Śmierć czai się za każdym drzewem

1.
Kolejka posuwała się powoli. Kilka osób z koszami wypełnionymi grzybami stało przy drzwiach skupu runa leśnego. Przyciszonymi głosami rozmawiali o zamordowanej przed kilkoma dniami w lesie  młodej kobiecie.
Przysłuchiwałam się tym dyskusjom każdego dnia, stojąc w kolejce, by sprzedać grzyby, które moja matka zbierała z uporem maniaka, by potem wymuszać na mnie sterczenie w kolejce do skupu, bo sama – dziwnym zbiegiem okoliczności – zaraz po grzybobraniu słabła i nie miała sił na wystawanie w kolejkach. Ostatecznie, miałam urlop, więc mogłam jej pomóc, jak mawiała. Dzięki temu znałam wszystkie miejscowe plotki. Włączanie się w cudze rozmowy nie należało do moich zwyczajów, więc słuchałam nowych wiadomości w milczeniu. Zamordowana dziewczyna nie była stąd, ponoć nie miała jeszcze trzydziestu lat. Chyba przyjechała w nasze strony na grzyby z którąś wycieczek zakładowych ze Śląska. Nie zdążyła nawet zapełnić kosza, gdy została zaatakowana. Pomyślałam, że spotkała ją rzecz straszna, tym straszniejsza, że nieodwracalna. W dodatku tak daleko od domu, jakby to miało znaczenie, gdzie człowiek się znajduje w chwili śmierci.
– A pani, panno Marysiu, nie boi się chodzić sama po lesie? Pan Hubert, właściciel skupu, przystojny facet pod pięćdziesiątkę zawsze zwracał się do mnie w ten sposób. Nie cierpiałam tego „panno Marysiu”, pozostającego w sprzeczności ze zbliżającą się ku mnie w zawrotnym tempie kalendarzową czterdziestką, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że pan Hubert tak właśnie wyraża mi swój szacunek i sympatię.
– W zasadzie to sama nie chodzę – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Moja mama  chodzi. Ja czasami tylko idę jej szukać, gdy zbyt długo nie wraca do domu. Ona czasami traci orientację, więc sam pan rozumie, że od czasu do czasu muszę jej poszukać.
– Zawsze czy nie, ale takie samotne spacery są niebezpieczne, zwłaszcza dla kogoś tak atrakcyjnego jak pani – zapewnił pan Hubert z mocą, powodując, że stojący przede mną ludzie odwrócili się jak na komendę, by sprawdzić stopień mojej atrakcyjności. Już po chwili ich miny dobitnie świadczyły, że moja tak zwana uroda mieszka tylko i wyłącznie w Hubertowych oczach.
– E tam! – machnęłam lekceważąco ręką, żałując, że pan Hubert jest żonaty. – Atrakcyjna to ja jestem tylko dla pana, panie Hubercie. A tak między nami, to mam nadzieję, że ten facet nie gustuje w panienkach z blisko czterdziestoletnim przebiegiem – zachichotałam niby beztrosko. Kilka osób zawtórowało mi śmiechem, a mąż Jadźki Karpikówny zaofiarował się nawet, że mi na tych grzybach dotrzyma towarzystwa bez względu na mój przebieg, co skwitowałam kwaśną miną, bo nienawidziłam tego typu żartów. Nie umiałam się od nich opędzić i nigdy nie wiedziałam, jak zareagować, żeby się jeszcze bardziej nie narazić na śmieszność. Cholerny Karpik! Niech dziada szlag trafi! Niech no ja tylko do domu wrócę! Powiem ja matce, co myślę o jej grzybobraniu i dorabianiu do renty moim kosztem.
W domu czekała na mnie mama z wiadomością od Baśki. Baśka to moja najlepsza przyjaciółka, ale odkąd wyszła za tego pieruńskiego i podrabianego Francuza, wszystkie siły i całą swoją uwagę poświęcała jemu, więc nasze kontakty uległy stopniowemu i bolesnemu dla mnie rozluźnieniu. Też mi Francuz! Od pięciu lat pracował w Paryżu i już gadał z obcym akcentem, udając cudzoziemca. Że też ta Baśka oślepła i ogłuchła! I gdzie się podział jej patriotyzm? W dodatku ten frędzel był o Baśkę piekielnie zazdrosny, że niby piękna taka, ha! Nigdy nie mogłyśmy swobodnie pogadać, bo nie odstępował nas na krok, wtrącał się do wszystkiego, a ta pinda patrzyła w niego jak w obraz. Po kilku takich konwersacjach miałam dosyć i Baśki, i jej mężulka. Nie zaglądałam więc do niej od kilku tygodni, więc zadzwoniła, by mnie zaprosić na wieczór.
– I wiesz, co jeszcze kazała ci powiedzieć? – spytała mama.
– Czyżby pan i władca wyjechał do Francji i nareszcie będziemy mogły swobodnie pogadać?– zapytałam z nadzieją.
– Skąd wiesz? Rozmawiałaś z Baśką? – w głosie mamy pojawiła się pretensja. Chciała mi przekazać dobrą nowinę i się nie udało.
– Wreszcie – odetchnęłam z ulgą. W tej sytuacji postanowiłam nie zwlekać ani chwili dłużej i wykorzystać moment nieobecności Szczurzego Pyska – jak nazywałam skrycie Jacka, męża Baśki. Skąd mi się wziął ten Szczurzy Pysk? Sama nie wiedziałam. Facet był przystojny, a wobec mnie „nadto” uprzejmy. Uprzejmy mógł sobie być, ale to „nadto” doprowadzało mnie do szału. Próbowałam zrazić do niego moją rodzinę, ale mój brat nie miał na jego temat żadnego zdania, a mama stwierdziła po prostu, że jestem zazdrosna, bo teraz on gra przy Baśce pierwsze skrzypce, a ja tylko od czasu do czasu zabrzmię niczym wsiowa piszczałka.
2
No więc Jacek wyjechał. Nie musiałam robić makijażu, nie musiałam starannie się ubierać. Wskoczyłam w ulubiony dres, rozwleczony do tego stopnia, że w miejscu niewymownym przypominał krojem narodowe portki Turków. Zajechałam pod dom Baśki z fasonem. Moja Skoda zwana Felą zapiszczała przy hamowaniu jak kot w marcu. Założyłam blokadę na kierownicę, a co! Strzeżonego Pan Bóg strzeże, a chuliganów ci u nas nie brakowało. Ostatecznie auto było jedynym majątkiem ruchomym jaki posiadałam. Na nieruchomy nie miałam szans. Powoli ruszyłam w kierunku drzwi, które otworzyły się bez konieczności naciskania dzwonka. Już w następnej minucie znalazłam się w salonie pełnym gości w strojach nie mających nic wspólnego z tureckim krojem. Baśka spiorunowała mój ubiór wzrokiem, w którym nie brakowało morderczych błysków, gdy tymczasem Jacek prowadził w moją stronę jakiegoś faceta. Boże! Jęknęło mi w duszy i chcąc uchronić moje wypchane siedzenie przed natrętnymi spojrzeniami ludzi, zaczęłam się subtelnie cofać, by jak najszybciej usiąść na sofie.
– Tak się ubierasz, idąc w gości? – syknęła Baśka, asekurując jednocześnie moje tyły.
– Nie w gości, tylko do ciebie, barania głowo! – odcięłam się z pasją. – Miałaś być sama.
– Mały fortel, by móc cię przedstawić przyjacielowi Jacka z Francji. Przecież gdybyś o nim wiedziała, nie przyszłabyś, prawda? A Jackowi bardzo zależy, by was ze sobą poznać. Łudzi się, że Hugo się w tobie zakocha i zechce tutaj zamieszkać. Ale jak Hugo obejrzy sobie ciebie w takim naturalnym wydaniu, to zwieje i to w podskokach.
Ten jej Jacek stanął właśnie obok mnie z rzeczonym Hugonem czy jak mu tam było. Na jego widok zatrzęsło całym moim jestestwem. Kurza stopa! Cholerny Jacek. Facet był niski aż do bólu, z łysiejącym czołem i nieco już opływową sylwetką. Ósmym cudem świata to ja nigdy nie byłam, ale żeby aż tak nisko mnie ocenić? Jacek zagulgotał coś po francusku, wskazując na mnie dłonią i uśmiechając się przymilnie. Rzeczony kurdupel uśmiechnął ciepło i ujął moją dłoń. Baśka chichotała wściekle za plecami cudzoziemca, a ja tkwiłam uwięziona w rogu kanapy, próbując za wszelką cenę przypomnieć sobie choćby ze trzy słowa po angielsku, by przywitać się z obcym, pozując na kobietę światową. Jak zwykle w takich sytuacjach pamięć odmówiła współpracy i uśmiechałam się półgębkiem, planując w duchu ukatrupienie wrednej Baśki, która prawie przysiadła ze śmiechu.
– Rzeczony Kurdupel chce tu osiąść na stałe? – zapytałam przyjaciółkę, ciągle uśmiechając się do mężczyzny ściskającego moją rękę.
– Zamknij się, wariatko! – Baśka poczerwieniała na twarzy, kładąc palec na ustach i pokazując, że mam się nie odzywać.
– Dlaczego? No zapytaj tego Jackowego wymoczka jak wypadłam w jego oczach? O, na pewno nie najlepiej, co? Nie dość, że stara i wypłowiała, to jeszcze ubrana niczym strach na wróble – kontynuowałam niezrażona zabiegami Baśki. – Ten wypłosz spodziewał się pewnie ciekawszego obiektu?
– Majka, na litość boską, zamknij gębę! Proszę.
– Dlaczego? Boisz się, że Jacek usłyszy, co mówię? Ten twój mężuś to ma tupet. Nie ma co. Co on sobie myśli, do jasnej cholery? Skąd on wytrzasnął tego kurdupla, co? Z przeceny? 
Z wściekłości nie od razu zauważyłam, że facet siedzi obok mnie, patrząc nieporadnie to na mnie, to na Baśkę.
Pomyślałam mściwie, że głupio mu tak siedzieć i nie rozumieć ni w ząb, co ludzie obok gadają.
– To sobie wymyślili, no – ciągnęłam nieustraszenie – ściągnęli dla mnie produkt uboczny, no, no!
– Jezu! – Baśka pisnęła nie swoim głosem, jakoś tak żałośnie.
– Wcale nie dla pani – odezwał się Rzeczony Kurdupel z godnością i to najczystszą polszczyzną. – Proszę się nie obawiać, nie będę się pani narzucał. Miło mi było panią poznać. Facet ukłonił się lekko w stronę mojej skamieniałej postaci i odszedł.
– Ty świnio! – ryknęła pani domu, nie zważając na patrzących na nas z zaciekawieniem gości.
Patrzyłam na nią ogłupiałym wzrokiem.
– On zna polski?
– Pewnie, że zna, jego matka jest Polką!
Pociemniało mi w oczach. Boże! Człowiek podszedł, by się przywitać, a ja…Ale dlaczego ten durny Jacek mówił do niego po francusku? No tak…Przecież on uwielbiał się popisywać, a może chciał mu powiedzieć coś, czego nie powinnam słyszeć?
– Może go jakoś przeproszę? Czy co? – spytałam niepewnie.
– Nie! Dosyć już narozrabiałaś, zostaw go w spokoju. Poważnie mówię – pogroziła mi palcem. – Nie zbliżaj się do niego, bo cię znokautuję – zagroziła.
Modliłam się, by podłoga się pode mną rozstąpiła, lecz nic takiego nie nastąpiło. Sama nie wiem, jak udało mi się stamtąd uciec, a Baśka zamilkła na kilka tygodni.
3
Czas płynął. Wyrzuty sumienia i poczucie wstydu spędzały mi sen z powiek. Brat rżał ze śmiechu, ilekroć na mnie patrzył, bo w swej głupocie podzieliłam się z rodziną swoimi przeżyciami, a mama kręciła tylko z politowaniem głową. Baśka milczała, aż któregoś dnia zadzwoniła jakby nigdy nic.
– Co robisz? – spytała. – Mogę do ciebie przyjechać? Zapaliła mi się lampka alarmowa, przez chwilę się wahałam, pamiętając swoje ostatnie wystąpienie, ale tęsknota za rozmową z Baśką zwyciężyła.
– Możesz, jeśli obiecasz, że mi nie wydłubiesz oczu – zastrzegłam.
– Nie wydłubię, nie bój się. I zrób kawę.                                                     
Baśka przyjechała swoim nowiutkim Audi. Przez chwilę boczyłyśmy się na siebie jak gimnazjalistki.
– Słyszałaś już ostatnie nowiny? – Baśka pierwsza przerwała barierę milczenia. – W lesie znowu znaleźli jakąś kobietę.
– E, wymyślasz – poddałam jej słowa w wątpliwość – wiedziałabym coś o tym. Moja mama jest na bieżąco z takimi nowinami.
– Nic nie wymyślam. Podobno wczoraj ją znaleźli. A co ciekawsze, ty ją znasz. Właściwie to znałaś chyba? – Baśka zaczęła się zastanawiać nad semantyczną stroną użytego czasownika.
– To ta Jadzia Dziesło – dodała.
– Jadzia Dziesło? – spytałam. – Przecież nie znam nikogo takiego. Czemu miałabym ją znać?
– No coś ty! – Baśka nie dawała za wygraną. – Dziesło to ona po mężu. Za pannę nazywała się Karpik.
– Co takiego? Jezu! Ty chyba żartujesz?
– Żadne takie – upewniła mnie Baśka – byłam rano w sklepie po chleb i słyszałam rozmowę w kolejce. Od razu pomyślałam o tobie, bo łazisz sama po lesie. Pierwszy trup, to może być przypadek, ale drugi to już reguła. Mamy mordercę. Jak w filmach. Kto by pomyślał? Taki grajdół i swój własny morderca – rozmarzyła się Baśka.
– Reguła? O czym ty mówisz? – spytałam z niedowierzaniem.
– Myślę, że ktoś, jakiś zboczeniec najprawdopodobniej, specjalnie czeka na grzybiarzy, a właściwie to na grzybiarki. Napada, gwałci, a potem morduje.
– Cholera, może masz rację? – zastanowiłam się.
– Na pewno mam. To też chwilowo puściłam w niepamięć to, jak potraktowałaś Hugona i przyjechałam cię ostrzec. Głupia jesteś, oj głupia, ale szkoda by cię było.
Ciarki mi przeszły po grzbiecie na wspomnienie tego nieszczęsnego dnia. Przestałam się też łudzić, że pominiemy milczeniem moje oratorskie popisy, więc postanowiłam nieco załagodzić sprawę.
– Naprawdę nie wiedziałam, że on zna polski. Dlaczego mnie nie ostrzegłaś? W tym momencie mnie olśniło. Mogła mi przecież szepnąć, bym uważała, co mówię. Dlaczego tego nie zrobiła?
4
– Chcieliście się zabawić moim kosztem, co?  A potem komentować to, co bym do ciebie powiedziała? Ty świnio!
– Hugo o to prosił, chciał cię lepiej poznać! – zaperzyła się Baśka.
– Lepiej poznać? – wrzasnęłam. – No to mnie poznał, frędzel jeden! Niech ja go jeszcze kiedy dopadnę!
– Ten jeden raz mu wystarczył, na drugi nie ma ochoty. Baśka skrzywiła się z niesmakiem.
– Tak ci powiedział?
– Niezupełnie. Było mu trochę głupio, że metody poznawcze zawiodły. Wiesz, przyzwyczaił się nie mieć problemów z poznawaniem kobiet. Młody, wykształcony, z kasą. Jak to się potocznie mówi – którą chciał, to miał. Przejadły mu się paniusie lecące na forsę, więc zapragnął skromnej dziewczyny z prowincji. I dostał, jak obuchem w łeb.
– Że jak? Skromnej? Z prowincji? I ty przedstawiasz mnie? No kochana! No kochana! – powtarzałam bez ładu i składu, nie wiedząc, co począć dalej.
– Nie przesadzaj – Baska zaczęła mnie uspokajać – dostał po nosie i tyle. W każdym bądź razie, kazał cię przeprosić. Aha, i jeszcze prosił, by zapytać, co rozumiesz przez „rzeczony” i „wymoczek”.  Kurdupla zrozumiał od razu.
Przez moment scena z salonu Baśki stanęła mi przed oczami i spłonęłam wstydem, co ze wszystkich sił próbowałam ukryć przed Baśką. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, co powiedziała. Kazał mnie przeprosić? No, no, umie się facet zachować. Ma klasę, nie powiem. A jeśli to naprawdę fajny gość, a ja go w tak podły sposób przepędziłam? Teraz wstyd połączył się z poczuciem winy, które od tamtego feralnego spotkania zakłócało mi spokojny sen. A wszystko przez Baśkę! Skierowałam na nią wzrok pełen zjadliwej słodyczy.
– To przez ciebie! Wyciągnęłaś mnie z domu pod fałszywym pretekstem, a dobrze wiesz, że się nie maluję i nie stroję na babskie pogaduszki. Kto jak kto, ale ty znasz mnie od kilkudziesięciu lat i doskonale wiedziałaś, jak będę wyglądać. Myślałam, że się ze wstydu spalę, do cholery! Jak mogłaś mi zrobić coś takiego?
– Dobrze już, dobrze. Trochę w tym i mojej winy, ale nie masz czego żałować. Nie lubię tego pieruńskiego Hugona, to jakaś swołocz, mówię ci! – podkreśliła dobitnie. – Poza tym, niech on sobie nie myśli, że u nas dziewczyny tak będą na niego lecieć jak w tym jego Paryżu. Spodziewał się wypacykowanej laluni, a tu…
–…baba żywcem od pługa oderwana – dokończyłam za nią. Baśka popatrzyła na mnie jakoś tak dziwnie, by już za chwilę skręcać się ze śmiechu. Pośmiałabym się z nią chętnie, ale wspomnienie tamtego wieczoru spędzało mi sen z powiek, więc nie podzielałam jej wesołości.
– Ty to specjalnie zrobiłaś – oskarżyłam ją w nagłym olśnieniu. – Doskonale wiedziałaś, jak ja tam u ciebie wystąpię. Ale dlaczego, no dlaczego? Czemu mnie tak wrobiłaś? Nie mamy już po piętnaście lat, nie rozumiesz?  
Baśka wzruszyła ramiona i zaczęła szukać w torebce papierosów. Zawsze tak robiła, by zyskać na czasie.
– Wkurzyłam się na Jacka – zaczęła grzebiąc w torebce. – Zdenerwował mnie tym, że tak zaczął o ciebie wypytywać, planować to spotkanie. No, nie wiem! Zazdrosna byłam! I co? Co teraz zrobisz? Tak, byłam zazdrosna. Rozumiesz?
Siedziałam przez chwilę oniemiała. Baśka zazdrosna? O kogo? O mnie? No chyba baba już całkiem zwariowała. Ona, kobieta światowa, piękna, kobieta sukcesu. I ja. Brzydkie kaczątko, właściwie brzydka kaczucha (kaczątko powinno być dużo młodsze), panna z dużym przebiegiem, bibliotekarka bez szans na sukces. Ona zazdrosna o mnie? I jak tu zareagować? To chyba jednak komplement? No bo przecież żadna tam obraza.
– No, ale jednak gościa szkoda. Zachowałam się paskudnie – przyznałam wreszcie, bo dalsze poszukiwanie winowajców nie miało już sensu.
– Daj spokój, on ma kobiet na pęczki. Już u nas kręcą się przy nim dwie. Młode, śliczne dziewczyny. Ostatecznie, wzięty architekt z Paryża to łakomy kąsek. On już nawet nie pamięta, jak wyglądasz. A jak się umalujesz, to cię nawet nie pozna – zapewniła. – Mówię przecież, swołocz. Zakłuło mnie cos w boku. Jak to, nie pamięta i nie pozna? To tak łatwo mnie zapomnieć? Naprawdę tak niewiele znaczę? A zresztą. Jakie to ma znaczenie?
– Swołocz, nie swołocz, głupio jakoś, nie uważasz?
– Pewnie, że głupio, ale może ci to na zdrowie wyjdzie? Nam obu? Jakbyś go nie zjechała, to pewnie by dziad się od ciebie nie odczepił, a tym samym siedziałby u mnie tygodniami. I tak już mi się naprzykrza.
– Jednym słowem, zadowolona jesteś, że go przepędziłam? – zapytałam.
– No pewnie, masz u mnie piwo. Tylko proszę cię, nie łaź sama po lesie. Drugiej takiej wariatki nie ma. Jesteś jedynym egzemplarzem. Pamiętaj o tym.
Baśka wróciła do siebie. Moje poczucie winy nieco przygasło i nareszcie mogłam spokojnie zasnąć. Właściwie to mogłabym zasnąć spokojnie, gdyby do domu nie wpadła moja mama. Z obłędem w oczach poinformowała mnie, że Jadźka Karpik nie żyje, a Karpik – jej mąż, który znalazł jej zwłoki, składa właśnie zeznania w komendzie policji jako pierwszy podejrzany.
5
– Nie Karpik, tylko Dziesło. Karpik to Jadzia za pannę była – poprawiłam, zastanawiając się, dlaczego ludzie nazywają jej męża jej panieńskim nazwiskiem.
– Co to za różnica? – mama nie dała za wygraną. – Zresztą, co to za nazwisko dziwne jakieś? Jakby Dziąsło się nazywał, to każdy by zapamiętał, ale Dziesło? Toż tego spamiętać się nie da, to i ludziom dziwić się nie ma co, że wolą Karpika. Ale nie o to przecież chodzi, Dziesło czy Karpik, jak to jedno i to samo! Tu o człowieka przecież idzie. Ona biedna zabita, a ten jeszcze chyba biedniejszy, bo oskarżony. Czy ty rozumiesz? A dzieci? Ponoć dzieci mają? Ile mogą mieć lat, ona chyba w twoim wieku mniej więcej?
– Dwoje mają, do szkoły chodzą. Ale czemu Karpika oskarżają?
– Bo ją znalazł! – wykrzyczała mama. – Mąż zawsze pierwszy podejrzany. Albo żona. Już ty mi więcej sama do lasu nie pójdziesz – pogroziła mi palcem. – Boże, Boże, małe dzieci zostawiła, biedaczka – lamentowała przez chwilę, trzymając się za głowę. Naraz spojrzała na mnie i machnąwszy ręką, krzyknęła: – No i co ty stoisz jak ten kloc jakiś? Taka tragedia, a z tobą nawet porozmawiać nie można, bo się słowem nie odezwiesz. Pokręciła głową z politowaniem i wybiegła z domu. Chodziłam po pokoju, próbując skupić myśli. Więc to jednak prawda? Biedna Jadzia. Może Baśka miała rację, wnioskując, że ktoś czyha w lesie na samotne kobiety? Trzeba rzeczywiście zrezygnować z samotnych spacerów.
Kilka następnych dni minęło mi dość spokojnie. Nie chciało mi się nigdzie wychodzić, siedziałam więc w domu, rozmyślając nad marnością ludzkiego życia i ulotnością chwili. Próbowałam czytać książkę, ale nie byłam w stanie się skupić, mając przed oczami Jadzię, zawsze skromną i taką jakąś smutną, mimo uśmiechu na twarzy. Ciekawe, co teraz myśli ta jej sąsiadka, która nazywała ją głupia babą, bo tylko głupia może wyjść za kogoś takiego jak Dziesło: nieroba i podrywacza. Kto to widział, żeby z takim chłopem siedzieć i w dodatku dać sobie zrobić dzieci, pomstowała. Ostatecznie każda normalna kobieta powinna sobie szukać mężczyzny odpowiedzialnego, z głową na karku, co to nie tylko uszanować, ale i zarobić potrafi. Bo jak nie zarabia, to co to za chłop? Ale Jadzi, na przekór lokalnym plotkarom, było chyba z nim dobrze?
Liczyłam dni do końca urlopu, chciałam już wrócić do pracy. Raz tylko spotkałam w markecie panią Zofię, żonę pana Huberta.
– Słyszała pani już o Dziesłowej? – zagadnęła cicho, nachylając się poufale w moją stronę, co mnie zdziwiło, bo pani Zofia, majestatyczna i groźna, z nikim się nie spoufalała.
– Tak, niestety.                                                                               
– Straszna sprawa, doprawdy, straszna! – oparła wypielęgnowaną dłoń na swym wydatnym biuście. – A słyszała pani o jej mężu?
– O jej mężu? Jego też zabili? – spytałam głupio.
– E tam! To raczej on zabił i teraz siedzi! – wykrzyknęła z mocą pani Zofia.
– Jak to siedzi? – zapytałam z niedowierzaniem.
– No zwyczajnie, siedzi. Zamknęli go zaraz po tym, jak go przesłuchali. Podobno im się nie układało jak należy i wykorzystał okazję, żeby się jej pozbyć – ściszyła głos.
– Jakoś nie chce mi się w to wierzyć – stwierdziłam. – Karpik kochał tę swoją Jadźkę. Każdy to wie.
– Kochał, nie kochał, nikt za dobrze nie wie, co się w cudzym małżeństwie dzieje. A Dziesło lubił kobiety, panią też podrywał, a może nie? – uśmiechnęła się znacząco, spoglądając na mnie z góry.
Stałam osłupiała, patrząc w milczeniu na panią Zofię.
– Mnie podrywał? Co też pani wygaduje! – oburzyłam się nie na żarty.
– Niczego nie wygaduję – oświadczyła pani Zofia z godnością – a są też i tacy, co słyszeli, jak chciał się z panią na grzyby wybierać! Ma pani szczęście, że się pani nie połaszczyła na niego, bo kto wie, jakby to…grzybobranie się dla pani skończyło. Lepiej już w staropanieństwie tkwić, niż złego wyboru dokonać – podsumowała z godnością, odwróciła się na pięcie i poszła w przeciwnym kierunku, dumnie unosząc głowę. Jeszcze przez chwilę stałam osłupiała z pustym koszykiem na zakupy. Odechciało mi się chodzenia między alejkami w poszukiwaniu potrzebnych produktów. Rany koguta! Karpik mnie podrywał? Czego to ludzie nie wymyślą. Wróciłam do domu z bólem głowy. W następnych dniach dopadła mnie taka chandra, że zrezygnowałam z kontaktów towarzyskich i sąsiedzkich. Zresztą, bałam się, że gdy tylko się gdzieś pojawię, będę musiała się tłumaczyć wścibskim sąsiadkom, jak to naprawdę z tym Karpikiem było, czyli że nie było nic. A swoją drogą żałowałam faceta ogromnie. Najgorszemu wrogowi nie życzyłam, by znalazł się w takiej sytuacji i przeżywał teraz to, co on.

6
Męża Jadzi wypuścili z aresztu, ale podejrzenia ludzi nie ułatwiały mu życia, zwłaszcza, że co jakiś czas wzywany był na policję. Czasami widziałam go, gdy odprowadzał młodszą córkę do szkoły. Zgarbione plecy, opuszczona głowa, ręce w kieszeniach i mała dziewczynka krocząca obok, szczebiocąca coś wesoło do taty, który szedł obok, nie reagując na jej słowa. Po prostu tragedia. Mnie też nie ominęło swojego rodzaju przesłuchanie. Pewnego dnia pojawił się w moim domu przystojny facet w cywilnym ubraniu, okazało się, że policjant, który zaczął pytać, czy to prawda, że pan Dziesło uganiał się za kobietami, w tym również i za mną…Czy wiedziałam, że małżeństwo Jadzi nie należało do udanych? Czy Dziesło często okazywał mi swoje zainteresowanie? Czy Dziesło interesował się innymi kobietami poza mną… Czy Jadzia nie była z tego powodu zła, zazdrosna, przygnębiona? Czy Dziesło mi się podoba? Czy przyjęłam jego propozycję randki? Po wyjściu policjanta czułam się upokorzona i wpadłam w dołek. Musiałam z kimś porozmawiać, z mamą nie mogłam, już i tak chodziła przygnębiona, bo wieść gminna lotem błyskawicy docierała do niej z nowymi informacjami na temat mojego niedoszłego romansu z Karpikiem. Postanowiłam pojechać do Baśki, na wszelki wypadek – pamiętając swoją ostatnią wizytę – ściągnęłam z siebie ulubiony „turecki” dres i przebrałam się w wytarte dżinsy. Baśka powitała mnie z wyrazem tak zwanej konsternacji na twarzy. W salonie siedział Rzeczony Kurdupel. Na mój widok uśmiechnął się lekko i wstał z fotela, by się przywitać. Podałam mu dłoń w stanie lekkiego oszołomienia, palący wstyd zabarwił moją twarz na czerwono, ale obiecałam sobie w duchu, że nie dam się zbić z pantałyku i będę iść w zaparte. Racja musi być po mojej stronie, jak stwierdził Pawlak, procesując się z Kargulem.
– Miło mi panią widzieć. Mam nadzieję, że się pani na mnie nie gniewa za to niefortunne pierwsze spotkanie, ale Jacek i Basia tyle mi o pani opowiadali, że zapragnąłem panią poznać osobiście. Przyznam szczerze, że to na moją prośbę Basia panią, że tak powiem, zwabiła – zaświergolił całkiem miło. Jego polszczyzna była nienaganna, maniery trąciły arystokracją. Ostatecznie, Francja równa się elegancja, pomyślałam. Był przy tym prawie nieśmiały, a błąkający się po jego twarzy delikatny uśmiech sprawił, że spojrzałam na niego łaskawszym wzrokiem, zwłaszcza, że jego nader męski głos rozbrzmiewał całkiem miłą nutą... Gorączkowo rozmyślałam, co by tu mądrego odpowiedzieć, ale ponieważ nic mi nie przyszło do głowy, milczałam, udając mimozę. Niski był, to prawda, a właściwie równy ze mną, czyli niski, i z lekką łysiną nad czołem, ale za to wydał mi się mniej opływowy. Co więcej, zaczynał mi się nawet podobać (ostatecznie piękna nigdy nie byłam, a czterdziestka zbliżała się wielkimi krokami), gdy moje rozważania przerwał Jacek. Odciągnął Hugona na stronę i obaj pogrążyli się w cichej rozmowie.
– Zmieniasz zdanie o Hugonie? – syknęła mi do ucha Baśka. Obserwowała mnie od dłuższej chwili, a że znała mnie od dziecka, czytała z mojej twarzy jak z mapy. – Czy może wcale nie jest aż tak kurduplowaty, jak ci się wydał za pierwszym razem?
– Dlaczego tak myślisz? – udałam zdziwioną. – Poza tym, czy ja w ogóle miałam o nim jakieś zdanie? Ja nie miałam i nie mam o nim żadnego zdania, bo facet mnie nie interesuje – odparłam z godnością.
– No nie gadaj. O mało go nie rozszarpałaś. Pamiętasz? Tam siedziałaś – kiwnęła głową w stronę sofy, na której kilka tygodni wcześniej zaklinowałam się, bezskutecznie chowając przed światem rozciągnięte na tyłku spodnie.
– Stare dzieje, daj mi już spokój. Też byś się zdenerwowała na moim miejscu. Może nie?
– Może i nie. Co o nim sądzisz? Chyba jest jednak fajny? To znaczy…sympatyczny?
– Sympatyczny jak najbardziej – potwierdziłam. – Ale przede wszystkim bardzo kulturalny.
Baśka przyjrzała mi się uważnie i cicho westchnęła. Zerknęła w stronę rozmawiających cicho mężczyzn, przez chwilę uważnie słuchała. Mimowolnie zaczęłam słuchać i ja.
– Mówią po angielsku? Dlaczego?
– Bo ja nie znam angielskiego, Hugo zawsze rozmawia z Jackiem po angielsku w mojej obecności. A ty nie daj się zwieść tej jego kulturze. Mówię ci, to kanalia. I zakurwować potrafi nie gorzej niż niejeden menel.
– Daj już spokój. Nie wiem, o co ci chodzi. Najpierw mnie z nim swatasz, teraz mnie zniechęcasz, nie dam się wkręcić w te twoje gierki. Nie po to przyjechałam. A tak na koniec ci powiem, że to nie w porządku, że swatałaś mnie facetem, którego teraz nazywasz łajdakiem i kanalią.
Baśka wzruszyła ramionami, wyjęła z barku wino i postawiła na stoliku kieliszki.
– No coś ty! Przecież przyjechałam autem.
– Tylko pół kieliszka, nie wstawisz się chyba? Poza tym, możesz wrócić taksówką. A wracając do Hugona, to przypominam, że to Jacek się uparł, by was z sobą poznać. Był wręcz namolny. Chciałam cię uprzedzić, ale Jacek stwierdził, że jesteś zbyt nieśmiała i na pewno nie przyjdziesz. Reszty doświadczyłaś na własnej skórze. A co do kanalii, to niedawno dowiedziałam się, że przed tym spotkaniem Hugo zebrał o tobie dużo wiadomości. Odłóż kluczyki i chlapnij sobie, widzę, że ci się przyda coś mocniejszego. Nie protestowałam dłużej. Co jak co, ale w takiej chwili dobry trunek zawsze przywracał mi równowagę.
7.
– Dobre to wino – zauważyłam, gdy Baśka nalewała mi trzecią lampkę.
– Pewnie że dobre. Hugo byle jakiego nie pije. Jego przyjaciel ma swoją winnicę, więc gdy do nas przyjeżdża, przywozi sobie trunek, bo naszego zdzierżyć nie może. Ponoć w Polsce nie ma dobrego wina. A że przywozi zawsze spory zapas, to jest co pić.
– No popatrz, jaki wybredny. Ciekawe, co by powiedział, gdyby spróbował tego wina, które pijałyśmy, zanim się wielmożny pan pojawił ze swoją winnicą. We wszystkim taki wybredny? – spytałam, wcale nie mając na myśli kobiet, jednakże Baśka szybciutko podjęła ten wątek.
– We wszystkim – odparła z mocą. – Szczególnie w wyborze kobiet. Te dotychczasowe zdobycze bardzo ładne. Długonogie, jak modelki. A leciały na niego jak muchy do miodu. Dlatego też zdziwiło mnie, gdy poprosił mnie o spotkanie z tobą. Nachalnie prosił. Coś tu mi śmierdzi, mówię ci!
Wpływ wina sprawił, że dopiero po chwili dotarło do mnie, że moja przyjaciółka dziwi się, iż jakiś facet chciał się ze mną spotkać! Szlag mnie o mało nie trafił. Zdziwiło ją, że chciał mnie poznać? I ja ją nazywam przyjaciółką? Wredna pinda. Nie zdążyłam powiedzieć, co sądzę o tym jej zdziwieniu, bo aparat mowy trochę zastrajkował (dobre wino zwykle jest mocne), gdy bez żenady dodała:
– E, wiesz, może i one ładne, ale pewnie głupie niemożebnie. Pewnie był spragniony trochę mądrzejszej od tych blondynek. Ostatecznie w bibliotece pracujesz, czytasz dużo, niegłupia jesteś. To na pewno dlatego. Bo on też czytać lubi – skwitowała, dolewając nam obu wina z drugiej butelki, których w barku stało jeszcze kilka... Bezskutecznie próbowałam zebrać myśli, aby dać sensowny odpór wywodom Baśki, ale przeszkodzili mi w tym Hugo z Jackiem, którzy przysiedli się do nas. Hugo zaczął mnie wyraźnie adorować, na co Baśka patrzyła krzywym okiem. Zdziwiona była i to jak! A żeby to zdziwienie jej bokiem wyszło, zażyczyłam sobie w duchu. Dobrze małpie wrednej, pomyślałam z satysfakcją, którą przygasiło trochę zmartwienie, jak by tu wstać z gracją i zatelefonować po taksówkę, bo czułam, że więcej tego wina wypić nie mogę i jak najszybciej musze się znaleźć u siebie. Po winie zawsze jakoś tak dziwnie miałam, że głowa pracowała normalnie, tylko nogi w kolanach miękły, więc zwykle szłam jak kobyłka Piłsudskiego, no i płynność wymowy traciłam. Przezornie postanowiłam poczekać, aż Hugo (bo na opinii Jacka mi nie zależało) pójdzie do toalety, wtedy mogłabym szybciutko (tak to sobie wyobrażałam) wystartować z salonu, zatelefonować po taxi i ulotnić się jak kamfora. Niestety, nie było mi to dane. Jak zwykle, jak to w takich przypadkach bywa, ujawniłam wszystkie swoje mankamenty. Hugo zgrywający dżentelmena nie pozwolił mi na wezwanie taksówki, z czym i tak miałam kłopot, bo niech ktoś spróbuje wbić numer telefonu na tę cholerną klawiaturkę po butli wypitego i w dodatku mocnego wina, ten będzie wiedział, że czynność do łatwych nie należy. Ofiarował mi swoje męskie ramię, na którym z uporem maniaka oprzeć się nie chciałam i asekurował w dojściu do jego pięknego auta, by zawieźć mnie do domu. Do auta doszłam slalomem, cholerne nogi posłuszeństwa odmówiły i prosto dojść się nie dało. Tak więc do domu wróciłam późno, później niż zamierzałam i w stanie lekkiego oszołomienia. Padając na łóżko, odnotowałam z radością, że tym razem miałam na sobie normalne spodnie, w których mój tyłek wyglądał całkiem, całkiem, i nawet jeśli nie przypominam francuskich modelek, to wstydzić się nie mam czego. Zaraz potem dotarło do mnie, że te wszystkie modelki są przecież bardzo wysokie i Hugo musi przy nich komicznie wyglądać. Gdy zaczęłam się śmiać, wyobrażając sobie kurdupla w objęciach modelki, do mojego pokoju wpadła wystraszona mama. Ponoć to co mnie wydawało się śmiechem, mama odebrała jako rzężenie. Noc nie należała do najprzyjemniejszych. Żołądek nie chciał ze mną współpracować i wyrzucił to, co przyjęłam bez jego zgody. W przebłyskach świadomości cieszyłam się, że bibliotekę otwieram dopiero o jedenastej, więc jakoś się ogarnę.
8.
Nazajutrz w drodze do pracy  natknęłam się na pana Huberta. Dreptał za żoną z ogromnym koszem zakupów. Jego lepsza połowa minęła mnie bez zagadywania, kiwając tylko głową w moją stronę na znak, że jednak mnie dostrzegła, co mi było bardzo na rękę, bo po wczorajszej degustacji wina nie wyglądałam najlepiej, a pani Zofia spostrzegawcza była bardzo i w podawaniu nieprzyjemnych informacji o swoich bliźnich osiągnęła mistrzostwo świata. Za to pan Hubert zaczął głośno ubolewać, że czuje się przeze mnie zaniedbywany, bo mnie ostatnio nie widuje, a gdy sezon grzybowy się skończy, co przecież nastąpi niebawem, zostanie definitywnie pozbawiony mojego widoku na długie miesiące.
– Mama boi się chodzić sama po lesie po tym, co się stało – przerwałam mu jego zalotne utyskiwania, spoglądając ukradkiem w stronę jego żony, która niczym Statua Wolności stała teraz nieopodal, udając, że mnie nie widzi i zdradzając pierwsze symptomy zniecierpliwienia.
– Ma pani rację, panno Marysiu – zaświergotał przymilnie, chwytając mnie za rękę i składając na niej pocałunek, co nie umknęło uwadze jego żony. – Zna pani to przysłowie – kontynuował niezrażony – strzeżonego Pan Bóg strzeże. Proszę na siebie uważać. Tak atrakcyjna kobieta nie może się narażać. Ale musi mnie pani od czasu do czasu odwiedzić. Jest pani tak uroczą osobą i tak mi brakuje pani wizyt, że… Nie zdążył rozwinąć swojego „że”, gdyż w tym momencie do naszych uszu doleciał wrzask wydany przez panią Zofię, która kategorycznie domagała się jego obecności przy swojej osobie. Rany boskie, biedny człowiek, pomyślałam, wyobrażając sobie, co go teraz czeka. Całe życie męczyć się z kimś takim. No, ale ostatecznie, widziały gały, co brały. A może to ona z nim się męczy?, naszła mnie taka refleksja. Prawdę mówiąc, to raczej nic przyjemnego widzieć swojego męża, który zaczepia każdą napotkaną kobietę i prawi jej komplementy. Mnie na pewno trafiłby od razu szlag.
Po południu zadzwoniła Baśka. Nie wiem, jak to się działo, ale nie pamiętam, by kiedykolwiek miała kaca. Ty razem było tak samo. Ja czułam się sponiewierana, po niej czy też w niej wino spłynęło, nie czyniąc jej krzywdy, choć po jej głosie poznałam, że jest wściekła.
– Chodzisz jeszcze na grzyby? – krzyknęła do słuchawki, jakbym była głucha.
– Dzięki tobie nie. I co tak wrzeszczysz? – odparowałam równie głośno.
– A co mam z tym wspólnego?
– Nastraszyłaś mnie, pamiętasz? Że niby już tam za każdym drzewem czai się śmierć. I że mam nie chodzić, mówiłaś.
– Tak? Może, trochę – przyznała łaskawie. – Słuchaj, a może poszłybyśmy razem? Razem nas nie napadnie nikt chyba? A gdyby nawet, to damy mu po mordzie. We dwie poradzimy sobie koncertowo.
– A po co? – spytałam nieco głupio, bo przecież Baśka się na grzybach nie znała i do lasu nie chodziła.
– Jak to po co? Po grzyby. Co tak głupio pytasz?
– Przecież ty nie lubisz grzybobrania? Grzybów nie znasz. Za jaką karę chcesz iść? Pokutujesz za coś?
– E tam, pierniczysz bez składu i ładu – zdenerwowała się. – Nie znam grzybów, więc ty ze mną idziesz. Ty się znasz, wystarczy. Hugo chciałby spróbować zupy grzybowej, więc Jacek poprosił, bym ją ugotowała. A że boi się mnie samą do lasu puścić, wpadł na pomysł, bym poszła z tobą. I co mam zrobić?
– Najprościej będzie mu powiedzieć, że ma głupie pomysły. Ty, Baśka, to już się kurą domowa stałaś i pantoflarą. A mężuś sam nie może ci towarzyszyć? Albo najlepiej z tym Hugonem? Polatają po lesie, to im się grzybowej odechce.
– Nie może. Pojutrze obaj jadą do Holandii, potem zajadą do Paryża, jutro też gdzieś jakieś interesy będą załatwiać. Wracają w niedzielę, więc może w sobotę pójdziemy? Nie bądź świnia. Sama nie dam rady.
Nie mogłam się nadziwić, że chłop tak odmienił Baśkę. Taka była harda, rodziców rozliczała z każdego mrugnięcia okiem, a Jackowi wprost jadła z ręki. Czym on ją tak ujął? Może rzeczywiście jest tak, że jak chłop w łóżku dobry, to i babie wszelakie wapory przechodzą, jak mawiała moja ciotka Irka. Ale czyżby ten Jacek tak Baśce podpasował? No najwidoczniej tak. Czyli jednak i ciotka coś mądrego powiedzieć umiała? Umówiłyśmy się zatem na ósmą rano w sobotę.
9.
Wyruszyłyśmy o umówionej godzinie, oczywiście moją skodą, bo Baśka bała się jechać swoim wypasionym wozem. Ostatecznie na moje autko nikt się nie mógł połaszczyć, a jeśli już to ktoś zrobi, to nie będzie to dla mnie aż tak bolesne, jak tłumaczyła i daremnie argumentowałam, że ewentualna kradzież mojego autka byłaby dla mnie równie bolesna, a kto wie czy nie bardziej, bo przecież mnie na nowe nie stać, a ją na pewno tak. Początkowo nie rozmawiałyśmy za wiele. Po pierwsze, wściekła byłam i obrażona za brak szacunku dla moich czterech kółek, a po drugie, udzieliła nam się niesamowita atmosfera towarzysząca ostatnim wypadkom, więc nasłuchiwałyśmy każdego szelestu. Po jakimś czasie panujące w lesie spokój i cisza ukoiły nasze stargane nerwy i rozproszyły obawy. Baśka zaczęła się denerwować, że nie znajdujemy tylu grzybów, ile znaleźć chciała i że Jacek będzie rozczarowany, a tak chciał spróbować borowików w occie. Nie mówiąc już o Hugonie, który się nastawił na prawdziwie polskie specjały. Biedaczek.
Szlag mnie trafiał na te jej utyskiwania. Co się z nią stało, do diaska? Zaczęła mieć nawet do mnie pretensje, ze specjalnie ja prowadzę w miejsca, w których nic nie rośnie. Tego już dla mnie było za dużo.
– Co ty sobie myślisz, do cholery? Mam ci te grzyby spod ziemi wykopać? Tak to się trufli podobno szuka i nie ludzie to robią, tylko świnie. Myślisz, że je specjalnie przed tobą pochowałam? Tobie już kompletnie odbiło.
– Nie zdziwiłabym się – syknęła – znając twoją niechęć do mojego męża. Za co ty go tak nie lubisz, co? A on ci nawet kawalera spatrzył. A ty? Żadnej wdzięczności.
Na moment mnie zatkało. O co babie chodziło? Zamiast mi być wdzięczną, że byłam szczera i nie wpadając razem z nią w euforię, uczciwie i prosto z mostu wyjawiłam, że nie lubię tego jej chłopka-roztropka, to ona się jeszcze czepia? A co niby miałam zrobić? Zmuszać się do polubienia go? Za ten jego protekcjonalny ton? Za te idiotyczne żarciki? Miałam udawać? I za co to niby miałabym być mu wdzięczna? Czy ja go prosiłam, żeby mnie przedstawiał temu całemu Hugonowi? Po diabła to zrobił? Chyba tylko po to, żeby mnie ośmieszyć.
– O co ci chodzi? Odbiło ci? – zaczęłam całkiem spokojnie, rozglądając się wokół, bo i sceneria nie nastrajała do nadwerężania strun głosowych.
– Może i odbiło – warknęła w moją stronę równie cicho. – Jesteś cholerną egoistką. Zawsze taka byłaś. Pewnie dlatego wciąż jesteś sama.
– Ty – pogroziłam jej palcem, spoglądając nieufnie w stronę gęstych krzaków – słuchaj, jeżeli ja nie mogę być z tobą szczera, to lepiej wracajmy do domu. Przestaniemy utrzymywać kontakty i nie będziesz musiała się gnębić tym, że nie lubię twojego Jacunia, rozumiesz? I jeszcze ci powiem, że to jest głupie, że stoimy w środku kniei, a ty sobie akurat teraz przypominasz o małżeńskiej lojalności. Co to ciebie w ogóle obchodzi czy ja go lubię, czy nie? Jeszcze tylko tego brakowało, żebyś mu powiedziała, że go nie lubię. Po jakiego grzyba ma to wiedzieć?
Przez chwilę szła obok mnie w milczeniu, jakby zastanawiała się nad odpowiedzią. Już się nastawiłam na wyrzuty, gdy raptem przystanęła, zbliżając swoją twarz ku mojej.
– A dajcie wy mi wszyscy święty spokój! – wysyczała mi do ucha. – Najpierw ten cholerny Hugo rządzi się w moim domu jak szara gęś, że właściwie to nie wiem, czy to w dalszym ciągu mój dom. Ostatecznie nie dołożyłam do niego ani złotówki, więc może nie mój. Muszę mu ciągle usługiwać i przymilać się jak pensjonarka, bo Jacek w niego wpatrzony jak sroka w gnat. Nie przeszkadza mu nawet, gdy ten jego przyjaciel robi jakieś „żartobliwe” uwagi pod moim adresem. A to obrus nie taki, a to bułeczki za małe, chleb za biały, zupa wcale niesłona. We mnie się wszystko gotuje, a mój mąż zamiast walnąć pięścią w stół i powiedzieć do niego: „Odpierdol się od zupy, jedz albo nie”, zaśmiewa się do rozpuku, bo Hugo ma takie genialne poczucie humoru. Potem zaczynają gadać ze sobą po angielsku, żebym nie zrozumiała ani słowa. Jak byś się czuła na moim miejscu? Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Teraz ty! Też jesteś okropna. Myślisz tylko o sobie. Ja, mnie, ze mną… Myślisz, że on głupi jest? Że on nie wie, że go nie znosisz? On ciebie też nie znosi. Muszę się wykłócać, ile razy chcę się z tobą spotkać. I co, dobrze ci z tym? Jak się teraz czujesz? Dobrze?
Zastanowiłam się tylko przez sekundę, moje samopoczucie nie uległo pogorszeniu.
– A w nosie go mam! – krzyknęłam, zapominając, że powinnam jednak nie rozdzierać kalafity wśród tej zielonej gęstwiny. – A ty głupia jesteś. Po co przyjmujesz obcego faceta w swoim domu, jeżeli ci to przeszkadza? I co to znaczy, że dom nie twój, bo nie dołożyłaś ani złotówki? Jacek wiedział, że nie masz z czego dołożyć, kupił dom dla was, nie dla siebie, dla was, więc dlaczego teraz czujesz się w nim jak ktoś obcy? Co się z tobą dzieje? Nigdy dotąd nie pozwalałaś sobie w kaszę dmuchać. Zacznij się uczyć angielskiego. Masz łeb do języków, nie to co ja. Nie wierzę, że zaczęłaś komukolwiek jeść z reki, nawet mężowi. Pogoń Hugona, ile on już u was siedzi? Miesiąc? Dlaczego się tak poświęcasz, jeśli jest ci z tym źle?
– Bo muszę! Jacek prowadzi z nim jakieś interesy i prosi, bym była dla niego miła. Kurwica mnie na to wszystko bierze, ale przecież nie będę świrować.
– No to bądź sobie miła, ale to nie jest równoznaczne z potrzebą usługiwania Hugonowi. Jesteś u siebie. To on jest u was gościem. On się musi podporządkować.
– Tak ci się tylko wydaje. A zresztą, co ja ci będę tłumaczyć i tak nie zrozumiesz. W małżeństwie jest inaczej. Kompromisy są niezbędne. Ty nie wiesz nawet, na jakim świecie żyjesz. I coś mi się wydaje, że już się nie dowiesz. Masz charakter typowej starej panny…

10.
No, tego już było dla mnie za wiele. Ona nazwała mnie starą panną? Mnie? Kobietę niezależną? A to pinda grochowa. Najbardziej zabolało to, że to Baśka, moja najlepsza przyjaciółka, która znała mnie od dawna. Wiedziała, jak umiera moja znajomość z Jerzym. Najpierw sekundowała mi na początku tej ni to miłości, ni to przyjaźni, potem zaczęła się zastanawiać nad jej niestandardowym przebiegiem. Przecież nikt inny, tylko ona utwierdzała mnie w przekonaniu, że Jerzy nie nadaje się do związku, że nie potrafi być z kobietą w bliskości, że zawsze będzie tylko wpadał i wypadał raz na jakiś czas, gdy akurat będę gdzieś po drodze jego rozlicznych wojaży, bez zobowiązań i żadnych planów na przyszłość, by któregoś razu nie przyjechać wcale. Zresztą, nie potrzebowałam Baśki do tego, by samodzielnie wyciągnąć właściwe wnioski. Nie powiem, komplementy, upominki świadczące o tym, że o mnie myślał w jakiejś tam chwili swojego życia były bardzo miłe i napawały optymizmem, ale przecież po jakimś czasie już doskonale wiedziałam, że nic się nie zmieni i któregoś dnia Jerzy po prostu się więcej nie odezwie. I wcale nie musiało to oznaczać, że poznał inną kobietę. Jerzy należał do mężczyzn bardzo samodzielnych. Nigdy nie przejawiał chęci poznania moich znajomych, mojej rodziny. Trzymał się od nich z daleka. Nigdy nie przedstawił mnie swoim przyjaciołom, co było przecież najbardziej symptomatyczne. Nie mógł usiedzieć na miejscu, ciągle gdzieś bywał, jeździł, angażował się w sprawy, które jednych dziwiły, innych bawiły, u innych jeszcze budziły podziw. Był jak Jaś Wędrowniczek, dzisiaj tutaj, jutro tam, ja pozostawałam tylko na dalekim uboczu. Jemu nie była potrzebna kobieta. Albo jemu nie byłam potrzebna ja, za inne kobiety nie ręczę, a może po prostu byłam sobie gdzieś tam na zasadzie z braku laku, dobry kit. Nie chciałam się nad tym zastanawiać, roztrząsać tego w nieskończoność, bo i po co? Wydawało mi się, że wystarczały mu jego pasje, w których się świetnie realizował. Miał jakieś tam swoje, być może niezbyt dobre doświadczenia w kontaktach damsko-męskich, ale to nie one zaważyły na jego stosunku do tego zagadnienia. Nie oszukiwał mnie, nie mamił, a wręcz przeciwnie. Konsekwentnie powtarzał, że nie potrafi już z nikim być, a ja najpierw nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi, potem nie mogłam zrozumieć jego intencji, na końcu przyjęłam to do wiadomości, zastanawiając się dlaczego w ogóle podtrzymuje ze mną tę dziwną znajomość. Może wystarczała mu świadomość, że gdzieś tam jest jakaś kobieta, która o nim myśli i czeka? Może zyskał dzięki mnie poczucie jakiejś przynależności, mimo wszystko, potrzebnej większości ludziom? Czy myślałam o nim, czekałam na niego, był mi bliski? Oczywiście. Kiedyś się nawet wygłupiłam i odkryłam z uczuciami. Nigdy bym tego nie zrobiła, gdyby nie wcześniejsza degustacja wina, ale cóż, zdegustowałam i wyjawiłam, co mi w duszy gra. Taktowne milczenie z jego strony spowodowało u mnie narodziny ambiwalentnych uczuć. Ulga zmieszała się ze wstydem, smutek z ulgą, bo przecież mógł mnie wyśmiać, a takie upokorzenie trudno przeżyć. To wtedy jasno do mnie dotarło, że myśląc o nim, nie mogę myśleć „mój”, „my” czy „nas”, bo coś takiego nie istnieje, nie ma żadnej przyszłości dla „nas”. Czy można zmusić mężczyznę do miłości, do podjęcia obowiązku, do odpowiedzialności za drugą osobę, wobec której nie czuje on nic prócz sympatii i przyjaźni? Czy można mu zrzucać na barki swoją miłość, osaczyć go nią i ograniczać jego wolność? Po pierwsze, on nigdy by nie pozwolił sobie niczego ograniczyć; po drugie, ograniczając mu cokolwiek, czułabym się podle, a satysfakcji z takiego wymuszania i ograniczania nie byłoby żadnej. Ostatecznie przyjaźń to też wartość. Być może kiedyś on pozna kobietę, którą naprawdę pokocha, która będzie mu odpowiadać jako towarzyszka życia. A może wcale żadnej kobiety szukał nie będzie, bo jest mu dobrze tak jak jest? Na życie nie ma jednej recepty, ilu ludzie, tyle różnych dróg i rozwiązań, ale czy to znaczy, że to moja wina? Wina mojego charakteru, usposobienia? Co prawda, mój charakter do najłatwiejszych nie należał. W wieku dorastania cierpiałam na nadwrażliwość, każda uszczypliwa uwaga doprowadzała mnie do chandry, potem wypracowałam w sobie mechanizmy obronne, które pozwalały mi udawać zimną babę. Jerzy często powtarzał, że nigdy nie wie, czy ja się cieszę, czy nie, ale wolałam wyjść na bezuczuciowca, niż na kogoś, kogo można złamać taktownym milczeniem po wyznaniu miłości. Wolę wyglądać na zimną sukę dającą popalić Rzeczonemu Kurduplowi, niż na trzęsącą się z emocji galaretę po odrzuceniu przez Jerzego. Jeśli moim przeznaczeniem jest samotność, to trudno, ale nikt nie będzie wiedział, co przeżywam, bo tego nie ujawnię. A Baśka znająca wszystkie moje rozterki wyskoczyła z takim wrednym tekstem? No takich rzeczy się nie puszcza płazem. Co to, to nie.
11.
– A co ty sobie, kurwa, wyobrażasz? – zaczęłam. – Mam łapać męża za wszelką cenę, tak jak ty? I może mam posłużyć się twoim przykładem i odpowiedzieć na ogłoszenie w gazecie „Poznam panią z dużym biustem”? Że też ci ręka nie zadrżała, gdy na nie odpowiadałaś, idiotko! I jeszcze jedno. Jak będę chciała się dowiedzieć, jak włazić w dupę mężowi, który mną poniewiera i każe mi służyć swojemu chłoptasiowi, to również wezmę przykład z ciebie. Tobie wychodzi to rewelacyjnie. Ty to nazywasz kompromisem? Nie ośmieszaj się! Jesteś wściekła na cały świat, wyżywasz się na mnie, wciągasz mnie w gierki z tym Hugonem. A teraz mnie obrażasz? Ty ślepa jesteś? Nie widzisz, co się dzieje w twoim domu? O ile to jeszcze jest twój dom. Nie zauważyłaś, że Hugo zajmuje w nim pierwsze miejsce? Że Jacek wystarczy mu i za ciebie, i za wszystkie kobiety świata? Że… – mocny cios w policzek ostudził moje zapędy do wyłuszczenia Baśce wszystkich wad jej męża. W jednej chwili upodobniła się do dojrzałego pomidora. Napięta skóra twarzy zdradzała nadchodzący wybuch. Nie dziwota, pomyślałam zawistnie, woda w kotle zawrzała, więc musi bidulka spuścić trochę pary, bo ją szlag na miejscu trafi. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że właśnie uderzyła mnie w twarz.
– To ogłoszenie, to miała być tajemnica – zaczęła w miarę spokojnie. – Obiecałaś trzymać gębę na kłódkę, a ty co? Ciosem poniżej pasa mnie załatwiasz? I co teraz zamierzasz? Rozpowiedzieć wszystkim, że znalazłam męża, czytając ogłoszenia prasowe? Do jakiej podłości się jeszcze posuniesz ty suko?
– Głupia jesteś. Jak obiecałam, że nikomu nie powiem, to tak będzie. Ty zaczęłaś, pamiętasz? Czepiasz się, dokuczasz, jesteś podła. Naprawdę myślisz, że tak uwielbiam być sama? Że to jest mój wybór? Nie spotkałam nikogo dla siebie, czy to jest tak trudno zrozumieć?
– Nie spotkałaś, bo jesteś egoistką! Myślisz tylko o sobie. Fajnie jest być singlem. Żadnych zobowiązań, żadnych kłopotów. Czyste mieszkanie, wypłata dla siebie, figura nie zniszczona ciążami. Kiedy chcesz wracasz, kiedy chcesz wychodzisz, mamusia obiad ugotuje, na stół poda. Fajnie co?
– Rany, Baśka, ty nie jesteś normalna. Egoizm? Singielka? Co jest egoizmem? Samotność? Wiesz, jak czytam te durne artykuły, które właśnie cytujesz, to niedobrze mi się robi. Samotność jest wygodna? Brak miłości nazywasz wygodą? Brak bliskiej osoby, czułości, poczucia bezpieczeństwa? Poczucia, że ktoś cię kocha i chce z tobą być? Wiem, wszyscy się z tej miłości wyśmiewają, mówią o niej lekceważąco, najwięcej ci, którzy już mają kogoś bliskiego albo którym się po prostu nie powiodło. Naprawdę myślisz, że ludzie wybierają samotność świadomie? Bo tak decydują, bo tak chcą? Niektórzy z nas po prostu nie znajdują sobie pary. Durni dziennikarze i jeszcze głupsi psychologowie mogą sobie mówić co chcą o egoizmie i wygodzie, ale prawda jest taka, że ludzie nie znajdują sobie pary. Czasami tak się dzieje i nic na to nie poradzisz. No dalej! Powiedz teraz, że jestem tak okropna, że nikt mnie nie chce. Ale wiesz co? U ciebie też miłości nie widać. Nie wiem, o co chodzi w twoim małżeństwie, ale bardziej mi ono wygląda na jakiś układ, niż na związek kochających się ludzi. A mówiłam ci, nie odpowiadaj na to ogłoszenie. I teraz masz za swoje – dodałam z satysfakcją.
Baśka stała przede mną jak skamieniała. Jej twarz, w tej chwili biała jak kreda, przypominała maskę. Już mi się zrobiło głupio. Pomyślałam, że przesadziłam i zupełnie niepotrzebnie wspomniałam o tym nieszczęsnym ogłoszeniu, już ją chciałam przeprosić, gdy nagle się ocknęła z letargu, by rzucić mi w twarz obelgę zwalająca z nóg.
– Ty niby miałabyś odpowiedzieć na takie ogłoszenie? – prychnęła pogardliwie. – Ty? Facet musiałby w tobie dwie studnie wykopać, a i tak by tam żadnych piersi nie znalazł, ty łamignacie! A co do wygody, to podtrzymuję swoje zdanie. Jest ci wygodnie. I coś mi się wydaje, że nawet z seksem sobie nieźle radzisz. Ostatecznie wystarczy palcem kiwnąć, a Karpik już stoi w gotowości bojowej. Jak ludzie mówią, to zawsze w tym jakieś ziarno prawdy jest.
Stałam osłupiała na leśnej polanie i nie mogłam znaleźć słów, by wyrazić to, co czułam w tej chwili. Karpik? Czyli że ja z Karpikiem? Jak ona mogła? Jak śmiała? Jeśli moja przyjaciółka takie rzeczy mówi, to czy można dziwić się ludziom? I czy to rzeczywiście jest jeszcze moja przyjaciółka? Spojrzałam na tę wariatkę, przez którą zabrakło mi tchu w piersiach. Oddalała się ode mnie, wykrzykując od czasu do czasu jakieś nieprzyjemne uwagi na temat mankamentów mojej urody. Płakała przy tym głośno i wycierała nos chusteczką. Zdążyłam zarejestrować, że chusteczka była moja. Wycierała swój zasmarkany nochal moją chustką!
– Chustkę mi oddaj! – wrzasnęłam zadowolona, że odegrałam się na tej małpie i zaraz mi odda moją własność, a sama będzie musiała paradować po lesie ze smarkiem wiszącym do pasa, ale ona już nie usłyszała mojej uwagi, znikając w leśnym gąszczu.
Odechciało mi się grzybów. Postanowiłam wracać do domu. Samochód stał na leśnym parkingu, do którego jakoś się doczłapałam, mając nadzieję, że Baśka za chwilę jednak wróci. Zdążyłam już bowiem ochłonąć i doszłam do wniosku, ze skoro tak się do mnie rzuciła, to pewnie w jej domu naprawdę dzieje się coś niedobrego, ale dlaczego uczepiła się właśnie mnie? Przez moment miałam ochotę wrócić do domu, ale uświadomiłam sobie, że przecież nie zostawię tej idiotki dziesięć kilometrów od domu, więc zgasiłam silnik i czkałam. Kiedyś musiała nadejść. Miałam przez moment chęć zostawienia jej samej, ale potem sobie uzmysłowiłam, że taka autostopowiczka jak ona, na pewno by sobie świetnie poradziła, ale ja byłabym już przegrana na całej linii. Po takim numerze nie miałabym szans na pogodzenie się z nią, więc postanowiłam jednak poczekać, choć żal do niej kłębił się we mnie nieustannie. Wyobraziłam sobie Baśkę trzęsącą ze strachu portkami, zwłaszcza, że nie znała tych lasów i błogie zadowolenie spłynęło na me skołatane serce. Z prawdziwą przyjemnością włączyłam radio. Tak, w tym momencie byłam prawdziwą egoistką i było mi z tym wspaniale.
12.
Minęła godzina, potem druga, a Baśka z lasu nie wyłaziła. Zaniepokoiłam się na moment, czyżby się zgubiła? Pomyślałam nawet o tym leśnym wampirze i ciarki mi przeszły po plecach. Wyszłam z auta, podeszłam do linii drzew, postałam trochę, zastanawiając się – wejść czy nie wejść. Ostatecznie powinnam coś zrobić, nie mogłam tak jej zostawić, odjechać albo czekać w nieskończoność. Z drugiej strony jakoś nie uśmiechało mi się łażenie w samotności po tym lesie. Wprawdzie nasz leśny wampir grasował do tej pory w naszym, prawie przydomowym lasku, od którego dzieliły mnie kilometry, ale kto to wie, gdzie się on mógł teraz podziewać? Wróciłam do auta, zamknęłam dokładnie drzwi i ruszyłam w kierunku polany, na której się rozstałyśmy. Chodziłam wokół, zataczając coraz szersze kręgi w nadziei, że Baśka siedzi gdzieś skryta w krzakach, bo złośliwa z niej małpa i zaraz ją zauważę. W desperacji zaczęłam nawet ją wołać, z początku nieśmiało, potem coraz głośniej, ale moje nawoływanie nie dało pożądanego rezultatu, nikt się nie odezwał. Coraz bardziej się denerwowałam.
– Baśka! – mój krzyk coraz bardziej przypominał wycie rannego bawołu, o ile ranny bawół potrafił wyć. Panująca wokół cisza zaczęła negatywnie działać na mój CUN, jak w skrócie nazywałam centralny układ nerwowy. Coś musiało się stać, pomyślałam. Ta wariatka się pewnie zgubiła. A może siedzi teraz na jakimś drzewie, od dziecka umiała się na nie wdrapywać jak małpa, i albo zleźć nie umie, albo chce mnie porządnie nastraszyć, albo rzeczywiście nie wie, gdzie jest. Zaczęłam chodzić z głową zadartą w taki sposób, że kark mi drętwiał i darłam się jak opętana. Wreszcie do mojej świadomości dotarło, że drzew jest wprawdzie mnóstwo, ale po pierwsze są bardzo wysokie, a po drugie ich gładkie pnie nawet Baśce nie pozwoliłyby na wspinaczkę. Gorączkowo myślałam, co też ja bym zrobiła, pozostając w tak zwanym niemożebnym wkurwieniu, chcąc zrobić na złość koleżance. Pewnie bym się gdzieś zaszyła na jakiś czas, żeby ją nastraszyć, ale nie trwałoby to aż tak długo. Trzymałam się zatem kierunku, w którym zmierzała Baśka z moją chusteczką przy nosie i krzyczałam, ile sił w płucach, nie zważając już nawet na ewentualną groźbę napatoczenia się na wampira.
– A po co tak wrzeszczeć, co? – zagadnął ktoś z boku i z krzaków wyszła starsza kobieta dźwigająca kosz grzybów, za którą dreptała dziewczynka w wieku szkolnym. Ich widok ucieszył mnie niepomiernie, bo zawszeć to lepiej z jakąś babiną w lesie się zetknąć, niż nie przymierzając, z wampirem i gwałcicielem w jednym. W tym miejscu, choć całkiem nie na miejscu, przypomniał mi się mój znajomy głoszący, jakoby znał kobietę, którą ktoś zgwałcił, ale nie była z tego powodu zła, bo do gwałtu doszło, gdy była już w wieku nieco zaawansowanym, więc szans na normalne kontakty damsko-męskie nie miała żadnych. A zatem ten gwałt, jak twierdził mój znajomy, tak naprawdę dla niej gwałtem nie był, tylko czystą przyjemnością, o której ponoć chętnie rozprawiała… Odpędziwszy od siebie tę wizję gwałciciela, skupiłam się na moich niespodziewanych towarzyszkach.
– Koleżanka mi się zgubiła, a ona lasu nie zna, nie wiem, co mam robić – zaczęłam płaczliwie, bo i na płacz mi się zbierało. – Może ją pani widziała? – spytałam z nikłą nadzieją, bo przecież od rozstania z Baśką minęło już kilka godzin.
– Ten las jest jak park, dużo tutaj ludzi. Jak miałam rozpoznać, czy to jej koleżanka? – spytała kobieta, patrząc na mnie, dzięki czemu zrozumiałam, że „jej” oznacza mnie, a kobieta mówi do mnie w trzeciej osobie.
– Miała taką czerwona kurtkę, specjalnie ją ubrała, żeby się nie zgubić i… – nie zdążyłam dokończyć, gdy grzybiarka zaśmiała się serdecznie. Omiotła mnie niechętnym spojrzeniem i zwróciła się do stojącej obok dziewczynki.

– Pewnie ta ruda…

Mała kiwnęła potakująco głową, a ja zaczęłam intensywnie myśleć, jaki kolor włosów nosi obecnie Baśka, co było całkiem uzasadnione, gdyż farbowała te swoje włosy bardzo często i to na przeróżne kolory, i w każdym z nich wyglądała świetnie.
– Zgadza się, ruda! – krzyknęłam z radością. – Widziała ją pani? Dokąd poszła? Może pani widziała? – powtórzyłam niecierpliwie.
Kobieta uniosła rękę i machnęła nią przed siebie, wskazując mi kierunek, w którym udała się Baśka.
– Pojechała – dodała.
– Pojechała? – nie zrozumiałam, co mówi – ale czym?
– A czym mogła? Samochodem, no nie? Tam zaraz jest szosa, to i samochody są.
Odetchnęłam z ulgą. To ci dopiero franczeska, ale mnie wykołowała, pomyślałam szczęśliwa, że  moje dramatyczne wizje się nie spełnią. Podziękowałam kobiecie za informacje i wróciłam do auta. Postanowiłam udawać, że nie przejęłam się zniknięciem Baski i spokojnie poczekać, aż się do mnie odezwie. Wróciłam do domu dosyć późno, zapadał już zmierzch.

13.
Wytrzymałam atak mamy, która o mało co nie wpadła w histerię, czekając na mój powrót i wyobrażając sobie najgorsze scenariusze. Ostatecznie jej córka, czyli ja, to tak wspaniały okaz kobiecej urody, czaru i powabu, że nie tylko jakiś tam wampir, ale wszyscy faceci w lesie z urzędu niejako powinni się na nią, czyli na mnie, rzucać w celu co najmniej erotycznym. Gdy już wysłuchałam biadolenia o braku odpowiedzialności, znieczulicy i nieliczeniu się z matczynymi uczuciami, które buzowały w matczynej piersi pod moją nieobecność, postanowiłam opowiedzieć przebieg kłótni z Baśką i jej nagłym zniknięciu.             – Was obie powinno się zamknąć w wariatkowie – stwierdziła moja rodzicielka.                                 – Ubezwłasnowolnić i zamknąć! – dodała z mocą. – Czy ty masz pojęcie jak ja się martwiłam? – zaczęła od nowa swoje wyrzuty, wyliczając po raz kolejny wszystkie swoje strachy, po czym wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami. Przez resztę wieczoru siedziała zamknięta w swoim pokoju, głucha na moje próby zawarcia ugody, które spaliły na panewce. Mama była nieugięta w swym postanowieniu ciężkiego obrażenia się na mnie. Męczące przeżycia odbiły się na moich nerwach i prawie zwaliły z nóg, więc zasnęłam zaraz po kolacji. Nie dane mi było długo cieszyć się odpoczynkiem. Mama szarpała mnie za ramię i wrzeszczała, bym wstawała. No, teraz to mi da popalić, pomyślałam przez sen, odrzucając kołdrę, by się spod niej wygramolić. Zaświtała mi jakaś niejasna myśl, że kobieta w moim wieku powinna już mieszkać w swoim mieszkaniu, trzymając się w nocy z dala od upierdliwej matki, a skoro już mieszkam pod jej dachem, to mam za swoje i teraz będzie mi truć przez całą noc o swoim strachu, by mi uświadomić, jaką jestem wyrodną córką.
– Mamuś, błagam…– jęknęłam cichutko z nadzieją, że może jednak się ulituje i zaczną się dla mnie zbawienne ciche dni, lecz nie reagowała.
– Wstawaj, do cholery, Jacek dzwoni, szuka Baśki, słyszysz? Baśki nie ma, nie wróciła do domu! – krzyczała.
Powoli otrząsnęłam się ze snu i dotarło do mnie, że ta wariatka, znaczy Baśka, naprawdę nie wróciła. Chwilowy niepokój, który objawił się nieprzyjemnym kłuciem serca, minął. Skoro grzybiarka widziała Baśkę wsiadająca do auta, to znaczy, że w lesie nie została. No chyba, że… kierowca okazał się zwyrodnialcem, ale jakoś nie mogłam sobie wyobrazić Baśki w takiej sytuacji. Jak ją znałam, a znałam naprawdę dobrze, bezradna by na pewno nie była. Jej nieobecność można było wytłumaczyć tylko w jeden sposób: nie wróciła do małżeńskiego gniazdka z własnej i nieprzymuszonej woli. Jeśli jednak wróciła, to mogła namówić Jacka, by teraz napędził mi stracha. Ta druga wersja stała mi się bliższa. Ostatecznie oni oboje mieli niezłego świra i gustowali w durnych dowcipach. Jakby na to nie patrzeć, nie miałam się czym przejmować.
– Uspokój się – powiedziałam do mamy, która wchodziła w fazę delirium – to następny kawał Baśki. Albo nie wróciła do siebie, bo chce się pozbyć Hugona, albo Jacek jest z nią w zmowie i teraz zamierzają mnie dręczyć i straszyć. Jakbym to ja była winna, że ona poszła w las.
Mama machnęła tylko ręką.                                                                                                          
– Wstań wreszcie, ten Francuz ciągle wrzeszczy i wrzeszczy. Basi nie ma, Basi nie ma, gdzie Basia! Nie mogę się z nim dogadać.
– Mamo, tyle razy ci mówiłam, że to nie Francuz, tylko we Francji mieszkał, a dogadać to i ja się z nim nie umiem. Już taka jego uroda, że on się rzadko z kim dogaduje. Nie spieszyłam się zbytnio do telefonu, postanowiwszy wystawić cierpliwość farbowanych żabojadów na próbę.
– Halo? – przeciągnęłam bezlitośnie ostatnią głoskę.
– Czy ona wreszcie wstała? Co ona sobie myśli? – usłyszałam wściekły głos Jacka, zastanawiając się od kiedy zwraca się do mnie w trzeciej osobie.
– Ona wstała i przy telefonie – podjęłam próbę wpasowania się w nową konwencję naszych kontaktów. – A czego on chce?
Przez chwilę panowała cisza, by potem powrócić do mnie jazgotem przesyłanym sprawnie kablem i z niezwykłą mocą.
– Majka? To ty? Co się wygłupiasz? Gdzie jest Basia? Nie wróciła na noc. Nocuje u ciebie?
– O, naprawdę? Nie wróciła? Coś podobnego – zakpiłam, bo miałam pewność, że jego rozkoszna żoneczka siedzi gdzieś obok niego i śmieje się ze mnie w kułak. Postanowiłam doprowadzić oboje białej gorączki. Niech sobie nie myślą, że można ze mną pogrywać. Już i tak za dużo przeszłam kilka godzin wcześniej, co za dużo, to niezdrowo.

14.

W głosie Jacka nie słychać było zdenerwowania, które w moim pojęciu powinno towarzyszyć zaniepokojonemu nieobecnością żony mężowi, toteż moje podejrzenie, że Baśka siedziała w tamtej chwili obok niego, pijąc piwo i ciesząc się, że mnie wyprowadza w pole, nabrało rumieńców. Oczami wyobraźni widziałam ją zwiniętą w kłębek na przepastnej kanapie, otulonej ulubionym kocem i ze szklanicą bursztynowego płynu w ręce, dającą tajemne znaki Jackowi i instruującą go na migi, jak mnie zmiękczyć. I ten osioł dał się jej wkręcić w coś takiego, pomyślałam z politowaniem. Zaczęłam mówić głośno i wyraźnie, by Baśka mogła usłyszeć bez trudu to, co mam jej do przekazania.
– Nie wróciła i raczej dzisiaj nie wróci – rzekłam dobitnie. Stojąca obok mnie matka zakryła dłonią usta, patrząc na mnie z przerażeniem.
– Co? – zapytał Jacek, jakby nie do końca zrozumiał moje słowa. – Jak to nie wróci? Dlaczego? Co się stało?
Jego spokój umocnił we mnie tylko przeświadczenie o tym, że jestem na dobrej drodze do zniweczenia planów tych dwojga bęcwałów.
– A co się miało stać? – zapytałam beztrosko. – Baśka wyjechała na trochę i na razie nie wróci. Nie starałeś się, zaniedbywałeś mężowskie obowiązki, sprowadziłeś jej do domu tego Hugona całego, całe dnie tylko nim się zajmowałeś i Baśka wreszcie zrozumiała, że musi sobie znaleźć odskocznię. Więc znalazła. Ale nie martw się. Poskacze, poskacze i wróci – zakończyłam triumfalnie z nadzieją, że zaraz usłyszę w słuchawce wściekły głos Baski oskarżającej mnie o podobieństwo do zwierza jakiegoś, czyli zwyczajnej świni. Niestety, nic takiego nie nastąpiło. Jacek chyba musiał przetrawić moje słowa, bo odezwał się dopiero po chwili.
– To o to chodzi? Hugo jej przeszkadza i postanowiła nie wrócić na noc do domu? Gdzie ona jest? Ty mi nie będziesz przekazywać takich informacji, chcę sam z nią porozmawiać. Daj ją do telefonu – zażądał.
– Dać to można pięć złotych na tacę, a człowiek do telefonu może podejść. I przestań wreszcie udawać. Daj już sobie spokój. Powiedz tej wariatce, że nie dam się wkręcić w tę dziecinadę. Co, żonka siedzi tam teraz, prawda? Głupia jakaś.
– Czy ty się dobrze czujesz? Pytam po raz ostatni, gdzie jest moja żona? Jeżeli nie podejdzie do telefonu, zgłoszę jej zaginięcie na policji. Ostrzegam cię.
– A zgłoś, zgłoś. Zaczną jej szukać dopiero po dwudziestu czterech godzinach, a wtedy to ona sama wróci…, skoro uparcie twierdzisz, że jej nie ma – dodałam z przekąsem.
– Słuchaj, wariatko! – wrzasnął Jacek. – Ja ciebie ostatni raz pytam, gdzie jest moja żona? Coś ty z nią zrobiła, co? Co z nią zrobiłaś?
Usatysfakcjonowana odłożyłam słuchawkę, choć moja mama stała obok mnie jak słup soli.
– Czyś ty naprawdę zgłupiała? – zapytała wzburzona. – Coś ty mu nagadała? Po co się wtrąciłaś w ich małżeńskie sprawy? Czy Baśka cię upoważniła do tego, byś mówiła o tym Hugonie? I gdzie to niby ona miałaby tak poskakać? Że niby skok w bok zrobiła? Czyli zdradziła go? A jak ten jej mąż uwierzy w ten skok w bok? Natychmiast zadzwoń i wyjaśnij… – zażądała.
– Mamo, nie wiesz, o co chodzi, więc się nie wtrącaj – poprosiłam. – Ja ich dobrze znam. Jak myślisz, gdzie Baska mogłaby być o tej porze? Naprawdę sądzisz, że nie wróciła do domu? Co jej się mogło stać? Ona w taki sposób chce wywołać u mnie poczucie winy i to diabli wiedzą za co. A co do Hugona, to będzie małpa miała nauczkę – stwierdziłam hardo, choć w tym momencie uświadomiłam sobie, że przekazując Jackowi informacje o Hugonie, nadużyłam zaufania Baśki, która przecież skarżyła mi się na swoją sytuację w tajemnicy, i teraz pewnie trwała u nich awantura wywołana poniekąd przeze mnie.
– Majka, a jeżeli Basia naprawdę nie wróciła jeszcze do domu?  
To pytanie nie tylko pozostało bez odpowiedzi, ale i zasiało we mnie ziarno niepokoju. A jeżeli nie wróciła? Bez słowa poszłam do pokoju, by się położyć, lecz sen już nie nadszedł.

15.

    Błogie poczucie zadowolenia z własnej, niezłomnej i niedającej się wyprowadzić z równowagi postawy sprawiło, że zasnęłam snem sprawiedliwego, który jednak nie trwał za długo, bo obudziłam się w środku nocy, moje serce biło gwałtownie z powodu niepokoju, którego źródła nie potrafiłam określić. Coś mnie gniotło od środka, jakaś niesprecyzowana jeszcze myśl wwiercała się głęboko w moją jaźń i miotałam się w pościeli spocona i wymęczona, nie mogąc po raz drugi zasnąć. Rano wstałam jak potłuczona. W pierwszej chwili chciałam od razu zadzwonić do Baśki, mając nadzieję, że usłyszę jej głos, nawet za cenę nazwania mnie skończoną świnią i zagrożenia zakończenia znajomości. Pal sześć znajomość, nie pierwszy i nie ostatni raz zrywałyśmy kontakty, by je na powrót odnawiać. W tym momencie najważniejsze było, by usłyszeć, że Baśka jest cała i zdrowa. Po chwili jednak stwierdziłam, że nie zadzwonię. Nie dam Francuzom satysfakcji. Nie ugnę się. Będę cierpieć, zamartwiać się w nieskończoność, ale oni o tym się nie dowiedzą. Niech sobie myślą, że ze mnie zimna, nieczuła sucz. Ich opinie o sobie miałam w tym momencie w głębokim poważaniu, czyli w nosie. Zaraz potem przypomniałam sobie, co mi zrobili: narazili mnie na stres, bezsenną noc, zmartwienie i wiele innych przykrych rzeczy, próbując wywołać u mnie poczucie winy. I za co? O co w tym wszystkim chodziło? To irracjonalne zachowanie Baśki, nasza bezsensowna kłótnia, jej ucieczka… Przecież to wszystko nie miało sensu. I potem ten telefon Jacka, żałosne widowisko. Nad czymś takim nie można przejść do porządku dziennego, nie można udawać, że nic się nie stało, że to tylko głupie żarty. Wyciąć mi taki numer? A niech ich szlag!
    Pojechałam do miasta, zrobiłam jakieś zakupy, próbowałam się wprosić na kawę do Anki – koleżanki z pracy – ale przyjechali do niej goście, a ja nie miałam ani ochoty, ani siły na szczerzenie zębów do obcych ludzi. Zresztą, nie chciałam stawiać Anki w dziwnej sytuacji. Pospacerowałam trochę ulicami naszego miasteczka, kupiłam nowy notes, parę zeszytów, kilka długopisów i wróciłam do domu, w którym zastałam zdenerwowaną matkę, Jacka, Hugona i przystojnego policjanta, który już raz mnie przesłuchiwał po śmierci Jadzi. Na ich widok zrobiło mi się niedobrze. Czyżby Baśka była aż tak perfidna, by wmieszać w to jej beznadziejne „zniknięcie” policję? Nawet jej nie było na to stać, a jeśli nawet, to Jacek by na to nie poszedł. Skoro zjawił się w moim domu, to znaczy, że Baśka naprawdę nie wróciła na noc. Kołatanie mojego serca zagłuszyło początkowo to, co krzyczał do mnie Jacek, gdy tylko zamknęłam za sobą drzwi. Poderwał się z kanapy, jednym susem dopadł do mnie, złapał za ramiona i potrząsał, wrzeszcząc „Gdzie Basia? Gdzie Basia?” Przez parę minut próbowałam się uwolnić z objęć tego dupka, ale mi się nie udawało, aż wreszcie z pomocą przyszedł mi „Przystojniak” w cywilu. Jacek wił się i jęczał na kanapie, ku której skierował go policjant, a to jego wicie i jęki wydały mi się teatralną zagrywką, bo przecież zawsze był niezwykle opanowany i takie zachowanie do niego absolutnie nie pasowało. Za to Hugo zachowywał spokój i patrzył na mnie oczami bazyliszka z wyrazem twarzy, który można było uznać za coś w rodzaju półuśmiechu… ”A nie mówiłem?”, zdawał się mówić, choć się wcale nie odzywał. Rozparł się wygodnie, założywszy nogę na nogę, gdy ja zdawałam relację Przystojniakowi (jako on się nazywał?) z wczorajszej wyprawy do lasu. Jego zainteresowanie wzrosło, gdy opowiedziałam o kłótni z Baśką.

16.
– A o co konkretnie paniom poszło? – zapytał z przymilnym uśmiechem. – I co? Pani koleżanka poszła w las, a pani nic? Nie zareagowała pani? Nie poszła pani jej szukać? Panie naprawdę się przyjaźnią?  Wątpliwość w jego głosie podziałała na mnie ogłuszająco. Przez chwilę siedziałam jak zamurowana. Bo i jak mu miałam powiedzieć, w dodatku przy wpatrzonych we mnie matce, Jacku i Hugonie, że się pokłóciłyśmy właśnie o tego jęczącego dupka, a potem o moją jakże wątpliwą urodę, będącą poniekąd przyczyną staropanieństwa? Miałam się aż tak otworzyć przed tymi trzema facetami, że o mojej krytycznie nastawionej matce nie wspomnę, i powiedzieć, że Baśka oskarżyła mnie, że zazdroszczę jej męża? Męża, który teraz wił się na mojej kanapie jak piskorz? Jak on jej się mógł spodobać? Taki zniewieściały typ, że aż śmieszny. Nie uważałam, że prawdziwy facet to taki, który beka przy obiedzie, drapie się po owłosionym torsie i pierdzi jak z dubeltówki, rechocząc przy tym głośno, ale filozofia gender jakoś mi nie odpowiadała i kobieta – w moim pojęciu – powinna być subtelna i kobieca, a facet męski, czyli silny fizycznie, psychicznie, decyzyjny i odważny. Jednym słowem, czysty, szorstki i w kolorze khaki…A w Jacku męskości była malutko, odwagi za grosz, męskiej szorstkości ani grama, czystości mu odmówić nie mogłam. Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Myślałam gorączkowo, jak wybrnąć z tej kłopotliwej sytuacji, podczas gdy Jacek i Hugo wwiercali się we mnie wzrokiem jak świdrem.
– O sprawy osobiste – oświadczyłam wreszcie z godnością jakże osobistą. – Poszło nam o sprawy, które poza mną nie dotyczą nikogo z tu obecnych i nie powinny ich interesować. Ledwo dokończyłam to nieszczęsne zdanie, a szanowny mężulek już darł się na całe gardło i wygrażał mi pięścią, aż Przystojniak musiał go uciszać. Hugo zaświergolił coś do Jacka po francusku i ten raptownie ucichł.
– Nie uważa pani – zaczął Przystojniak – że w tej sytuacji nie może być mowy o osobistych sprawach? Mąż zaginionej ma prawo wiedzieć, co się wczoraj wydarzyło?
– Oczywiście, ale ja przecież mówię wyraźnie. Pokłóciłyśmy się, Baśka zaczęła ganiać po lesie, nie nadążyłam za nią, wróciłam do auta, czekałam kilka godzin. Myślałam, że wróci. Gdy zaczęło się ściemniać, poszłam do lasu jeszcze raz. Wołałam ją, myśląc, że siedzi gdzieś w pobliżu i obserwuje, czy czasami nie odjadę i nie zostawię jej samej. Potem napatoczyła się tamta kobieta z dziewczynką. Widziały, jak Baśka wyszła z lasu na drogę, zatrzymała jakiś samochód i odjechała. To co miałam zrobić? Nocować w lesie? A kłótni streszczać nie będę, zwłaszcza przy mężu Baśki. Guzik go to obchodzi, o co się z jego żoną kłócę! – dodałam z mocą, patrząc spode łba na Jacka, który w tym momencie zaczął sinieć na twarzy.
– Zastanawia mnie jedno – nie poddawał się Przystojniak – dlaczego nie powiadomiła pani policji o zaginięciu koleżanki? Przecież jej mąż dzwonił do pani kilkakrotnie z informacją, że nie wróciła do domu i co? Nie zmartwiła się pani?
– Nie zawiadomiłam, bo byłam pewna, że Baśka wcale nie zaginęła, tylko siedzi razem z nim i każe mu wydzwaniać do mnie z tą historyjką o zaginięciu, żebym się przestraszyła. Ostatecznie, gdyby naprawdę zaginęła, to by nie wydzwaniał do mnie, tylko od razu zgłosił jej nieobecność na policji.
Przystojniak popatrzył na mnie jak na jakiegoś dziwoląga.
– Pomyślała pani, że koleżanka i jej mąż robią pani taki dowcip?
Kiwnęłam tylko potakująco głową, bo co miałam innego zrobić? Co powiedzieć? Że po tej wariatce mogłam się wszystkiego spodziewać, bo sama również byłam zdolna do robienia takich głupot, co udowadniałam już wielokrotnie? Zresztą, czy normalny człowiek zrozumie artystę? Przystojniak był bez wątpienia normalnym facetem, a Bacha miała duszę artysty. Czy ktoś twardo stąpający po ziemi mógł zrozumieć kogoś z głową w chmurach? Zaczęłam od początku opowiadać o napotkanej w lesie kobiecie z dziewczynką, czując, że za każdym razem brzmi to coraz mniej wiarygodnie.

17.


– Załóżmy, że to prawda – zastanawiał się Przystojniak. Załóżmy, że rzeczywiście kogoś pani w tym lesie spotkała, że ta tajemnicza kobieta z równie tajemniczą dziewczynką istnieją, czy ta kobieta mówiła, jaki to był samochód? Kolor, marka? Czy widziała kierowcę? Skąd pewność, że to właśnie pani koleżanka do niego wsiadła? To mogła być zupełnie inna osoba, prawda? – zawiesił znacząco głos, a ja zaczęłam naprawdę się bać.
– No, tego nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Nie pytałam o markę i kolor auta, do głowy mi nie przyszło, żeby zapytać. O kierowcy też nic nie mówiła. Ale Baśkę opisała. Wie pan, Baśka jest charakterystyczna, posągowa taka, ruda, z burzą loków. I ubrała się do tego lasu jak na spacer po promenadzie. Ona ją po prostu opisała. Nie wiem dlaczego, ale miałam stuprocentową pewność, że chodzi o nią właśnie, o Baśkę. Dlaczego właściwie miałabym wypytywać o ten samochód? Przez lata wspólnie podróżowałyśmy po Polsce i to różnymi środkami komunikacji. Często autostopem. Więc w postępowaniu Baśki nie widziałam nic dziwnego, sama bym tak zrobiła, gdybym była na nią wkurzona.
Przystojniak patrzył na mnie jakoś tak dziwnie, że ciarki mi poszły po plecach po raz kolejny od zniknięcia Bachy, ale więcej pytań mi już nie zadał. Poszli. Jacek wymachiwał mi pięścią, Hugo patrzył z zagadkowym uśmiechem Mony Lisy, a Przystojniak zapewnił, że jeszcze się spotkamy…, i wcale nie zabrzmiało to przyjemnie. Jednym słowem wszyscy oni myśleli, że zatłukłam Baśkę w tym lesie i schowałam jej zwłoki gdzieś pod krzakami zakopane w mchu. Byłam święcie przekonana, że Baśce nic złego nie mogło się stać, po prostu nie mogło, to było najzwyczajniej w świecie niemożliwe, niemożliwa niemożliwość to była; że doskonale wiedziała, co się tu i teraz ze mną wyprawia i, że się z tego cieszyła, siedząc w jakimś wygodnie urządzonym ukryciu. W tym momencie z minuty na minutę rosło moje wewnętrzne przekonanie, że ona to wszystko bardzo dobrze zaplanowała, wdrożyła i zrealizowała. Wymusiła na mnie, żebym jechała swoim autem, robiła wszystko, by sprowokować kłótnię i w końcu ją wywołała. I ta jej reakcja, taka gwałtowna, chaotyczna jakaś, bez składu i ładu. Ona od początku wiedziała, że ze mną nie wróci do domu. Miała już gotowy plan ucieczki, kto wie, czy i kierowca gdzieś tam nie stał na drodze. Ostatecznie to ona zasugerowała, by jechać właśnie do tego lasu… Tylko dlaczego wybrała mnie? I kim był kierowca? Kto jej pomógł? Czy to któryś z naszych wspólnych znajomych? Ale kto?
– A o co wyście się tak pokłóciły, co? – zapytała mama, gdy zostałyśmy same.
– O staropanieństwo – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Potem Baśka krzyczała, że jej zazdroszczę męża, że mam straszny charakter i nikt nigdy się ze mną nie ożeni. Że jej nie rozumiem, a ona ma problemy, bo jej dom nie jest jej domem czy jakoś tak. Nie wiem zresztą. Zachowywała się jak wariatka. Czepiała się o wszystko, jakby zaplanowała całą tę akcję. Teraz właściwie to mam pewność, że zaplanowała.
– Wiesz co? – mama patrzyła na mnie współczująco – mam nadzieję, że jej się nic nie stało i że naprawdę to jakiś durny plan, ale jeśli to prawda, to nic jej nie usprawiedliwia. Zrobić ci coś takiego? Zdajesz sobie sprawę z tego, że jeśli się szybko nie odnajdzie, to ludzie nam nie dadzą żyć? Po śmierci Jadzi bałam się wychodzić do ogrodu. Widziałam je, te wszystkie stare baby, które na mój widok szeptały coś między sobą i kiwały potakująco głowami, jakby wiedziały, że moja córka to taka romansowa i proszę, co z tych romansów wyszło. Karpik żonę ukatrupił.
– Jezu, mamo – westchnęłam zmęczona, nie mając już sił na kontynuowanie tej rozmowy.– Nic nie mówiłaś. Zresztą, co miałabym zrobić? Przecież ja tego Karpika nawet nie znam.
– No właśnie, to co miałam mówić? Widziałam jak się gryziesz. Ale teraz… – zawiesiła głos – jeśli ta wariatka się nie odnajdzie, przed nami naprawdę ciężki czas. Już wtedy ludzie się zmawiali, że ktoś taki nie może pracować w miejskiej bibliotece. Musimy się liczyć z najgorszym. Ale poradzimy sobie – poklepała mnie po ramieniu i wyszła z pokoju, zostawiając mnie samą z moimi myślami.
Sens słów mamy dotarł do mnie dopiero po chwili. Sytuacja robiła się naprawdę nieprzyjemna. Do tego jeszcze dochodziła realna obawa, że Baśce naprawdę przydarzyło się coś złego. I co robić w takiej sytuacji?  Łzy zaczęły płynąć mi po twarzy.

18.

Przez kilka następnych dni nic się nie działo. Baśka nadal milczała, Jacek także. Po pracy wracałam do domu, potem czekałam na telefon od Baśki, mając nadzieję, że się wreszcie odezwie. Sama próbowałam się do niej dodzwonić, ale jej telefon był wyłączony. Sama już nie wiedziałam, co o tej sytuacji sądzić. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że stało się coś złego. Robiłam dobrą minę do złej gry, udawałam, że wszystko jest w porządku, choć przecież tak wcale nie było. Pod koniec tygodnia postanowiłam po pracy pojechać po piwo, stwierdziłam, że mi się po prostu należy, a dostarczenie organizmowi alkoholu i podniesienie jego poziomu we krwi czy też  nawet wprowadzenie się w lekki stan upojenia alkoholowego dobrze mi zrobi. Zakupiłam cztery puszki, lecz po chwili sięgnęłam jeszcze po jedną. Mama też lubiła czasami uraczyć się szklanicą złotego płynu, więc co jej miałam żałować? Po zapłaceniu za zakupy raźnym krokiem zmierzałam ku mojemu autku, gdy niebacznie natknęłam się na panią Zofię. Stała przede mną, odwrócona tyłem, i rozmawiała szeptem z jakąś kobietą. Odetchnęłam z ulgą, bo skoro nadobna Zofija zajęta była rozmową, to miałam szansę przemknąć obok niezauważenie, a przynajmniej bez zaczepiania z jej strony, na które to zaczepianie nie miałam ochoty. Oczy pani Zofii przypominały latające spodki, przygarbiła się jakoś tak nawet, żeby wyrównać poziom z dużo niższą rozmówczynią i wszystko wskazywało na to, że obie panie poruszały jakiś nader ekscytujący i owiany tajemnicą temat. Powiedziałam więc uprzejmie „dzień dobry” i uśmiechnęłam się na znak sympatii. Nikt mi nie odpowiedział. Pani Zofia spojrzała na mnie wzrokiem pełnym pogardy, który powinien mnie wbić bez problemu w podłoże. „To ta kurwa”, usłyszałam. Odwróciłam się gwałtownie, nie mogąc przez chwilę złapać powietrza w płuca. Popatrzyłam na te dwie stare raszple, ale powróciły do przerwanej wcześniej rozmowy i stały odwrócone do mnie tyłem. Usiadłam za kierownicą, pomarudziłam jeszcze przez jakiś czas, udając, że czegoś tam szukam; obserwowałam ukradkiem obie kobiety, które nie zwracały na mnie żadnej uwagi. Pomyślałam, że dostaję już powoli na głowę i niedługo zacznę wszędzie węszyć przeciwko sobie spisek. Wróciłam do domu, postanowiłam zaczekać z tym piwem do wieczora, gdy mama wróci, bo jak zwykle jej nie było, pewnie znowu siedziała u którejś z sąsiadek. Zapowiadał się całkiem udany piątkowy wieczór, gdyby nie to, że raz po raz coś mi nie dawało spokoju, kłuło od środka jak upierdliwy nerwoból. „To ta kurwa”, czy ja to rzeczywiście słyszałam? Czy to te dwa babsztyle? A może jednak wcale nie do mnie, bo i z jakiej racji do mnie? O co chodzi z tą kurwą? Nie, to nie mogły być słowa skierowane do mnie, zaczęłam się utwierdzać w tym przekonaniu i sięgnęłam po puszkę piwa, bo ileż w końcu można czekać na matkę, która się gdzieś zapodziała? Już po pierwszym łyku wiedziałam, że zakupienie tego trunku było bardzo dobrym pomysłem.

19.

Jedni mogą pić bezkarnie, upijają się na wesoło, nazajutrz nic im nie dolega, jednak ja do nich nie należałam. Alkohol powodował, że moje wrodzone czarnowidztwo, na trzeźwo głęboko ukryte, po zaaplikowaniu procentów wypływało na wierzch wszystkimi porami mojego ciała. Już po drugim piwie zaczęłam się nad sobą użalać. Najpierw źle pomyślałam o Baśce, przez którą prawdopodobnie największe plotkary w mieście nazwały mnie kurwą, co zabolało tym bardziej, że implikowało częste kontakty seksualne, na które – niestety – nie miałam w owym czasie widoków. I z kimże to miałabym się tak kurwić, skoro na moim horyzoncie nie było nawet szczątkowej formy prawdziwego faceta? Przemknęło mi nawet przez myśl, że może  niepotrzebnie pogardziłam awansami Rzeczonego Kurdupla, ale szybko doszłam do właściwych wniosków – lepiej już w samotności do końca życia się budzić, niż z Kurduplem latami nudzić. Potem jakaś dziwna nostalgia pchnęła mnie ku regałowi, na którym leżały poupychane albumy ze zdjęciami. Przeglądałam je strona po stronie, przypominając sobie czasy szkolne i licealne koleżanki. Ja z Beatą na wykopkach, ja z Beatą przy ognisku, Beata na pomoście nad jeziorem… Pamiętałam tamten dzień i to, jak krzyczała na mnie, że nie umiem robić zdjęć. Zawsze była głośna i trochę jazgotliwa, a jednocześnie bardzo lubiana, wesoła i towarzyska. Gdzie wtedy była Baśka? Trzymała się innej paczki. Beata nie chciała się uczyć dalej, miała inne plany, zaraz po ogólniaku podjęła pracę w jakiejś restauracji, poznała swojego przyszłego męża i razem wyjechali najpierw do Włoch, potem do Stanów. Przysłała mi pocztówkę znad Adriatyku, jedną jedyną. Napisała, że jest szczęśliwa. Nie odezwała się już potem ani razu, choć często przyjeżdżała do Polski, odwiedzając rodziców i rodzeństwo. W Stanach zainstalowała się w Chicago, urodziła dwoje dzieci. Zamieszczała swoje zdjęcia na Naszej Klasie, podpisując je – Bethy: zawsze uśmiechnięta, wesoła, w otoczeniu wielu przyjaciół. Kolorowe zdjęcia ukazywały Beatę na wakacjach w egzotycznych zakątkach świata, ładną, pięknie ubraną, w dużym i nowoczesnym domu, na tle mercedesa, pod którym napis głosił, że jest prezentem od męża. Wprawdzie znajomi rodziny mówili czasami, że nawet w Stanach pokojówka i robotnik budowlany nie zapracują ani na nowoczesną willę, ani na mercedesa, ale nie dawałam wiary tym złośliwym ploteczkom, pamiętając o naszej narodowej cesze – zwykłej ludzkiej zazdrości. Kto wie, czym Beata zajmowała się tam teraz? Nadal była pokojówką? A może wcale nie. Może dla niej spełnił się amerykański sen o karierze i bogactwie. Ostatecznie, czy byłoby ją stać na tak częste wizyty w kraju, gdyby jej się nie wiodło? Zresztą, pal sześć mercedesa i luksusy, życiowy bilans dokonań Beaty i tak był niewspółmiernie bogatszy od mojego. Odważyła się, wyjechała, zwiedzała świat, o czym ja marzyłam od zawsze, a czego nigdy nie uda mi się zrealizować;  wyszła za mąż za człowieka, z którym była już prawie dwadzieścia lat; urodziła dzieci, miała przyjaciół, umiała się bawić i brylowała w towarzystwie. A co miałam ja? Jakieś tam studia, po których zarabiałam tyle, że ciągle żyłam na debecie, nie założyłam rodziny, a mój czas biologiczny galopował w takim tempie, że zaczynałam zostawać daleko w tyle. Co było w tym najgorsze? Że nic nie zapowiadało jakichkolwiek zmian. Jednym słowem, moja przyszłość malowała się w barwach szarych, kto wie, czy nie czarnych, wisiała nade mną groźba samotnej starości, a ta ponoć jest największą porażką człowieka. Dorota na starość będzie umierać w otoczeniu dzieci i wnuków trzymających ja za ręce, za to ja sczeznę samotnie w jakiejś malutkiej kawalerce i nie będzie miał mi kto nawet herbaty podać. O ile przedtem mnie nie zlinczują sąsiedzi, skandując pod oknami „kurwa, kurwa”. I żeby jeszcze chociaż tego cholernego seksu zażyć przed sześćdziesiątką, pomyślałam smętnie. Może wtedy skandowana kurwa znalazłaby jakiekolwiek uzasadnienie, bo nic tak człowieka nie boli, jak niesprawiedliwe obrzucanie błotem. Zrobiło mi się tak smutno, poczułam się tak przybita i przegrana, że łzy popłynęły mi po policzkach. Na szczęście miałam następne piwo.

20.
                                                                                                                                          
W sobotę wstałam późno, nie chciało mi się nigdzie wychodzić. „Kurwa” brzmiała w mojej głowie leśnym echem. Nie wiedziałam, co mam robić. Musiałam z kimś o tym pogadać, a nie miałam z kim, bo przecież Baśka w dalszym ciągu nie dawała znaku życia. Zwlokłam się z łoża boleści i poczłapałam do kuchni, słysząc, że mama szykuje śniadanie.
– Oho, ciężka noc? – spytała mnie, spoglądając z ukosa i zalewając wrzątkiem kawę. – Chora jesteś? Patrzyła zaniepokojona, widocznie wyglądałam niczym śmierć na chorągwi, bo zwykle się nie przejmowała.
– Nie, ale… – zawiesiłam głos, zastanawiając się, czy opowiedzieć jej o zdarzeniu na parkingu. Biłam się z myślami, bo już sama nie wiedziałam, czy czasami nic mi się nie przywidziało, a nie chciałam wyjść na kogoś, kto tworzy spiskową teorię dziejów.
– Wiesz, pewnie pomyślisz, że staję się histeryczką, ale gdy pojechałam wczoraj po piwo, spotkałam Hubertową, no wiesz, panią Zofię, stała z jakąś kobietą. I wydawało mi się, powtarzam – wydawało mi się, że któraś z nich krzyknęła za mną „kurwa”. Przez tą Baśkę dostaję na głowę, podsumowałam, upijając łyk kawy.
Mama westchnęła ciężko, mieszając wściekle swoją herbatę. Nigdy nie wiedziałam, po co ją tak zawsze intensywnie mieszała, skoro nie dodawała cukru.
– Najprawdopodobniej nic ci się nie przywidziało – powiedziała. – Nic ci nie mówiłam, bo widzę, że się gryziesz, ale… dzieje się coś złego. Ludzie gadają. I to chyba Hubertowa rozpowiada ludziom głupoty. Zaczynam się niepokoić. Nawet już do ogrodu nie wychodzę, bo się boję. Wystarczy, że się pojawię, a Mirosławska już leci i miele ozorem na lewo i prawo, a ja opędzam się od niej jak od natrętnej muchy.
– Ale co miele? Czego ta Hubertowa ode mnie chce?
– No chce, chce. Więc zaczęło się już dużo wcześniej. Jeszcze nikt nie przypuszczał, że w lesie zagnieździ się ten wampir. Hubertowa się skarżyła, że kokietujesz jej męża.
Zaniemówiłam. Kto? Ja? Ja kokietuję? Kogo? Huberta? No to już jaja jakieś.
– To chyba niemożliwe. Może czegoś nie zrozumiałaś? – zapytałam. Mama popukała się palcem w głowę.
– Jak nie zrozumiałam? Jeszcze zramolała nie jestem. Wszystko zrozumiałam. Kłapała na lewo i prawo, że zawzięłaś się na Huberta, bo taki przystojny, a w twojej sytuacji, no bo przecież męża nie masz, nie patrzy się na to czy chłop żonaty, czy nie. A na dobre zaczęła podjudzać sąsiadów, jak Jadzia zginęła. Jak myślisz, kto do policji doniósł, że Karpik się z tobą chciał umawiać?
– Mamo! – krzyknęłam – przecież Karpik nigdy się ze mną nie umawiał.
– Hubertowa twierdzi inaczej. Co więcej, ona teraz gada, że zasadzasz się na cudzych mężów i trzeba będzie ciebie jak Jagnę za miasto wywieźć. A jak się dowiedziała, że Baśka zaginęła, to od razu zaczęła gadać, że na pewno ją gdzieś tam ukatrupiłaś, żeby jej męża podkraść. Albo zmówiłaś się z tym całym Francuzem i razem ją ukatrupiliście.
Z wrażenia oblałam się kawą. Zaczęłam sobie wyobrażać siebie wiezioną na taczce z gnojem, pchanej przez Hubertową i inne wściekłe żony. Ręka mi drżała, pot spływał po moich plecach, w uszach huczało jak wiatr na górskich halach. Rany boskie! Więc jednak nic mi się nie przywidziało. Dwie wstrętne baby wyzwały mnie od kurew w miejscu publicznym i czuły się przy tym bezkarne. Kto wie, do czego były jeszcze zdolne? Czego się jeszcze mogłam spodziewać? I gdzie się podziewała Baśka? Co się z nią stało? Przestawałam wierzyć, że ukryła się gdzieś i siedzi teraz przyczajona, nie wiedząc, co tu się dzieje. To nie leżało w jej interesie. Coś się musiało stać. Inaczej Baśka nie pozwoliłaby, by baby nazywały mnie kurwą nawet wtedy, gdyby była na mnie wściekła. Zaczęłam się bać.




21.
                                                                                                               
Siedziałam w utrzymanym w szarych barwach pokoju na brzeżku krzesła i ostatkiem sił powstrzymywałam się, by się nie objąć własnymi ramionami i nie zacząć bujać w przód i tył. W pracy kierownik poprosił mnie, bym wzięła kilka dni urlopu bezpłatnego albo załatwiła sobie zwolnienie lekarskie. Codziennie odbierał po kilka mniej lub bardziej anonimowych telefonów, w których to bardzo zaniepokojeni i niemniej życzliwi domagali się odsunięcia mnie od pełnienia ważnej funkcji w równie ważnym ośrodku miejscowej kultury, bo element ze mnie poważnie podejrzany. Jak można narażać przychodzącą do biblioteki dziatwę na kontakt z kimś takim? Mój kierownik był człowiekiem niezwykle spokojnym: gość już dawno skończył pięćdziesiątkę, był niski, miał wręcz nieprzyzwoicie krzywe nogi i brzuch wielkości lekarskiej piłki, a na czubku głowy poważnej wielkości łysinę, którą próbował maskować tak zwaną zaczeską. Dobry był z niego człowiek,  muchy nigdy nie skrzywdził, wierzył w dobrą stronę ludzkiej natury i wyobrażałam sobie, co musiał przeżywać, wysłuchując tych wszystkich oskarżeń i pretensji, zwłaszcza, że na jego bardzo wysoką wrażliwość niewątpliwie miała wpływ jeszcze większa dawka pierwiastka żeńskiego, którym hojnie obdarowała go Matka Natura. Mogłabym mu nawet współczuć, gdyby nie to, że sobie współczułam bardziej, ostatecznie to nade mną zbierały coraz czarniejsze chmury, a w ostateczności mogłam zostać bez pracy. Dzięki Bogu dostałam zwolnienie lekarskie bez konieczności uciekania się do kłamstw. Lekarz okazał się człowiekiem normalnym i po usłyszeniu ode mnie o tym, w jakiej sytuacji się znalazłam, stwierdził, że jestem o krok od załamania nerwowego i muszę odpocząć. To, że był ginekologiem, nie miało znaczenia. Niby weszliśmy z impetem w dwudziesty pierwszy wiek, ale wizyty u psychiatry ciągle nie tylko były wstydliwe, ale i stygmatyzowały, a to nie wróżyło dobrze tak zwanej karierze.
Siedziałam teraz na brzeżku krzesła w tym przygnębiającym pokoju, wezwana przez Przystojniaka, który właśnie wszedł, zamykając za sobą drzwi. Przez chwilę szukał czegoś w szufladzie, przerzucał jakieś papiery, nie patrząc mi w oczy. Pomyślałam, że to taki zabieg socjotechniczny, który ma mnie jeszcze bardziej nastraszyć, o ile było to jeszcze możliwe. Udawałam obojętność, choć w środku  moje serce wywijało hołubce z przerażenia.
– Powie mi pani prawdę? O co się panie pokłóciłyście? – zapytał znienacka, patrząc mi w oczy. – Tylko niech pani mi nie mówi, że rozmowa miała charakter prywatny. Pani przyjaciółka zaginęła, jest pani ostatnią osobą, która ją widziała, a teoria o kobiecie z dziewczynką informująca jakoby pani przyjaciółka odjechała autem nadal pozostaje teorią, bo nijak nie można odnaleźć tej tajemniczej grzybiarki – zadrwił.
Westchnęłam głęboko. Już wcześniej postanowiłam opowiedzieć mu przebieg naszej kłótni pod warunkiem, że w rozmowie nie będą uczestniczyć Jacek i Hugo. Zaczęłam więc od początku, nie pomijając żadnego szczegółu.
– I co z tą chustką? – zapytał. – Oddała?
– Nie – pokręciłam przecząco głową. – Zresztą czy to dziwne? Też bym pewnie nie oddała. Gdyby jeszcze można zastąpić ją jakimś dużym liściem czy coś – zastanawiałam się na głos – ale żadnych dużych liści po drodze nie było. To w co miała smarkać? Cały czas ryczała. Chustka była jej niezbędna.
– Podsumujmy – zaczął – widziała pani, że pani koleżanka idzie w kierunku szosy?
– Raczej nie – odparłam zgodnie z prawdą. – My przyjechałyśmy tym leśnym duktem. Wcześniej zjechałam z głównej drogi. Nie wiedziałam, że ona prowadzi tak blisko tego lasu. Baśka szła w przeciwnym kierunku.
– A skąd pani wie, że to był przeciwny kierunek? Przecież sama pani mówi, że pani nie wiedziała o bliskim położeniu szosy?
– No wtedy nie wiedziałam, ale ta kobieta wskazała mi kierunek, gdy poszłam do lasu po raz drugi, żeby szukać Baśki. Tę część lasu znam, tę, w której kłóciłam się z Baśką – dodałam.            – Ona pokazała w drugą stronę, że tam ta szosa… Baśka szła odwrotnie. Zamilkłam, bo nagle zdałam sobie sprawę, że to co mówię naprawdę brzmi bardzo podejrzanie. Baśka zaginęła, nie dawała znaku życia, widziałam ją jako ostatnia, nikt nie widział żadnej kobiety z dzieckiem, nikt nie widział Baśki wsiadającej do auta. Miałam przechlapane.

22.

– Pożyczę ci forsę, wyjedź na kilka dni. Mój brat, który od kilku dni bawił w domu,  wpatrywał się we mnie zatroskanym wzrokiem, mama siedziała w fotelu skulona. Oboje mieli miny uważane zwykle za nietęgie. Atmosfera wokół mnie, czyli wokół naszej rodziny się zagęszczała, i nie mieliśmy żadnego pomysłu, jak z niej wybrnąć. Po początkowych pretensjach mamy, która próbowała mi udowodnić, że w ogóle nie powinnam jechać z Baśką do tego lasu, a gdy zaczęła się oddalać, powinnam za nią biec, nie spuszczając z oczu, teraz nastąpił okres trudnej do wytrzymania ciszy.
– No słyszysz, co do ciebie mówię? – zdenerwował się Józek. Nasi rodzice nadając nam imiona, nie kierowali się bynajmniej ułańską fantazją. Trzy lata starszy brat został Józefem, ja Marią. O ile na mnie wszyscy wołali Majka, to jego już w dzieciństwie obwołali Ziutkiem, czego nie mógł darować matce, bo to ona miała decydujący wpływ na to biblijne nazewnictwo. Ojciec dał nazwisko, matka wystartowała z biblijnymi imionami. Jakoś to quasi błogosławieństwo nie pomogło nam w założeniu rodzin, ani Ziutek, ani ja stanu cywilnego do tej pory nie zmieniliśmy, choć brat zawsze miał tak zwane branie u płci przeciwnej, bo chłop był z niego przystojny, a poczucie humoru potęgowało wrażenie owej przystojności. Ziutek miał na ten temat swoją teorię – kto by tam chciał szeptać czule do jego ucha „Józefie”? Żadna normalna kobieta na to nie pójdzie, bo Józef z definicji wyklucza romantyczne uniesienia, a wręcz je nawet zabija. Nie pozwalał zapomnieć matce, że to przez jej kaprys żadna kobieta nie chciała zostać panią Ziutową, na co matka zawsze odpowiadała, że żadna normalna kobieta nie chce za męża kierowcy tira, u którego gdzie strona, tam żona.
– Majka, co z tobą? Słyszysz?
– No słyszę, słyszę, i co z tego? Uważasz, że to jest dobry pomysł? Ucieczka? Od razu was tu zakraczą, nie rozumiecie? To będzie jak przyznanie się do winy: wyciągnęłam Baśkę do lasu, zakatrupiłam, przykryłam krzakami, a teraz chodzę w glorii. Ja wyjadę, ale wy zostaniecie.
– O mnie się nie martw, ja sobie radę dam – zapewnił mnie brat.
– A mama? – zapytałam, patrząc na mamę, która w tej chwili wyglądała na najbardziej bezbronną. – Niech mama wyjedzie – wpadłam na pomysł. – Mamo, może do ciotki Lidki? Trochę odpoczniesz. Chociaż na kilka dni? Ale musimy się złożyć, bo sama nie dam rady.
– Nigdzie nie jadę! – zakomunikowała matka stanowczo. – Tu jest mój dom, nie będę uciekać przed jakąś jazgotliwymi babami. Przejdzie im.                                                                                                           – A co z tym Francuzem? – spytał mój brat.
– A co ma z nim być? – nie rozumiałam.
– Podobno go nie ma w Polsce. Kumpel mi mówił, że spakował manatki i wyjechał z jakimś kolegą. Czy to nie dziwne?
– Ale co? – w dalszym ciągu nie wiedziałam, do czego zmierza.
– Czy to nie jest dziwne, że jego żona zaginęła, nie wiadomo, co się z nią dzieje, a on wyjeżdża z kolegą? Załóżmy, że ty jesteś w takiej sytuacji, któreś z nas zaginęło, co robisz? Wyjeżdżasz? Czy może stoisz codziennie pod drzwiami osoby, która widziała nas po raz ostatni i do znudzenia wypytujesz, co się z nami stało? Albo bombardujesz policję codziennie i domagasz się, żeby wreszcie zaczęła prowadzić to cholerne śledztwo i wzmogła poszukiwania? Wyjechałabyś?
– Ale on jakieś interesy zagranicą prowadzi, co jakiś czas wyjeżdża, ma tam swoją firmę, musi wyjeżdżać.
– Tak myślisz? – zapytał. – Może i masz trochę racji, ale sama przyznaj, że w takiej sytuacji załatwia się najważniejsze sprawy i szybko wraca do domu, żeby trzymać rękę na pulsie. A on wyjechał jakieś cztery dni po tym zaginięciu i do tej pory nie wrócił. I nie mów mi, że to jest normalne. Ani u nas, ani we Francji.

23.

Śnił mi się koszmar, z którego nie mogłam się wybudzić. To błądziłam po lesie, to ktoś mnie wyganiał z ogrodu mamy, potwornie się czegoś bałam, próbowałam uciekać, ale moje nogi były ciężkie jak z ołowiu i nie mogłam ich unieść, a w mój mózg wwiercał się upierdliwy dźwięk, nie umiałam go zdefiniować. Gdy wreszcie udało mi się obudzić, stwierdziłam, że to telefon.
– Masz dość? – usłyszałam zaraz po podniesieniu słuchawki.
– Słucham? – nie zrozumiałam, zerknęłam na zegarek, nie mogąc się zorientować, która to godzina. Cyfry na elektronicznym budziku wskazywały drugą trzydzieści pięć. Kto dzwonił w środku nocy? Nie mogłam rozpoznać tego głosu.
– Pytam czy masz dość? – ktoś się zaśmiał cichutko, a mnie ciarki poszły po plecach. Czyli zaczęło się na dobre! Najpierw mnie obmawiali za plecami, zmusili do wzięcia wolnego, nie dawali mamie spokoju, a teraz będą bombardować nocnymi telefonami!
– A spierdalaj! – wrzasnęłam, ile sił w płucach. – Mam was wszystkich w dupie. Możecie sobie wszyscy gadać, co chcecie. W dupie was mam, rozumiecie?
– My, car, rozumiemy – śmiał się ktoś serdecznie. – Ale ty, Majka, wcale takiej dużej dupy nie masz, żeby ich wszystkich w niej pomieścić. No chyba, że sporo przytyłaś, ale chyba nie aż tak?
Raptem pojęłam! „My, car…” Jasna cholera! Fala gorąca oblała mnie warem, by ustąpić błogiemu uczuciu ulgi.
– Baśka, ty żyjesz – jęknęłam szczęśliwa i zaczęłam ryczeć. Lałam potoki łez, łkając spazmatycznie i nie mogąc wymówić ani słowa więcej.
– Uspokój się wreszcie – usłyszałam przez słuchawkę. – Jest aż tak źle? Dają ci popalić?
– Jakbyś nie wiedziała – zapłakałam rzewnie.
– Jacek cię maltretuje? – zapytała, a mnie się wydało, że słyszę w jej głosie nadzieję.
Pomyślałam, że może przytaknę, że to ją ucieszy, wtedy wróci i skończy się to wszystko, co się wokół mnie dzieje. Zaraz potem wycofałam się z tego postanowienia. Nie będę kłamać, niech się dzieje, co chce.
– Był, raz. Na drugi dzień. Najpierw dzwonił, krzyczał, potem przyszedł z Przystojniakiem. I z Hugonem – dodałam.
– No proszę. To dobrze, że przyjaciel go podtrzymuje na duchu – dodała z ironią. – Tylko raz? I już nie dzwoni nawet?
– Nie, nie dzwoni. Ziutek mówi, że wyjechał z Hugonem. Sąsiadom ponoć powiedział, że musi odreagować. Ziutek się wkurzył.
– No widzisz, jaki mąż. Wspaniały. Jedyny w swoim rodzaju. Pojechał odreagować. Widać się przejął, biedaczyna.
– Gdzie ty jesteś? Dlaczego uciekłaś? Wiesz, co się tutaj dzieje? Wiesz, że chcą mnie zwolnić z pracy? Baby mnie obwołały naczelną kurwą rozbijającą małżeństwa i polującą na cudzych mężów.
– Boże, przypuszczałam, że się zacznie młyn, ale nie przewidziałam, że aż taki. Wytrzymasz jeszcze trochę? Muszę to dokończyć. 
– Dokończyć? Co dokończyć? Baśka, oni mnie tu chcą zlinczować, nie rozumiesz? Nie chodzę do pracy, boję się wyjść z domu, mama też. O co w tym wszystkim chodzi? Wracaj, słyszysz?
Usłyszałam głębokie westchnięcie.
– Majka, przepraszam, wiem, że jest ciężko, ale muszę dokończyć to, co zaczęłam. Jeszcze tylko parę dni, obiecuję. Możesz się dowiedzieć, dokąd pojechał Jacek? Tylko dyskretnie. Żeby nikt się nie zorientował.
Wkurzyłam się nie na żarty. Jej małżeńskie kłopoty przekładały się bezpośrednio na moje życie, które zaczynało przypominać ruinę, a ta idiotka chciała, żebym robiła za jej osobistego detektywa?
– Baśka, wracaj i przestań się wygłupiać. Jak ja mam się dowiedzieć, dokąd wyjechał Jacek? Zgłupiałaś?
– Dobra, jakoś to załatwię. Muszę kończyć. Wytrzymaj, jeszcze tylko parę dni, obiecuję.
– Baśka, rany boskie, proszę…
– Muszę kończyć. Aha, Majka, nie chodź sama do lasu, jak wrócę, to ci opowiem, kto tam się kręcił. To dziwne takie. Pamiętaj. Nie chodź sama do lasu!
Połączenie się urwało, a ja zostałam sama z  natłokiem myśli, które kłębiły się w mojej głowie niczym burzowe chmury. I co miałam teraz zrobić? Iść na policję? Kto mi uwierzy? Pozostawało mi tylko czekać. I jedno mnie pocieszało – cholerna Bacha żyje! Małpa wredna, krowa łąkowa, świnia ostatnia. Żyje!


24.

I cóż było mi począć? Ogłosić światu, że Bacha się ujawniła? A może tylko Przystojniakowi? Bo przecież nie Jackowi? Po co Baśce wiedzieć, dokąd Jacek pojechał? Może chce sama się ujawnić najpierw przed mężem? Ostatecznie ma do tego prawo. Nie powinnam się wcinać między wódkę a zakąskę. Ale z drugiej strony… Kto najbardziej cierpiał na tym jej zniknięciu? Kto był najbardziej poszkodowany? Ośmielałam się sądzić, że ja. Ludzie patrzyli na mnie wilkiem, w pracy nie miałam się co pokazywać, środki płatnicze na utrzymanie topniały w zastraszającym tempie, a przecież oszczędności nie miałam, bo i skąd? Wypłata na tym chorobowym będzie mizerniutka. Przyjdzie mi żyć z renty matki, no cyrk jakiś. Ale… No właśnie, w moim życiu zawsze pojawiało się jakieś „ale” i to w najbardziej newralgicznych momentach. To cholerne „ale” prześladowało mnie od najmłodszych lat. I teraz też to „ale” mówiło mi, że moja chęć ujawnienia prawdy o ujawnieniu się Baśki mogła spalić na panewce. Ostatecznie, jaki miałam dowód, że ta małpa do mnie zadzwoniła? Wprawdzie policja miała podobno już swoje sposoby na identyfikacje numerów, ale czy mogła namierzyć numer po zakończeniu rozmowy? Cholerna Bacha cwana była i zadzwoniła na stacjonarny. Żmija jedna. Biłam się z myślami, nie wiedząc, co robić w tej sytuacji. W końcu postanowiłam uraczyć Przystojniaka opowieścią o zmartwychwstaniu Baśki i zabić mu ćwieka. Niech dochodzi prawdy, guzik mnie to obchodzi. Wcisnęłam się w dżinsy i wyszłam z domu bez makijażu. Wiedziałam, że wyglądam niewiele się różnię od wypławka białego, ale ewentualną opinię świata miałam w głębokim poważaniu. To świat sprawił, że nawet umalować mi się nie chciało. Gnałam ulicą niczym rączy koń i będąc w połowie drogi przypomniałam sobie o ludzkiej zawiści. Świadomość tego, że sąsiedzi być może obserwują mnie skryci za firanami w swoich domach sprawiła, że byłam bliska ataku paniki. Pomyślałam też sobie, że nie mogę pokazać tym ludziom, że się boję, więc podniosłam głowę do góry i szłam z groźnym wyrazem twarzy typu „bez kija nie podchodź”. Zwykle, gdy bardzo się czegoś bałam, zaczynałam głośno śpiewać, żeby dodać sobie animuszu. Przez ułamek sekundy zaświtał mi taki pomysł, ale się szybko zreflektowałam, że wkroczenie na miejscowy komisariat policji ze śpiewem na ustach nie zostanie zbyt dobrze odebrane i zamiast osiągnąć założony cel, mogę wylądować w kaftanie bezpieczeństwa w pokoju obitym białą i miękką materią. Po przekroczeniu progu przybytku praworządności stanęłam bezradnie przed okienkiem, zorientowałam się bowiem, że nie znam nazwiska Przystojniaka. O kogo miałabym zapytać?
– Tak? Słucham? – przez okienko spoglądał na mnie policjant, a mnie zablokowało.
– Chcę rozmawiać z funkcjonariuszem – wypaliłam wreszcie, nie wiedząc co dalej.
– Z którym? – spytał uprzejmie mundurowy. Ponieważ stałam bez słowa, próbował mi jakoś pomóc.
– Z obojętnie jakim czy może którymś konkretnym? – podpowiedział życzliwie.
– Z konkretnym – odparłam z niejaką ulgą, wierząc, że teraz to już pójdzie z górki.
– No to z którym? – policjant nadal zachowywał godną pochwały cierpliwość.
– Nie wiem – odparła zgodnie z prawdą.
– Czyli jednak z obojętnie którym – odpowiedział sam sobie. – Zaraz zobaczę, który jest teraz wolny. Proszę sobie usiąść, zawołam panią.
– Ale ja nie chcę z obojętnie którym – zaczęłam się denerwować. – Chcę z konkretnym, tylko nie wiem, jak się nazywa. Nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska. Ale chodzi bez munduru! – dodałam z mocą.
– Aha! – ucieszył się facet po drugiej stronie okienka. – Trzeba było tak od razu. Może gdy podam pani kilka nazwisk, to sobie pani skojarzy? – zapytał z nadzieją. Wlazło, Dostał, Kędzierski czy Szczypał?
Patrzyłam na niego oniemiała. Facet robił sobie ze mnie jaja. Wymyślił te idiotyczne nazwiska, żeby zrobić ze mnie kretynkę. Jeszcze mi tylko tego brakowało. Gliniarz dowcipniś.
– Kojarzy pani któregoś? Wlazło, Dostał, Szczypał i Kędzierski?
– Nic nie kojarzę – odpowiedziałam, bo gdy powtórzył te nazwiska po raz drugi stwierdziłam, że istnieje szansa, że jednak nie wymyślił ich na poczekaniu. Postanowiłam schować godność osobistą do kieszeni i opisać interesującego mnie policjanta.
– Przystojny taki – wydukałam cicho w nadziei, że nikt inny mojego opisu nie usłyszy.
– Aaaaaaaaaa! – mundurowy wydarł się jakby go kto ze skóry odzierał. – Przystojny, mówi pani? Trzeba było tak od razu. Dostał! Pani poczeka, zapytam czy może panią przyjąć.
– Michał? Jest tu u mnie taka, eee…pani, mówi, że chce konkretnie rozmawiać z tobą. Czyli z przystojnym – zachichotał, a ja oblałam się rumieńcem gniewu, bo przecież nie wstydu.                             – Masz czas? – zaświergolił do słuchawki, a ja zastanowiłam się, co miało znaczyć to „eee”? czyżby chciał powiedzieć na przykład „ładna” i w ostatniej chwili się powstrzymał? Popatrzyłam na niego spode łba, ale gdy przypomniałam sobie, że nie mam makijażu, przestałam mieć pretensje. Widać, niestety, facet miał dobry wzrok.
– Jak pani godność? – uśmiechnął się do mnie, trzymając słuchawkę przy uchu.
– Maria Stańczuk – odparłam wyniośle. W tym czasie drzwi wejściowe się otworzyły i do środka wpadł roztrzęsiony pan Hubert.
– Dzień dobry – krzyknął, dopadając okienka. Zobaczył mnie, ukłonił się głęboko, i załamał ręce.
– Nieszczęście, pani Majeczko, nieszczęście! – zawołał. – Zofia, moja małżonka. Zaginęła! Nie ma. No zaginęła! – krzyknął rozdzierająco, a mnie pociemniało w oczach. Że też musiałam wleźć na ten cholerny komisariat w chwili, w której pojawił się w nim pan Hubert? I co teraz ludzie powiedzą?


25.

Przez moment biłam się z myślami. Co teraz robić? Stać tam z panem Hubertem, który uczepił się mojej reki jak rzep psiego ogona? Wyrwać się z Hubertowych objęć? Czy też może ulotnić się po angielsku z nadzieją, że w ferworze zdarzeń Przystojniak po prostu o mnie zapomni? Tymczasem sterczałam pod ścianą z ręką w dłoni roztrzęsionego Huberta, który dosłownie przylgnął do mnie prawie na całej powierzchni swojego ciała, nie zważając na podejmowane przeze mnie próby odepchnięcia go od siebie. I w takiej oto sytuacji, czy też może pozycji, zobaczył nas Przystojniak.
– Moja żona Zofia zaginęła! – krzyknął pan Hubert na jego widok, nie wypuszczając mnie z objęć.
– Kolejne zaginięcie z pani udziałem? – zapytał z uśmiechem Przystojniak, nie spuszczając z oczu mojej ręki w dalszym ciągu ściskanej męską dłonią tego cholernego Huberta, który nie reagował na moje starania, by się  uwolnić  z tego niechcianego uścisku.
Pan Hubert zatoczył się lekko, zamachał wolną ręką, przycisnął moją do piersi i stanął rycersko w mojej obronie.
– Nie, nie, nie, panna Majeczka nic nie wie, nie wie nic. Ja teraz, tu – mówił patrząc Przystojniakowi prosto w oczy i raz po raz bijąc się w pierś kułakiem, jak dawniej mówiono na zwiniętą pięść. To jego skupienie uwagi na Przystojniaku pozwoliło mi na wyswobodzenie się spod jego ramienia i stałam teraz wkurzona na cały świat.
– No to które z państwa będzie pierwsze? – zapytał z kurtuazją Przystojniak. – Czy może zastosujemy zasadę „panie przodem”? – błysnął mi przed nosem garniturem śnieżnobiałych zębów, zapraszając ręką  za kratę.
– To my razem – zaproponował pan Hubert. – Ja przed panną Majeczką nie mam żadnych tajemnic – zapewnił solennie.
W tej sytuacji musiałam jakoś zareagować, bo dłużej stać jak dupa wołowa nie mogłam.
– Panie Hubercie! – zagrzmiałam z mocą. – Pan idzie, ja przyjdę innym razem. Mnie się nie spieszy – zapewniłam. – Pan ma ważniejsze sprawy na głowie.
– A co chciała mi pani powiedzieć? – zapytał Przystojniak, rezygnując z raczenia mnie głupkowatym uśmieszkiem.
– Nieważne – próbowałam zbagatelizować problem. – Moja sprawa może poczekać, przyjdę jutro. Modliłam się w duchu, żeby wreszcie wyjść stamtąd, wrócić do domu i zatrzasnąć za sobą drzwi.
– Proszę wprowadzić pana do pokoju – Przystojniak wskazał jednemu z funkcjonariuszy pana Huberta, który jakby się trochę uspokoił i obserwował nas z lekkim niepokojem.
– Niech się pani uspokoi, po co pani przyszła? – Przystojniak ściszył głos, żeby pan Hubert nie słyszał, o co mnie pytał. – Przecież nie przyszła pani ot tak sobie, co się stało? – przemówił do mnie ludzkim głosem, więc zaczęłam się zastanawiać czy aby nie zaryzykować i streścić nocną rozmowę z Baśką.
– Wiem, że znowu wyjdę na idiotkę i na pewno mi pan nie uwierzy, ale … – urwałam w połowie zdania, uświadamiając sobie, jak to żałośnie zabrzmi.
– Ale?
– Ale nie mam nic więcej do powiedzenia – odparłam z godnością i skierowałam się ku drzwiom, słysząc jeszcze płaczliwe „panno Majeczko” w wykonaniu pana Huberta.
A niech cię cholera jaśnista!, pożyczyłam mu w duchu i odetchnęłam pełną piersią usłyszawszy trzaśnięcie drzwi za swoimi plecami.


26.

– Zjedzą nas! Pożrą nas wszystkim żywcem i to bez popitki – wieszczyła grobowym głosem moja mama, gdy wróciłam do domu. Wiedziała już o zaginięciu pani Zofii, poinformowały ją sąsiadki. Podobno Zofia wyszła z domu, ktoś widział ją, jak szła w kierunku działek i wszelki ślad po niej zaginął. Mama, słysząc to,  najpierw się nawet ucieszyła, bo to zaginięcie mogło zająć tak zwaną opinię publiczną i skierować jej zainteresowanie w zupełnie inną stronę, co dałoby nam na chwilę wytchnienie. Kiedy jednak opowiedziałam jej o spotkaniu Huberta na komisariacie, załamała ręce.
– Jego żona zaginęła, a ty z nim na komisariacie? On zawsze za tobą zaglądał – grzmiała dramatycznie, chodząc wielkimi krokami po pokoju. – Panno Majeczko i panno Majeczko, tylko to mu było w głowie. Babiarz był z niego, żadnej nie przepuścił, ta Zofia miała z nim trzy światy. A zazdrosna jaka o niego była. Ho, ho! A teraz masz! Zaginęła! Najpierw Baśka, teraz Zofia. I co ludzie powiedzą? Co powiedzą? – zatrzymała się przede mną, grożąc mi palcem. Dopiero teraz dotarło do mnie, że mówiła o panu Hubercie w czasie przeszłym, jakby przeminął z wiatrem i nie miał powrócić.
– A skąd mam wiedzieć? – zdenerwowałam się nie na żarty, bo sama myślałam podobnie i bałam następstw tego niefortunnego spotkania z panem Hubertem. Zaczęłam podejrzewać, że wina za zniknięcie pani Zofii spadnie na mnie.
– Po jaką cholerę tam polazłaś razem z nim?
– Nie poszłam z nim! – krzyknęłam, bo ta histeria matki zaczynała mi się dawać we znaki.               – Poszłam tam sama, a ten przylazł chwilę potem. Skąd miałam wiedzieć, że akurat się napatoczy?
– Ale po co tam polazłaś? – moja mama potrafiła być bardzo dociekliwa. – Mało było policji w naszym domu? Zatęskniłaś za nią?
– Jak rany Julek! Mama! Poszłam, bo miałam powód. W nocy zadzwoniła Baśka. Chciałam powiedzieć, że zadzwoniła, bo przecież można ją jakoś namierzyć? Ona chce śledzić Jacka i nie ma zamiaru wracać, a ja mam dość tych wszystkich podejrzeń. Miałam nadzieję, że Przystojniak się jakoś przejmie i mi pomoże. A ten Hubert przylazł, narobił rabanu, żądał, żebym z nim poszła na przesłuchanie, że nie ma przede mną tajemnic, za rękę złapał… Ledwo się wyrwałam.
– Baśka zadzwoniła? I nic nie mówisz? A gdzie ona jest?
– No przecież mówię. A skąd mam wiedzieć? Nie wiem, gdzie jest. Muszę porozmawiać z Ziutkiem. On potrafi zachować rozsądek.
– Ziutka nie ma.
– A dokąd poszedł? Mówił, kiedy wróci?
– Wyjechał. Nie wiem dokąd. Odebrał jakiś telefon, zerwał się jak oparzony i poleciał na łeb, na szyję. Krzyknął, że wróci za kilka dni. Nawet na kanapki nie zaczekał. Zawsze tak jest. Jak jest potrzebny, to go nie ma. Zostawia człowieka, gdy jest najbardziej potrzebny – narzekała.
– No ale kto zadzwonił? Ktoś z pracy? – dopytywałam.
– Nie wiem. Boże, Boże, co teraz będzie?
Wzruszyłam ramionami, bo i co miałam powiedzieć? Chciałam porozmawiać z bratem. Wybrałam numer jego komórki, ale nie odebrał. Pewnie był w drodze. Ciekawe dlaczego tak nagle wyjechał? Miałam nadzieję, że niedługo wróci.

27.

Na chwilę sąsiedzi o mnie zapomnieli, choć wieść o zniknięciu pani Zofii rozeszła się lotem błyskawicy. Być może nikt jeszcze się nie dowiedział, ze pół dnia stałam na posterunku w uścisku pana Huberta, bo tego by przecież nie darowali, obwołując mnie naczelną zdzirą. Prędzej czy później ta wiadomość i tak dotrze do wścibskich uszu, bo z policjantów to też niezłe pleciugi, co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. Ostatecznie to tylko ludzie. Ten nagły i niespodziewany brak zainteresowania moją osobą miał inny powód, powód poważny, smutny i tragiczny w swoim wymiarze, jednakże wtedy na moment egoistycznie odetchnęłam z ulgą, że choć przez moment będę mogła wyjść z domu bez zawistnych spojrzeń. Moich sąsiadów zelektryzowała wiadomość o wypadku jaki się przydarzył naszym wspólnym znajomym. Wprawdzie od kilku lat mieszkali w miejscowości oddalonej od naszej o kilkanaście kilometrów, ale na prowincji takie odległości nie miały znaczenia i ludzie i tak wszystko o sobie wiedzieli. Wypadek był tragiczny, bo przydarzył się ludziom jeszcze młodym, dobrze wykształconym i znanym w naszym małym miasteczku. Plotki o ich śmierci poruszyły nawet tych, którzy nigdy wcześniej nie wyściubiali nosa za własny plot i trzymali się z daleka od sąsiedzkich spotkań. Znałam oboje, lubiłam ich i ta historia też mnie nieźle przygnębiła, potem zaczęłam się jednak zastanawiać, jak wykorzystać chwilowy zastój w zbiorowej nagonce na mnie, a jeszcze później zauważyłam analogię między ich przypadkiem a moim. Właściwie to tej analogii mogłam się dopatrzeć tylko w jednym punkcie, bo przecież moje humanistyczne wykształcenie nijak się miało do ich politechniki i ukończenia kierunków, które teoretycznie powinny im zapewnić dobre miejsce pracy i jeszcze lepszą płacę. Oboje byli zdolni, energiczni i poniekąd skazani na sukces, który jednak nigdy nie nadszedł. Co więcej, ona straciła pracę, próbowała założyć coś swojego, on wspierał ją jak mógł, ale im nie wyszło. Tragiczny wypadek z ich udziałem przypieczętował, a właściwie zakończył długie pasmo ich niepowodzeń i smutków. Wiadomość o tym zdarzeniu wytrąciła mnie z równowagi, aż dotarło do mnie, że moja sytuacja też nie była ciekawa i bałam się, że ja także zmierzam po równi pochyłej ku klęsce, jaką niewątpliwie byłoby zwolnienie mnie z pracy. I jeżeli nic się nie zmieni, to rzeczywiście mogłam tę pracę stracić. Skoro ich nie uratowały inżynierskie dyplomy, to co mogło pomóc mi? Czy poradziłabym sobie bez pracy? Czy znalazłabym drugą i za ile? Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy też ten wypadek nie stał się dla nich w pewnym sensie jakimś kuriozalnym wręcz wybawieniem. Prawie potrafiłam wyobrazić sobie ich przygnębienie związane z brakiem nadziei na lepsze jutro i stwierdziłam, że łaknę wina jak kania dżdżu, bo bez alkoholu trudno mi przejść do porządku dziennego nad pewnymi rzeczami. Ten cholerny Ziutek ulotnił się jak kamfora, w dalszym ciągu nie odbierał telefonów i nie mogłam go prosić o pójście do sklepu, na mamie zdecydowanie nie mogłam polegać w tej materii, bo zaraz zaczęłaby biadolić o rychłym pogrążeniu się w alkoholizmie… Uświadomiłam sobie, że przecież mogłam sama pobiec do marketu, ostatecznie ludzie zajmują się teraz czymś innym. Umarł król, niech żyje król. Trzeba wykorzystać ten krótki czas ciszy przed burzą, bo ta niewątpliwie nadciągała. Niech no tylko te harpie się dowiedzą o Hubercie przytulonym do mnie jak kora do drzewa w dniu zaginięcia jego żony…

28.

Ostatnio miałam pecha do marketów i policyjnych komisariatów. To baby na mój widok kurwowały zawzięcie, to Hubert się uczepił jak rzep psiego ogona, a teraz napatoczył się Karpik… Zderzyliśmy się wózkami, gdy po zakupieniu butli wytrawnego merlota, odstawiałam wózek na miejsce. Wyglądał nie za ciekawie. Nieogolony, wymizerowany, widać, że wydarzenia z ostatnich tygodni pozostawiły na nim wyraźny ślad. Nie wiedzieć czemu, ale poczułam się skrępowana, jakbym rzeczywiście była winna temu, że Jadzia nie żyła, bo on zaczepił mnie głupim i, jak sobie teraz uświadomiłam, może niezbyt wysokich lotów, lecz jednak niewinnym żartem. Uśmiechnęłam się przepraszająco i próbowałam jak najszybciej się ewakuować, jednak Dziesło (ciągle nie mogłam się powstrzymać od nazywania go Karpikiem), odstawiwszy swój wózek, cierpliwie czekał aż uporam się ze swoim. Tysiące myśli przelatywały przez moje zwoje mózgowe, gdy czyniłam wysiłek umysłowy, zastanawiając się, co mam powiedzieć. Kondolencje złożyć? Powiedzieć, że mi przykro? Zapytać go, jak się czuje, jak sobie radzi, co z dziećmi? Zapewnić, że nigdy nie wierzyłam w te bzdurne oskarżenia i że się nie mam żadnych pretensji o to, że padły też na mnie? Nigdy nie umiałam się zachować w sytuacjach kryzysowych i teraz właśnie w takiej się znalazłam. A Dziesło stał tam i czekał. W końcu musiałam wyleźć.
– Jak się pani czuje? – zagadnął spokojnie, patrząc jakby ze współczuciem.
– Ja? No, dobrze, dziękuję. A pan? – odwzajemniła tę jego troskę, bo chyba tak wypadało, jednocześnie czując konsternację, bo takiego pytania się nie spodziewałam.
– Moja żona nie żyje, ja z piętnem oskarżenia, jak mam się czuć? – spojrzał na mnie jak na wariatkę, a ja przyznałam mu w duchu rację i zdziwiłam się, że Karpik zna dobrze frazeologię. „Piętno oskarżenia”, no, no. A do tej pory wydawało mi się, że głąb z niego patentowany.
– No tak – wydukałam, nie wiedząc, co dalej.
– Przepraszam – powiedział – głupio się mi, że przeze mnie panią szarpią. I te wszystkie głupie baby… Ale kto wiedział, że tak to się wszystko potoczy?
– Niech pan da spokój, przecież to nie pana wina – próbowałam zatrzymać to jego kajanie się przede mną.
– Wie pani? Ja lubię żartować. Wiem, że czasami te moje żarty takie głupawe, ale przecież pani nie obraziłem? Nie obraziłem, prawda? Jadzia panią lubiła, mówiła, że pani zawsze taka ludzka była. Że współczująca i nosa pani nie zadzierała jak inne… Ona, moja Jadzia, była taka cichutka i skromna. Bała się ludzi. A o pani zawsze dobrze mówiła.
Przypomniałam sobie Jadzię. Rzeczywiście była cichutka. Nieśmiała. Baśka nie mogła znieść tego jej wycofania, stania z boku, unikania hałasu. Zastanawiałam się, jak mogła wyjść za człowieka tak hałaśliwego jak Dziesło? Może tego hałasu po prostu jej brakowało?
– Niech się nie pan nie zadręcza. Ludzie zawsze gadali i gadać będą. A to co się stało Jadzi…– zabrakło mi słów. – Bardzo panu współczuję, i dzieciom. Mam nadzieję, że z czasem jakoś sobie to wszystko ułożycie. I tego wam życzę, a mną niech się pan nie przejmuje. Naprawdę. 
Skierowałam się w stronę swojego auta, mając nadzieję, że Dziesło zakończył już rozmowę, ale ten szedł za mną, co nie było mi na rękę, bo wiedziałam, że ludzie nas widzą i plotkom nie będzie końca, co się odbije i na mnie, i na mojej mamie.  
– Niech się pan trzyma. Wyobrażam sobie, że jest panu bardzo trudno, ale ma pan dzieci –  słyszałam sama siebie i mało mnie szlag nie trafił, że gadam takie farmazony, ale chciałam jak najszybciej uciec stamtąd i zakończyć tę rozmowę. Siadłam za kierownicą i już miałam zamknąć drzwi, gdy facet pochylił się nade mną, mówiąc:
– Jaka pani jest do niej podobna. Tylko, że taka pewna siebie, mojej Jadzi tej pewności zawsze brakowało. Ale podobna z wyglądu. Bardzo. Odwrócił się ode mnie i odszedł. A ja siedziałam jeszcze długo w aucie, zastanawiając się, co miał na myśli, gdy stwierdzał moje podobieństwo do Jadzi. Ja podobna do Jadzi? Nigdy nie zauważałam tego podobieństwa. Co Karpikowi strzeliło do głowy? Nie wiem dlaczego, ale poczułam się niepewnie. Przeszła mi ochota na wino.

29.

Ziutek jak niespodziewanie wyjechał, tak niespodziewanie wrócił. Obie z mamą wiedziałyśmy, że nie pracował, ale nie chciał powiedzieć, gdzie był, co wydało nam się co najmniej dziwne. W duchu cieszyłam się, że brat powrócił na łono rodziny, bo właśnie rozeszły się plotki jakobym romansowała z panem Hubertem i moja mama była u kresu wytrzymałości, nękana przez wścibskie sąsiadki. Sama nie wiedziałam, w czym mogła nam pomóc obecność Ziutka, ale mimo wszystko czułam się pewniej i bezpieczniej. Ostatecznie, gdyby to sąsiedzkie towarzystwo chciało mnie zlinczować, to Ziutek stanąłby za mną murem. Do pracy nadal nie mogłam wrócić, co mnie coraz bardziej przygnębiało. Zaczynałam się bać, że naprawdę stracę pracę, nie wiedziałam, co dalej. Nie miałam żadnego pomysłu, nie wiedziałam, gdzie szukać innej posady. Przecież niczego nie potrafiłam! Umiałam tylko godzinami opowiadać o książkach, wypożyczać je, zachwalać, czytać, rozprowadzać, zachęcać do ich czytania i delektować się nimi jak ptasim mleczkiem. Komu potrzebna jest dzisiaj bibliotekarka? Nikomu. Miałam tego świadomość. I ta świadomość mnie dobijała. Opowiedziałam w domu o spotkaniu z Karpikiem. Mama się zdenerwowała, Ziutek zastanowił.
– Ty jesteś podobna do Jadzi? – zapytał ze zdziwieniem. – Tak powiedział?
– Dokładnie.
– Może i tak? – matka zaczęła przypominać sobie, jak wyglądała Jadzia z jej blond włosami i  pulchniutką figurą. – Podobna figura, i kolor włosów. Z daleka można was było pomylić. Tylko że ona taka ciągle smutna jakaś była. To mi nie pasuje. 
– Majka, ty uważaj – zaprorokował Ziutek. – Z tymi morderstwami to jakaś dziwna sprawa, nie uważasz? A tak na marginesie, ta pierwsza kobieta, co to ją w lesie znaleźli, to też podobno w twoim typie – powiedział zmartwionym głosem.
– Jak to w jej typie? – zdenerwowała się mama. – Co ty bredzisz?
– Nie bredzę! Pamiętacie Jurka Kaławiaka?
– Tego, co w policji pracuje? – spytała mama.
– Właśnie – potwierdził. – On mi w tajemnicy powiedział, że niedawno tam na policji doszli do wniosku, że ta pierwsza zamordowana i Jadzia do naszej Majki podobne! Sam mnie zaczepił. Powiedział, żebym siostry pilnował i nie pozwalał, żeby sama po lesie łaziła. Zresztą nie tylko przed spacerami po lesie przestrzegał. Radził, żebyś sama w odludne miejsca nie chodziła – pogroził mi palcem, a mnie zamurowało.
Bo i o co mu chodziło? Jak miałam to wszystko rozumieć? Ktoś nie lubił pulchnych blondynek? Ktoś nie lubił mnie?
– Ta pierwsza też blond? – zapytałam na wszelki wypadek, bo może Ziutek jednak coś pomylił?
– Blond, blond! – potwierdził z zapałem. – I też miała czym oddychać – stwierdził na koniec, co uznałam za zupełnie zbędną informację, wręcz niesmaczną, ostatecznie przekazywał ją mój brat.
– To co mam robić? Nie wychodzić z domu czy jak?
– Ty lepiej siedź w domu! – krzyknęła mama. – Na razie masz chorobowe, może ten twój kierownik jeszcze przymknie oko i pozwoli donieść następne. A gdyby nawet cię wywalił, to moja emerytura na przeżycie starczy – zapewniła.
– Noż cholera jasna! – krzyknął Ziutek. – Przecież dokładam się do wszystkiego. Jak trzeba, dam więcej. Jakoś to przetrzymamy. Razem, jak zawsze. Po co się martwić na przyszłość? – zapytał retorycznie. – Poza tym, żeby człowieka zwolnić, to trzeba mieć jakiś konkretny powód. Jak cię zwolni, to pójdziemy z tym do sądu. Może jakieś odszkodowanie wywalczysz. Nie ma co się martwić.
Popatrzyłam na nich z czułością. Moja rodzina. Zawsze mogłam na nich liczyć, a oni na mnie. Czego chcieć więcej? Chyba świętego spokoju, którego ani słychu, ani widu, niestety. I czym sobie na taki niepokój zasłużyłam? Czy chociaż raz zrobiłam coś, co mogło skutkować takim efektem? Ani nikogo nie zabiłam, ani nie oszukałam, ani na manowce nie wyprowadziłam. Od cudzych mężów od zawsze trzymałam się z daleka jak od zapowietrzonych, więc skąd te wszystkie plotki i oskarżenia? Moje smętne myśli przerwał Ziutek.
– Zresztą Baśka chyba ci wyraźnie powiedziała, żebyś do lasu nie chodziła, nie? – podsumował, a ja przytaknęłam, kiwając głową. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że Baśka przekazała mi te informacje w nocnej rozmowie telefonicznej, o której nikt, nawet Ziutek, wiedzieć nie mógł. Więc jak to się stało, że wiedział?
– Skąd wiesz? – zapytałam, uważnie go obserwując.
Ziutek nie odpowiedział, wstał szybko, przeciągnął się i stwierdził, że jest zmęczony, więc musi się położyć, a ja zostałam z mama, która z zawziętą miną szykowała się do stawiania mi pytań, na które nie miałam siły odpowiadać.

30.
Wróciłam do pracy, gdyż lekarz stanowczo odmówił dalszej współpracy. Mój kierownik powitał mnie z miną zakłopotanego człowieka, jakby nie wiedział, co ma ze mną dalej zrobić. Najpierw odesłał mnie do magazynu, bym skatalogowała nowości, na czym upłynęło mi kilka dni. Potem oddelegował mnie na targi książki do Poznania, bo zbliżał się okres przedświąteczny i miałam pobuszować po stoiskach wydawców, by wypatrzyć co lepsze kąski, na które jakimś cudem nasza biblioteka dostała fundusze. Trochę to mnie zdziwiło. Nie to, że mieliśmy fundusze na zakup nowych książek, ale to, że na tę wydawniczą karuzelę jechałam ja. Zwykle jeździł kierownik, uwielbiał te wyprawy, opowiadał potem o nich tygodniami. Tym razem poświęcił się biedak i został między regałami, podczas gdy ja przerzucałam kartki pachnące świeżą drukarską farbą, której zapach uwielbiałam. Zakupiłam trochę książek dla najmłodszych, a także skandynawskich i polskich kryminałów, które sama bardzo lubiłam. Wśród moich zdobyczy nie zabrakło też coraz popularniejszych poradników jak do setki zachować zdrowie, być piękną i młodą. Darowałam sobie poradniki dotyczące cudownych diet, bo swojego czasu wypróbowałam wszystkie i jak pulchna była, tak pulchną pozostałam. Zamierzałam wykorzystać fakt, że wyrwałam się z rodzimego grajdołka i spędzę dwa dni w większym mieście. Chciałam pójść wieczorem do kina i pooglądać wystawy sklepowe z nadzieją, że może jakaś przedświąteczna promocja okaże się taką, że będzie mnie stać na zakup jakiejś kiecki. Od tak dawna niczego sobie nie kupowałam, a ponieważ wstąpiła we mnie nadzieja na utrzymanie pracy, pomyślałam, że osłodzę sobie życie, wzbogacając swoją szafę nowym, choćby najskromniejszym ciuchem. Udało mi się zataszczyć ten papierniczy nabytek na parking i upchać go w bagażniku i na tylnym siedzeniu z nadzieją, że nikt nie połaszczy się na książki i nie wybije w moim autku szyby. Wróciłam do galerii handlowej. Przez chwilę biłam się z myślami czy zjeść małą pizzę, czy też obejść się smakiem pod pozorem ratowania figury przed koniecznością noszenia ubrań w większym rozmiarze i już głos rozsądku dochodził do mojej świadomości, gdy usłyszałam wesoły głos:
– No tak, gdzież bym mógł na ciebie wpaść jak nie przed pizzerią! Jerzy. Stał obok mnie, wypachniony, wyelegantowany i śmiał się serdecznie, a ja stałam jak słup soli. Nie wiedziałam, jak mam zareagować. Ostatecznie, gdyby tak się dobrze zastanowić… Zerwał znajomość w ubiegłym roku, bo skoro się nie odzywał, to znaczy, że zerwał, mimo że słowem zerwania nie poparł. Przez sekundę zatliła się we mnie nadzieja, którą rychło zdusiłam, myśląc z gniewem, że cham z niego, ale przystojny, bardzo przystojny, no ale cham. Jerzy widocznie nie miał żadnych obiekcji, bo przyciągnął mnie do siebie silnymi ramionami, wycałował z dubeltówki i stwierdził, że to fantastycznie tak mnie spotkać. Następnie obejrzał mnie od stóp do głów i stwierdził z zadowoleniem:
– Nic się nie zmieniłaś.
– Czyli że nie schudłam? – zaczęłam w tonie zaczepno-bojowym.
– Dokładnie! – ucieszył się. – Ale i nie przytyłaś. Co tu robisz? Jesteś z kimś? – zmrużył zadziornie jedno oko, a mnie o mało nie trafił szlag. Ostatecznie przecież oficjalnie ze mną nie zerwał! Więc jak mógł zadawać tego typu pytanie?
– Zapraszam na kawę! Moja dziewczyna jest u fryzjera, trochę to potrwa, będziemy mieli chwilkę dla siebie. Ciekawy jestem, co u ciebie. Co? Idziemy? – podał mi ramię, a ja pomyślałam, że teraz, mimo zaczynających się u mnie oznak niedokrwienia mózgu, nie mogę odmówić, żeby mu nie dać satysfakcji. Przecież gdybym nie poszła na tę cholerna kawę, od razu by wiedział, że czuję się zawiedziona z powodu jego dziewczyny. No do tego dopuścić nie mogłam.




31.
Siedzieliśmy w jakiejś kawiarence na parterze galerii. Na początku bałam się, że będzie to najdłuższa kawa na świecie, a skrócić czasu jej wypicia raczej się tak radykalnie nie da. Już prawie zapomniałam, że Jurek to facet z poczuciem humoru i nudzić się przy nim nie sposób. Gdy przestałam myśleć o tej jego dziewczynie, zrobiło się całkiem przyjemnie. Notabene, rozśmieszyło mnie to, że czterdziestoletni facet mówi o kobiecie „dziewczyna”, więc dałam upust swojemu humorowi. Pośmialiśmy się oboje, po czym Jurek stwierdził, że przecież o mnie też tak mówił.
– Komu? – zapytałam z drwiną, bo przecież nie mieliśmy wspólnych znajomych. On nie chciał poznać moich przyjaciół ani rodziny. Nie bywaliśmy nigdzie razem. Gdy przyjeżdżał, zabierał mnie do kawiarni czy kina, noc spędzaliśmy w hotelu.
Już chciał zareagować i odpowiedzieć na moje zaczepki, gdy zadzwonił jego telefon i usłyszałam, że podaje komuś namiary, jak nas znaleźć. Zrozumiałam, że za chwilę przyjdzie tu ta jego dziewczyna, a na takie spotkanie nie miałam wcale ochoty, zaczęłam więc zbierać swoje rzeczy.
– Uciekniesz? Naprawdę? Wszystko wszystkim, ale stchórzysz? Ty? Nie taką ciebie pamiętam, Mario Stańczuk! – zagrzmiał tubalnie, czym mnie wkurwił dokumentnie. Nie życzyłam sobie jego umoralniania i poznawania jego dziewczyn. Już szykowałam się do zgrabnej riposty, gdy do naszego stolika podeszła kobieta. Pocałowała Jerzego w skroń, zalotnie opierając się na jego ramieniu.
– Przedstawisz mnie? – spytała, taksując mnie wzrokiem, a ja uświadomiłam sobie, że wyglądam przy niej jak wypłosz. Babka miała klasę, niech ją dunder świśnie. Pięknie ścięte jasne włosy opierały się na ramionach obleczonych w idealnie odszyty żakiet w grafitowym kolorze, pasujący do krótkiej spódnicy i pięknych szpilek. Pachniała jeszcze fryzjerem. Perfekcyjny makijaż podkreślał niebanalną urodę, filigranowa figura przykuwała uwagę. Ona nie miała problemów z wagą, nie musiała się zastanawiać, czy zjeść pizzę, czy też nie.
– Maria Stańczuk – wyciągnęłam dłoń w jej kierunku i w tym momencie zauważyłam, że moje paznokcie pozostawiają wiele do życzenia i pozostają w jaskrawej opozycji do wypielęgnowanej dłoni Joasi.
– Maria? Czyli Majka? – zapytała, patrząc na mnie ze zdziwieniem.
– Tak właśnie, Majka, TA Majka – podkreślił Jurek, całując ją w dłoń, a ja zrozumiałam, co czują kobiety w czasie menopauzy, bo zalała mnie fala gorąca tak silna, że zaczęłam się pocić. Nie wiedziałam, co oznacza TA Majka, ale nie mogło to być dla mnie nic dobrego.   
Joasia uśmiechnęła się delikatnie, upiła trochę kawy z filiżanki Jurka, zaznaczając dobitnie swoje terytorium i podniosła się z krzesła.
– Muszę zajść jeszcze do herbaciarni. Porozmawiajcie sobie, pewnie macie o czym. – Musnęła ustami włosy Jerzego i zaczęła się zgrabnie przeciskać między stolikami w stronę wyjścia.
– No, no, gratuluję. Babka z klasą – przyznałam bez zawiści. – Teraz rozumiem.
– Co rozumiesz? – Jerzy patrzył na mnie uważnie.
– No to, że się przestałeś odzywać – postanowiłam dać upust swoim uczuciom. A niech ma drań satysfakcję, trudno.
– Ja się przestałem odzywać? – podniósł brew. – Żartujesz, prawda?
Zaczęłam zbierać swoje rzeczy. Nie chciało mi się z nim kłócić, co by to zmieniło? Absolutnie nic.
– Majka, kazałaś mi się zabierać i nawet nie miałaś odwagi, żeby mi to powiedzieć w oczy. Wysłałaś Baśkę, nie uważasz, że należało mi się jakieś wyjaśnienie od ciebie, a nie od niej? To już jest naprawdę komiczne.
Jeszcze nie dotarły do mnie jego słowa, gdy Jerzy podniósł się z krzesła, bo podchodziła do nas Joasia. Pochylił się nade mną, cmoknął mnie w policzek, życząc wszystkiego dobrego. Joasia pomachała mi ręką i odeszli. Razem. A ja nadal siedziałam przy stoliku. Sama.

32.

W głowie mi huczało. Baśka w moim imieniu zerwała z Jerzym? Pogoniła mi chłopa, a potem mnie pocieszała, gdy się przy niej żaliłam, że swołocz się nie odzywa? Czyżby była zdolna do takich rzeczy? A może Jerzy specjalnie rzucił na nią takie oskarżenie, bo wiedział, że przecież zweryfikować się ich nie da. Ostatecznie taka weryfikacja to nic innego jak słowo przeciwko słowu i bądź tu człowieku mądry, rozważ wszystkie przesłanki wzdłuż i wszerz, by na końcu móc orzec – ten kłamie! Nie da się, za cholerę się nie da. Jerzy nie lubił Baśki, Baśka nie lubiła Jerzego. Działali na siebie jak czerwona płachta na byka. Zresztą, ja też nie lubiłam Jacunia, on był moją płachtą. Kto wie czy Jerzy nie skorzystał z okazji, by zamieszać między mną a Baśką? A jeśli ta cholerna małpa naprawdę to zrobiła? Postanowiłam, że nie spocznę, póki nie dojdę do prawdy, a potem cholerę zabiję. Nie zmógł jej las, skutecznie ukryła się przed Jackiem i policją, ale mi nie umknie i ja ją ukatrupię, i nikt, i nic mi w tym nie przeszkodzi. Jeśli odpędziła ode mnie Jerzego, zapłaci mi za to. No jakim prawem? Jakim prawem zadecydowała za mnie? I dlaczego ten gamoń tak łatwo odpuścił? Dlaczego nie zadzwonił choćby z pretensjami, że tak się nie robi, że sama powinnam zerwać bez wysługiwania się koleżanką. Ostatecznie ile mam lat, żeby takie rzeczy miała za mnie załatwiać Baśka? Żadna tam ze mnie dzierlatka, by robić takie rzeczy. Stara baba, której zegar biologiczny galopował niczym rączy koń na stepie. Ćwok jeden! Skorzystał z pierwszej nadarzającej się okazji, by wziąć nogi za pas, a teraz jeszcze uchodzi za moją ofiarę. TA Majka! Opowiedział o mnie tej swojej wypacykowanej Joasi Bóg wie jakich głupot. Pewnie pozował na zranionego i porzuconego, a ta się nim od razu zaopiekowała. Wszystko sobie zaplanował, żeby zainteresować sobą Joasię. Przecież to jasne jak słońce. Bo i gdzie mnie tam do niej? Inny typ urody, o ile w moim przypadku w ogóle można było mówić o jakiejkolwiek urodzie. Inny typ figury. Ja jak pączuszek, ona jak trzcina nadbrzeżna. No nic w nas nie było podobnego. Jej paznokcie, moje pazury, jej makijaż, mój brak makijażu, jej szpilki, moje nie szpilki…, wszystko nas różniło. Ona pasowała do niego, a on do niej. Oboje byli piękni. Stanowili parę idealną. Ja zawsze wyglądałam przy nim jak uboga krewna. I po cholerę jasną mnie dzisiaj zaczepił? Specjalnie to zrobił, specjalnie, żebym teraz rozpamiętywała, zastanawiała się, żałowała, żebym wściekała się na Baśkę. Nawet na koniec namieszał.
Wreszcie wstałam od stolika i wmieszałam się w tłum szczęśliwych, objuczonych zakupami ludzi. Patrzyłam na te ich sprawunki obojętnie, nie zazdrościłam im, że już kupili co swoje, że ich stać, a ja mogę tylko sterczeć przed wystawami i marzyć, że kiedyś być może mnie też będzie na coś stać. Było mi wszystko jedno. Nie chciało mi się szukać promocji. Po co mi one? Po jakiego grzyba kupować jakieś ciuchy, których nawet nie będę miała okazji założyć, bo nie mam żadnego towarzystwa, nigdzie nie bywam, nie znam nikogo, kto chciałby mnie dokądkolwiek zaprosić. Po co wyrzucać pieniądze, których przecież nie mam? Robić zakupy dla samych zakupów? Byłam sama jak palec. Kiedyś miałam chociaż Baśkę, ale teraz nawet jej nie mam. Gdzieś mi się zapodziała. A gdyby nawet się teraz odnalazła, to czy miałabym z nią o czym rozmawiać? Jak miałabym ją zapytać czy Jerzy mówił prawdę? Czy uwierzyłabym, gdyby zaprzeczyła? Zresztą nie o Jerzego chodziło. Wokół mnie chodzili ludzie. Roześmiani, przytuleni, czasami naburmuszeni jak po jakieś kłótni, ale byli razem. Ja nie miałam nikogo. Pod powiekami miałam jeszcze obraz Jerzego i Joasi – oboje smukli, ładni, szczęśliwi. Ludzie sukcesu połączeni jakimś uczuciem, sympatią, przyjaźnią, miłością. Dobrze im było ze sobą, ja byłam sama. Postanowiłam wracać do domu, nim przygnębienie sięgnie zenitu i zacznę ryczeć. Strofowałam sama siebie i wyzywałam od durnych starych bab i żałosnych starych panien, opuszczając tę tętniąca muzyką i gwarem głosów galerię, by dojść do auta. Otuliłam się szczelnie szalikiem, bo wieczór zrobił się naprawdę zimny. Naciągnęłam głęboko czapkę na głowę i sięgnęłam do kieszeni kurtki po kluczyki, gdy przenikliwy ból rozlał się gorącą falą po mojej czaszce. Zdążyłam jeszcze pomyśleć, że tak chyba musi zaczynać się migrena, na którą niektórzy cierpią. Potem wokół zapanowały egipskie ciemności.

33.

– Czy pani mnie słyszy? Czy pani mnie słyszy? – ktoś krzyczał, chyba był blisko mnie, może nawet krzyczał do mnie.
Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Leżałam gdzieś, nie widziałam nikogo, słyszałam tylko jakiś głos przebijający się przez ciemność. Chwilę zajęło mi przypomnienie sobie, że zmierzałam w stanie permanentnego wkurwienia w stronę auta stojącego na parkingu znajdującym się na najniższym poziomie galerii handlowej. Do takiego stanu doprowadzili mnie Jerzy, ta jego wyfiokowana narzeczona i Baśka. I to wespół zespół. Nie mogłam skojarzyć, co Baśka miała wspólnego z nową narzeczoną Jerzego. Próbowałam się skupić, by sobie to przypomnieć, ale po pierwsze, przeszkadzał mi w tym pulsujący ból z tyłu głowy, po drugie – słyszałam obok siebie jakiś upierdliwy głos, na który zaczynałam się wkurzać.                                                                                                                                  – Zaraz będzie karetka, wezwałem pogotowie – ktoś pochylał się przy moim boku, a może klęczał przy mnie. W dalszym ciągu nie bardzo wiedziałam, gdzie jestem i co się stało.
– Jak się pani czuje? – w głosie nieznajomego słychać było niepokój. – Zaraz będzie lekarz, niech się pani trzyma. Zaraz będzie lekarz. Spróbowałam się podnieść, bo przecież głupio tak leżeć i leżeć, i to w dodatku w towarzystwie jakiegoś faceta, najprawdopodobniej całkiem obcego, choć rysów jego twarzy nie mogłam dojrzeć w otulającej mnie ciemności. Uczucie przerażającego strachu przeszyło mi już i tak pulsujący bólem mózg. Dlaczego nie widzę twarzy faceta? Dlaczego jest ciemno? Czyżbym nie widziała? Może upadłam, rąbnęłam głową o chodnik i straciłam wzrok? Rany boskie! Powoli podniosłam rękę, próbując zbliżyć ją do twarzy, by się przekonać, czy zobaczę swoją dłoń.
– Niech się pani nie rusza, zaraz będzie karetka – usłyszałam znany już głos. Facet był gdzieś blisko.
– Nic nie widzę. Nic nie widzę – zaczęłam płakać. – Nie widzę pana. Chyba przestałam widzieć.
– Niech się pani uspokoi. Tu jest bardzo ciemno. Pani głowa leży pod autem. Dlatego pani nic nie widzi. Nie mogę pani wyciągnąć, bo boję się, żeby pani nie skrzywdzić przy okazji niesienia pomocy. Zaraz będzie lekarz i zajmie się panią. Niech pani wytrzyma, proszę, niech pani wytrzyma.
– Niech mnie pan nie zostawia – prosiłam. – Boję się.
– Niech się pani nie boi. Jestem przy pani, nie odejdę. Zaraz będzie lekarz. Poczułam, że dotyka moją dłoń. Zacisnęłam ją na jego ręce.
– Czemu leżę pod autem? Przejechało mnie?
Facet musiał się przysunąć bliżej mnie, bo usłyszałam jego głos wyraźniej.
– Ktoś panią napadł. Szedłem do swojego samochodu. Najpierw myślałem, że ktoś ciągnie jakąś torbę, że tyle zakupów i ciężko mu, ale gdy się pojawiłem, zostawił bagaż i zaczął uciekać. Najpierw pomyślałem, że mam to w nosie, może jakiś złodziej, nie będę przecież gonił. Ale coś mi nie pasowało, tu jest takie kiepskie oświetlenie. Podszedłem i zobaczyłem nogi. Wezwałem karetkę.
I rzeczywiście, karetka wjechała właśnie na parking, bo usłyszałam jej sygnał.
– Na chwilę panią zostawię, muszę im pokazać, gdzie pani jest, bo nie znajdą. Ale zaraz wrócę, niech się pani nie boi. Puścił moją rękę i poczułam, że zostałam sama w ciemnościach.
34.
Ziutek prowadził w ciszy, siedząca obok niego mama wzdychała tylko czasami prawie dramatycznie. Mnie ulokowali na tylnej kanapie, jakbym rzeczywiście była obłożnie chora. Oberwałam wprawdzie porządnie, ale na szczęście nic się nie stało, okazało się bowiem, że łeb mam twardy i byle co mi go nie uszkodzi. Policjanci, których powiadomił mój obrońca, stwierdzili, że napaść prawie na pewno miała charakter rabunkowy. Ot, jak wytłumaczył mi jeden z policjantów, jakiś złodziej zaczaił się na parkingu w nadziei na łatwy zysk. Ostatecznie samotna kobieta jest łatwym celem, więc się na ten cel porwał i miał biedak pecha, że akurat napatoczył się ktoś, kto mu w tym przeszkodził. Osobiście byłam daleka od nazywania napastnika biedakiem, ale cóż?  Może i rzeczywiście biedak z niego? Napad mu nie wyszedł. Kradzież mu nie wyszła. Nie obłowił się. Święta idą, może w domu na fanty czekali, a ten z pustymi rekami wrócił. Nie biedak? Biedak! Siedziałam na tylnej kanapie mojego auta, myśląc, że ja to jednak miałam szczęście. Gdyby nie ten chłopak, jak się potem okazało – student – mogłam leżeć na tym parkingu bez szansy na szybką pomoc. Tymczasem chłopak wykazał się nie tylko odwagą, ale i rozwagą, że już o zwykłej empatii nie wspomnę. Nie odstąpił mnie na krok, wezwał pomoc, podtrzymywał na duchu. A wszyscy narzekają na tę dzisiejszą młodzież. Mimo wszystko byłam przygnębiona. Chociaż… Dostałam dwa tygodnie zwolnienia, więc poniekąd się ucieszyłam, że kierownik się ucieszy… nie będzie musiał mnie ukrywać w magazynie.
– A tam kamer nie ma? – Ziutek przerwał ciszę, spoglądając na mnie w lusterku.
– A skąd mam wiedzieć?
– No właśnie, to dziwne jakieś – kontynuował Ziutek. – Dzisiaj wszędzie kamer pełno, człowiek niedługo do kibelka będzie pod nadzorem kamer chodził, a tam nie było? I ja ci powiem, że coś mi tu nie pasuje. Te ćwoki nawet chyba nie sprawdzili, bo im się nie chciało – stwierdził, a ja domyśliłam się, że ćwokami nazwał policjantów.
– A co ta kamera da? – zapytała mama – Złodziej przecież głupi nie jest. Jak się zaczaja, to w takim miejscu, gdzie kamery nie ma. Przecież z tego żyje. Jakby głupi był, to by się na coś takiego nie poważył. A tak, to zawsze się zaczai na jakiegoś bęcwała, w głowę rąbnie, portfel zabierze i chodu w nogi – stwierdziła filozoficznie. – I szukaj wiatru w polu.
– Mamo – zaczęłam spokojnie – o co ci chodzi, co? Nie dość, że mnie poturbował bandyta jakiś, to jeszcze własna matka mnie teraz od bęcwałów wyzywać będzie? Ciekawe, jakbyś się sama na moim miejscu zachowała? No może wyczułabyś go na kilometr, odwróciła się w porę i przyfanzoliła porządnie, żeby się gnój jeden kopytami nakrył, ale ja nie umiałam sobie poradzić w tej sytuacji.
– No dziecko moje drogie – mama nie dawała za wygraną – tylko bęcwał albo gamoń ostatni parkuje auto w podziemiach czy innych katakumbach, gdzie za dnia światła mało, a co dopiero wieczorem. Po coś ty tam zaparkowała, ja się ciebie pytam, co? Ty wiesz, co ja przeżyłam, jak do nas zadzwonili, że w szpitalu jesteś? O mało się nie przekręciłam na tamten świat! – dodała z mocą. – Dobrze, że Ziutek w domu był, bo co ja bym sama zrobiła? Ja nie wiem.
– Uspokójcie się obie! – Ziutek postanowił wkroczyć do akcji, widząc, że matka zaczyna się rozkręcać. – Mamo, nie ty jesteś poszkodowana, tylko Majka, więc się jej nie czepiaj. A ty, Majka, zacznij na siebie uważać. Ja nie jestem przekonany, czy to rzeczywiście był zwykły napad.
– To jest jakiś niezwykły napad? – zapytałam po chwili, nie bardzo wiedząc, o co mu chodziło.
– No właśnie, o co ci chodzi? Napad niezwykły? Co ty wygadujesz? – mama patrzyła na niego gotowa do kontynuowania dyskusji.
– Nic nie wygaduję – Ziutek zaczynał być coraz bardziej zniecierpliwiony. – Grzybiarka, Jadzia Karpik, pani Zofia, a teraz Majka. Jakoś takie dziwne zbiegi okoliczności się przytrafiają w naszej okolicy, nie uważacie? Lepiej dmuchać na zimne. Nie zawadzi na siebie uważać.
Mama postukała się wymownie palcem w czoło.
– Chcesz powiedzieć, że ktoś się zawziął na kobiety z naszego miasta i pojechał za Majką ponad sto kilometrów, żeby ją sprzątnąć na parkingu galerii handlowej? Wiesz co, synu? Weź ty się puknij w czoło. No teraz to już naprawdę się wygłupiłeś.
– Wygłupiłem, nie wygłupiłem, ale dobrze, że Majka ma to zwolnienie. Przynajmniej posiedzi w domu. A potem… Potem się zobaczy. Może coś się wreszcie wyjaśni? Wprawdzie nie wiedziałam, co miałoby się wyjaśniać, ale pomyślałam, że brat ma pewnie rację.

35

Najbardziej z mojego zwolnienia lekarskiego ucieszył się mój kierownik. Najpierw pobiadolił, że też takie przykre rzeczy zawsze przydarzają się najlepszym ludziom, czyli mnie, potem ucieszył się z zakupionych przeze mnie książek, pochwalił mój zawsze niezawodny gust czytelniczy, by na koniec krzyknąć z radością:
– To robimy tak, pani Maju, teraz zwolnienie lekarskie, potem je przedłużymy, potem będą święta, może się coś wreszcie wyklaruje i będzie gut.
– Jak mamy przedłużyć to zwolnienie lekarskie? –  zapytałam, bo przecież pamiętałam stanowczy opór lekarza, który nie tak dawno odmówił mi wypisania następnego.
Kierownik westchnął prawie demonstracyjnie, upił łyk herbaty i konfidencjonalnie przeszedł do szeptu.
– Niech się pani na zapas nie martwi. Mam swoje dojścia. Pomogę – zapewnił, ściskając mi mocno dłoń i patrząc głęboko w oczy, aż się przestraszyła, że może jednak nie jestem już takim ostatnim wypłoszem na globie i mój kierownik, nie daj Bóg, to zauważył.
Uśmiechnęłam się tylko niepewnie, udając nieśmiałość, bo w głowie mi kołowało, ale to chyba od tego pieruńskiego uderzenia. Kierownik posiedział jeszcze chwilę i poszedł zadowolony z siebie. Byłam już po rozmowie z Przystojniakiem, który zjawił się na drugi dzień po moim powrocie do domu, wypytał dokładnie o napad, potem wrócił do Jadzi i zahaczył o Baśkę. Wysłuchał cierpliwie mojej relacji z rozmowy z tą niby-przyjaciółką, a przy rewelacjach wiążących moje rozstanie z Jerzym z wtrąceniem swoich pięciu groszy przez Baśkę nawet okazał niejakie zainteresowanie. Pry okazji dowiedziałam się, że pani Zofia wcale nie zaginęła, a tylko symulowała zniknięcie i odnalazła się na drugim końcu Polski u swojej siostry. Ale po co wywinęła taki numer? Kto jak kto, ale kobieta w jej wieku powinna się już wykazywać rozsądkiem, stwierdziłam złośliwie, bo tej Zofii od pamiętnego incydentu na parkingu znieść nie mogłam.
– Zakochana kobieta jest w stanie wiele znieść i jeszcze więcej zrobić, by zwrócić na siebie uwagę ukochanego mężczyzny. Nie uważa pani? – zapytał Przystojniak, puszczając mi oko, co mnie na chwilę wytrąciło z równowagi psychicznej i tak już przecież nadwerężonej.
– Że niby pani Zofia tak walczy o uwagę pana Huberta? – postanowiłam zasiać wątpliwości w tych wywodach Przystojniaka, który mnie coraz bardziej wkurwiał.
– Jak się ma taką rywalkę jak pani, to czasami robi się jakieś głupstwa – odpowiedział niewzruszony, a mnie mało szlag nie trafił.
– Rywalkę? Panie, co pan? Coście się wszyscy tak na mnie uwzięli? Ja rywalką pani Zofii? Trzeba być nienormalnym, żeby gadać takie pierdoły – zdenerwowałam się już na dobre.
– No niech się pani nie unosi – Przystojniak próbował mnie uspokoić. – Ostatecznie cały komisariat widział, jak się państwo obściskiwaliście w dniu, w którym przyszliście zgłosić zaginięcie pani Zofii Kuferek. Dla nikogo już nie jest tajemnicą, że pan Kuferek niewątpliwie pozostaje pod pani urokiem, zwłaszcza że żona już ani młoda, ani ładna, ani miła, jak mówią co niektórzy „życzliwi” – zaakcentował życzliwych w taki sposób, że nie miałam wątpliwości, co o nich myśli. – A tak na marginesie, po co pani wtedy do nas przyszła? O czym chciała pani ze mną mówić?
Spojrzałam na niego z obrzydzeniem i postanowiłam milczeć jak grób. Matka zawsze mnie ostrzegała, żeby od chamów i głupków trzymać się z daleka, bo ani na chamstwo, ani na głupotę leków nie wynaleziono. I postanowiłam teraz pójść za jej radą. Choć jeden raz.

36.

Cholerny pan Kuferek zjawił się u mnie nazajutrz z ogromnym bukietem kwiatów. Moja matka wpuściła go zamiast zatrzasnąć mu drzwi przed nosem i pogonić do wszystkich diabłów. Stwierdziła, że nie można bronić sąsiadom odwiedzania mnie zwłaszcza po tym, jak po miasteczku rozeszła się wieść o napadzie. Popatrzyłam na pana Huberta złym okiem, ostatecznie to przez niego ludzie przestali mnie lubić, to przez niego nie mogłam normalnie pracować i to przez niego bałam się wychodzić z domu, żeby nie być obrzuconą kalumniami. Mimo złości musiałam mu przyznać, że przystojny był i urody mu natura nie poskąpiła. Wszystko w nim było akuratne: i wzrost, i waga, i garnitur białych zębów, a do tego jeszcze nie brakowało mu ani inteligencji, ani poczucia humoru czy życiowej zaradności. Cholera jasna, wcale się nie dziwiłam, że pani Zofia małpiego rozumu na jego punkcie dostała i w każdej babie widziała kogoś, kto chce jej ukraść męża. Pan Hubert najpierw ucieszył się, że widzi mnie zdrową i całą, i jakie to szczęście, że nic mi się nie stało, potem stwierdził, że mimo przykrych przejść nie tylko nie straciłam na urodzie, ale wręcz przeciwnie. Ponoć wyglądałam na wypoczętą, a moja cera promieniała.
– A jak się czuje pani Zofia? – postanowiłam przerwać ten zachwyt moją osobą. – Słyszałam, że pojechała do siostry? Pan Hubert na chwilę się zmieszał i przybrał wielce smutny wyraz twarzy.
– Cóż, pani Maju, nie ma co ukrywać. Moja małżonka odeszła ode mnie. Po prostu. Najzwyczajniej w świecie mnie porzuciła. Jestem już wolnym człowiekiem – podkreślił.
– Kurczę, panie Hubercie, nie wiem czy to było takie zwyczajne odejście. Ucieczka raczej. I to zaplanowana. Szkoda tylko, że pani Zofia nie zawiadomiła pana o swoim odejściu, nie musiałby pan przechodzić tej całej policyjnej procedury.
Pan Hubert głęboko westchnął, przytakując mi raz po raz kiwnięciem głowy.
– No taka jest Zofia, pani Maju. Nieodpowiedzialna, potwornie zazdrosna i złośliwa. Ujawniła się jej ciasnota umysłowa, przepraszam, że tak o niej mówię, ale dłużej prawdy nie ma co ukrywać. W każdej ładnej kobiecie upatruje rywalki, choć Bóg mi świadkiem! – pan Hubert uderzył się kułakiem w pierś – nigdy nie dałem jej do zazdrości powodu. Ale ona i tak ciągle wywoływała awantury. A już na panią miała po prostu alergię – spojrzał na mnie z miną sponiewieranego psa.
– Na mnie? Dlaczego na mnie? – zaczęłam się denerwować.
– Och, pani Maju, jak to dlaczego? Jest pani piękną kobietą. I taką kobiecą – omiótł wzrokiem moje obłe kształty – w dodatku niezależną i inteligentną. Zofia nie lubi ani ładnych, ani inteligentnych. Przecież ja dobrze wiem, że to ona opowiadała o pani te wszystkie bzdury, nastawiała sąsiadów. Ja naprawdę próbowałem oponować, tłumaczyć, ale to na nic. Do niej nic nie docierało.
– No tak, co można zrobić w takiej sytuacji? – zapytałam retorycznie, myśląc, że gdyby on był na moim miejscu, to ja nie pchałabym się do niego z bukietem kwiatów na oczach całego miasta zaraz po porzuceniu przez współmałżonka.
– Dlatego właśnie postanowiłem przyjść do pani z kwiatami, żeby przeprosić za to, co ona zrobiła – uśmiechnął się szeroko, prezentując garnitur lśniących zębów, które odbiły kontrastem od opalonej twarzy i szpakowatych włosów. Pomyślałam, że musi ten Kuferek chodzić do solarium i jakoś tak zrobiło mi się dziwnie, bo co to za facet, który w solarium się wygrzewa i naraża mnie na przekleństwa sąsiadów? Raptem stracił w moich oczach na urodzie. No może nie tyle na urodzie, ale na męskości na pewno.

37.

Baśka pojawiła się nagle. Któregoś dnia po prostu weszła do mnie jak gdyby nigdy nic. Radość z powodu jej obecności przemieszała się z wściekłością spowodowaną tym, co musiałam przez małpę przejść. Siedziałam jak zamurowana, próbując naprędce wymyślić, jak zareagować najpierw: dać upust szczęściu, że małpa siedzi przede mną cała i zdrowa, czy raczej przelać na nią całe swoje wkurwienie za przesłuchania i inwektywy jakimi mnie przez nią obrzucano, że o Jerzym nie wspomnę.
– Co tak siedzisz, jakbyś ducha zobaczyła? – zaatakowała bez pardonu, kładąc się na kanapie.
– Baśka, Baśka – zamachałam rekami – ty mnie nie denerwuj! – Ty wiesz, co ja przez ciebie przeszłam? Wiesz, co ja tu przeżywałam? – zaczynałam się rozkręcać. – Policja w domu, baby mnie od kurew zwały, pracy o mało nie straciłam. A ty co? Jak mogłaś mi to zrobić? Jak mogłaś? – zawiesiłam dramatycznie głos, który mi uwiązł w gardle i czułam, że zaraz zacznę ryczeć.
Baśka musiała zauważyć, że mój stan emocjonalny nie jest stabilny, bo nawet nie zaczęła się ze mną kłócić.
– Przepraszam – powiedziała po prostu, co było w jej wykonaniu raczej czymś niezwykłym, bo kto jak kto, ale Baśka nie przepraszała. Nigdy.
Łzy popłynęły mi po twarzy i zaczęłam gorączkowo szukać chusteczki, by je wytrzeć i wydmuchać nos.
– No przepraszam, Majka, naprawdę.
– Miałaś to zaplanowane – stwierdziłam oskarżycielsko. – Jechałaś ze mną i już wiedziałaś, że ze mną nie wrócisz. Tylko nie zaprzeczaj.
– Słuchaj, jestem świnia, to prawda. Ale nie mogłam ci o tym powiedzieć. Nie mogłam cię wtajemniczyć. Chciałam zniknąć. Musiałam. Gdybym ci powiedziała, zaraz byś mnie wydała, nie dałabyś rady kłamać, a ja nie chciałam, żeby mnie znaleźli.
– Czyli zachowałaś się egoistycznie, jak ta ostatnia świnia! – stwierdziłam niemal uroczyście.
– Tak jest – Baśka nawet nie próbowała zaprzeczać. – Ale moje życie doszło do takiego momentu, że już dłużej nie mogłam. Musiałam coś zrobić. Nawet świństwo.
– I co zrobiłaś? Co ci to dało? Po co to wszystko?
– Rozwodzę się z Jackiem, to po pierwsze.
– Rozwodzisz się? Ale jak?
– Normalnie, w sądzie.
– No dobrze, ale jak? – nie wiedziałam, jak zadać to właściwe pytanie, ale Baśka powinna wiedzieć, o co mi chodzi.
– No normalnie. O tym, że jest coś nie tak, wiedziałam już od jakiegoś czasu. Ten Hugo, który u nas prawie zamieszkał, dawał mi do myślenia. Zaczęłam obserwować. Jacek traktował mnie jak przygłupią dziewuchę, a ja nie oponowałam. Było mi to nawet na rękę, bo kto jest zbyt pewny siebie, ten popełnia błędy. I popełnił.
– Ale że co? – zapytałam trochę głupio.
– Że przyłapałam drania na zdradzie – dodała z satysfakcją. – On i ten jego Hugo, hotel, panienki, szampan i to wtedy, kiedy ponoć rozpaczał po moim zaginięciu. I tak, moja droga, zyskałam dom, samochód i coś w rodzaju odszkodowania, które starczy mi na pięć lat dobrego życia. Pracę też jakąś znajdę albo może sama coś wykombinuję? Nie będę się teraz tym głowić. Alimentów nie chciałam. Nie chcę mieć z gnidą nic wspólnego. Niech idzie w czortu matry.
– To ty już po rozwodzie? – zapytałam niezbyt przytomnie.
– No aż tak szybko to nie działa. Ale po przedstawieniu mojemu małżonkowi dowodów w postaci zdjęć, które zresztą sama zrobiłam, zawlokłam go do notariusza. Mam notarialnie poświadczoną ugodę rozwodową. Niech szlag go trafi razem z jego Hugonem. Ty wiesz, że on jest bi?
– Jacek? – spytałam z niedowierzaniem.
– Jacek? Nie. Nie wiem. Chyba nie? Hugo, ten cholerny Hugo jest bi. Wszystko mu jedno – facet czy kobieta… I to dzięki niemu ta ugoda, bo zmusił do niej Jacka. Ja nie wiem, jakie tam między nimi powiązania, ale chyba poważne. Ostatecznie, może i na tym Zachodzie wszyscy tacy tolerancyjni, tacy światowi, ale jednak Hugo się przestraszył, że jego kontrahenci poznają jego preferencje seksualne.
– Zaszantażowałaś go?  Obu naraz?– spytałam z niedowierzaniem.
– A jeśli tak, to co? Jeden skurwysyn nie miał skrupułów, gdy mnie zdradzał, drugi, gdy się panoszył w moim domu i namawiał mi męża do zdrady, więc ja mam je mieć? Aż taka głupia nie jestem. Jest Ziutek? – zmieniła temat rozmowy, jakby już nie było o czym mówić, a we mnie dopiero zaczynały buzować emocje.

38.
Postanowiłam odprowadzić Baśkę do domu. Sama mnie o to zresztą poprosiła. Szłyśmy więc sobie razem powoli, kłaniając się mijającym nas sąsiadom. Wiedziałam, że udają tylko obojętność, uśmiechając się zdawkowo, ale gdy tylko znikniemy za zakrętem, wieści o powrocie Baśki rozejdą się lotem błyskawicy, oczyszczając mnie tym samym z oskarżeń o ukatrupienie koleżanki.
– Może pospacerujemy przed domem Kuferków? – zaproponowała Baśka. – Zofia zawału dostanie, gdy zobaczy, żem cała, zdrowa i z tobą pod ramię… Wszystkie jej zabiegi zmierzające do zabicia ci ćwieka spełzną na niczym. Straci wiarygodność w sąsiedzkich oczach…
– Zofii nie ma. Uciekła od Huberta, wyprowadziła się do siostry. Gdzieś na Śląsk czy niedaleko Śląska. Jakoś tak.
– Uciekła? Zofia? – Baśka nie mogła wyjść z podziwu. – Zostawiła go? Przecież to niemożliwe. Tak się go zawsze trzymała jak rzep psiego ogona. Pędziła od niego te wszystkie kobiety, i te chętne, i te nieświadome… – zerknęła na mnie, mrugając znacząco powieką.
– Co ty do mnie gadasz? – zdenerwowałam się. – Nieświadome czego? O co ci chodzi?
– Ty to ślepa jesteś jakaś. Naprawdę nie zauważyłaś? Hubert jest w ciebie wpatrzony, biedak ukryć tego nie dawał rady. A Zofia szalała. Patrzeć na ciebie nie mogła. Nie zauważyłaś? – zapytała zdziwiona.
– Nie – odparłam zgodnie z prawdą, zastanawiając się jednocześnie nad wizytą Huberta w moim domu. Czy rzeczywiście przyszedł mnie przeprosić, czy może to był jakiś wstęp do przyszłych awansów?
– Coś się tak zamyśliła?
– Sama już nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Może to moja wina? Ta ucieczka Zofii? Cholera, uciekła, ten rabanu narobił. Bo ona upozorowała tę swoją ucieczkę na zaginięcie. On zgłosił na policję. Rozumiesz? A może ja rzeczywiście w czymś zawiniłam? No ale ja go przecież nawet nie widuję – popatrzyłam na Baśkę bezradnie.
– Ty to lubisz się umartwiać. W czym ty winna jesteś? W tym, że się Hubertowi podobasz? A tak na dobrą sprawę to i Hubert w niczym nie zawinił. To, że mu się podobasz, widać z daleka i wiedzą o tym wszyscy, ale trzeba przyznać, że Hubert się starał. Dbał o nią, trwał przy niej, a życia z nią nie miał. Czepiała się o wszystko. Wiesz jakie ona mu awantury urządzała?
Szłyśmy przez chwilę w milczeniu w stronę jej domu, gdy przypomniałam sobie, że muszę z nią wyjaśnić sprawę Jerzego.
– Baśka! – krzyknęłam – widziałam się z Jerzym. Powiedział mi, że go odpędziłaś. To prawda? Powiedziałaś mu, że ja go nie chcę znać, że ma więcej nie przyjeżdżać? – spytałam z nadzieją, że Baśka zaprzeczy i powie, że nic takiego nie miało miejsca, ale ona tylko kiwnęła potakująco głową.
– Prawda – stwierdziła, patrząc mi prosto w oczy. Zablokowało mnie. Nie wiedziałam, jak mam zareagować. Walnąć babę w zęby? Wytargać za kudły? Zakurwować od serca? Odwrócić się na pięcie i wrócić do domu, zatrzaskując moje drzwi przed małpą na najbliższą dekadę?
– No złap ten oddech, bo zaraz mi tu padniesz – poinstruowała mnie Baśka. – Wiem, przepraszam, powinnam ci była powiedzieć, wtajemniczyć, ale widziałam, co się z tobą działo. Widziałam, jak cierpiałaś, jak tęskniłaś. Majka, z niego szuja. Naprawdę. Nie wiem, co ci powiedział, jaką wersję przedstawił, ale on miał inną kobietę. Nawet fajną babkę. Elegancką, z klasą. Widziałam zdjęcia. Więc kiedyś wykorzystałam okazję, gdy czekał na ciebie pod biblioteką. Podjechał tym swoim wypasionym wozem, a ja szłam po ciebie, pamiętasz? Byłyśmy umówione do kina. Kilka dni wcześniej oglądałam jego zdjęcia z tą kobietą. Miałam ci o nich powiedzieć, ale gdy go zobaczyłam, tak się wściekłam, że nie mogłam się opanować. Zachowałam zimną krew i… zerwałam z nim w twoim imieniu. I wiesz co? Nie żałuję – odparła z butą. A ja w dalszym ciągu miałam trudności ze złapaniem oddechu.
39.

– Ale o jakich zdjęciach mówisz? – zapytałam, gdy w końcu dotarło do mnie o czym od dłuższej chwili mówiła.
– Zdjęcia, Jerzy i piękna jasna blondynka. Przy nim wydawała się taka malutka. Wiotka, zgrabna i powabna, uczepiona jego ramienia i spijająca mu słowa z ust – Baśka dokładnie opisała Joannę, a przecież Jerzy twierdził, że poznał ją po naszym „zerwaniu”. Czyli okłamał mnie, pewnie miał nadzieję, że zamiesza między mną a Baśką tak, żeby nas poróżnić.
– A skąd te zdjęcia masz? Śledziłaś go? Pokażesz mi je? – poprosiłam.
– Nie śledziłam, pokazano mi je. Nie mam ich – Baśka celowo przeszła na formę bezosobową, bym nie domyśliła się, kto jej te cholerne zdjęcia pokazał.
– Pokazano ci? Co to za tajemnice? Kto ci pokazał? – zaczynałam się denerwować.
– Nie powiem. Obiecałam. Osoba, która mi je pokazała prosiła, bym nie mówiła. Pod tym warunkiem mi je pokazała. Ona też nie śledziła Jerzego, natknęła się na niego przypadkowo. Tak mówiła. A ponieważ twoje dobro leży jej na sercu, postanowiła cię ostrzec przed oszustem. Pomyślała sobie, że nie może iść bezpośrednio do ciebie, bo to by cię bardzo krępowało, więc przyszła z tym do mnie.
– Ona? To kobieta? Czekaj, czekaj, kto to może być… – zaczęłam się gorączkowo zastanawiać nad tajemniczym aniołem stróżem, czy też może anielicą stróżującą, która to upokorzyć mnie nie chciała, za to wtajemniczyła pewnie w moje sprawy pół miasta. Baśka popatrzyła na mnie znaczącą i popukała się w czoło.
– Czy ty choć raz nie możesz przestać drążyć dziury w całym? Przecież ci i tak nie powiem, więc po co pytasz? Obiecałam, pamiętasz?
Byłam rozczarowana, żądna informacji, ale zamilkłam, bo wiedziałam, że ta dyskusja doprowadzić może tylko do kłótni, a nie po to mi się Baśka odnalazła po prawie dwóch miesiącach nieobecności, bym się miała z nią teraz wykłócać. Pomyślałam, że przyjdzie czas, wypijemy jakieś wino, hamulce moralne jej puszczą i wtedy sama powie, kto jej zdjęcia Jerzego pokazał.
– Jacka nie ma w domu? – zmieniłam temat, bo w tym momencie postanowiłam uśpić czujność Baski przed planowaną przeze mnie degustacją wina w celu pozyskania informacji o tajemniczym fotografie. Niech się biedaczka łudzi, że przemówiła mi do rozumu. Grunt to mieć właściwy plan.
– No coś ty! Doszliśmy do porozumienia, a jednym z jego punktów jest to, że dom należy do mnie.
– A jego rzeczy? – zaciekawiłam się. – Ubrania zostawił?
– Nie no, bez przesady. Po cholerę mi jego ubrania? Zabrał je dwa dni temu. Miałam wrócić kilka dni wcześniej, ale dałam mu czas na spakowanie swoich maneli. Swoich i Hugonowych. Bo przecież paniczyk miał u nas swoją szafę. Nie miejsce w szafie – podkreśliła. – Swoją szafę miał. Ale już zabrali wszystko. Dzisiaj rano zdążyłam nawet zamki wymienić w drzwiach.
– Zamki wymieniłaś? Po co? – zapytałam głupawo.
– Chcę spać spokojnie – odparła. – Nie mogłabym zasnąć, wiedząc, że oni mają klucze do domu. Bałabym się zmrużyć oczy. Wiadomo, co chłopu wpadnie do głowy w obliczu przegranej? A Jacek oazą spokoju nigdy nie był. Jeszcze zechciałby wykorzystać moje zniknięcie i te jesienne morderstwa? Daj spokój. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Czyż nie?
Po chwili zastanowienia przyznałam jej rację. Rozstałyśmy się pod jej domem. Gdy wracałam, znowu zaczęłam rozmyślać nad przewrotnością męskiej natury. I to oni nazywają nas skomplikowanymi? Przypomniałam sobie taki rysunek: siedzi kobieta w fotelu, składa obie dłonie tak, jakby kogoś chciała od siebie odepchnąć. Podpis pod nim głosił: „Gdy już myślisz, że mnie znasz, ja robię tadam…”. Że niby to kobiety są takie skomplikowane i nie można z nimi dojść do ładu. A to dobre sobie.

40.

Święta minęły w atmosferze rozleniwienia. Baśka spędziła je z nami, nawet Ziutek siedział spokojnie na tyłku i nigdzie go nie nosiło. Zauważyłam, że oboje jakoś się ze sobą świetnie dogadują, co było nieco dziwne, bo dotychczas Baska Ziutka nie zauważała. Czy Ziutek zauważał Baśkę, trudno mi było powiedzieć, bo nie zwracałam na to uwagi. Sylwestra też spędziliśmy wspólnie w domu. Styczeń zaczął się śnieżnie, mróz utrudniał mi nieco życie, bo czego jak czego, ale zimna znieść nie mogłam. No i wróciłam do pracy. Na dobre. Wróciłam do łask, nikt nie wydzwaniał, że demoralizuję, że się nie nadaję i należy mnie wyrzucić na zbity pysk. Znowu uwijałam się między regałami uginającymi się pod ciężarem książek, wdychając ich zapach i słuchając szelestu przewracanych kartek w czytelni. To był mój świat, niczego więcej nie było mi potrzeba.
Wieść o śmierci pani Zofii spadła na nasze małe miasteczko jak grom z jasnego nieba. Pan Hubert pojechał na Śląsk, by dowiedzieć się, co się stało. Gdy wrócił, zamknął się w domu i pogrążył w żałobie. Wprawdzie co niektórzy złośliwcy twierdzili, że pewnie teraz pije na umór z radości, że wreszcie uwolnił się od hetery, która jeszcze kilka tygodni wcześniej wydawała się być niezatapialna niczym amfibia. Mama co kilka dni przynosiła nowe wiadomości. Opinia publiczna rychło zapomniała o nieco kłótliwej naturze pani Kuferkowej, wynosząc pod niebiosa jej odkrywane na nowo walory. Ktoś twierdził, że pani Zofia rozchorowała się po porzuceniu pana Huberta i umarła z tęsknoty i rozgoryczenia, gdy uświadomiła sobie, że ukochany mąż, za którym świata nie widziała przez ostatnich dwadzieścia lat, ani nie tęsknił, ani prosił, by wróciła. Co więcej, wykorzystał nadarzającą się sytuację do rozstania. Inni zaczęli nawet podejrzewać czy ta śmierć była aby naturalna, bo ponoć stan psychiczny pani Zofii był tak fatalny, że wcale by się nie zdziwili, gdyby w końcu się wydało, że zrozpaczona kobieta targnęła się na własne życie. A mało to takich przypadków? Nigdy nie wiadomo do czego zdolni są ludzie tracący nadzieję na poprawę tego, na czym im naprawdę zależy. Znowu poczułam się nieswojo, bo opinia ludzka zataczała coraz częściej krąg pomówień wokół pana Huberta, który zaczął się jawić jako ten zdrajca wszeteczny i nic niewarty łajdak, który złamał życie kobiecie bogatej w przymioty ducha i intelektu. A z kim niby ten wszetecznik miał tego ducha i intelekt stłamsić? Kto miał mu w tym dopomagać? Kogo to pani Zofia obwiniała o utrudnianie jej małżeńskiego pożycia? Wiadomo. Mnie!  Pomyślałam, że jeśli jeszcze raz będę musiała przejść przez to, co przechodziłam dotychczas, to chyba tego nie przeżyję w zdrowiu psychicznym i w końcu zamkną mnie w pokoju bez klamek. Któregoś dnia mama przyniosła wiadomość z pierwszej ręki, bo od samego pana Huberta, który postanowił podzielić się z sąsiadami posiadaną wiedzą na temat śmierci swej małżonki. Pani Zofia nie targnęła się na swoje życie, nie zmarła też wyniszczona tęsknotą za niewrażliwym na jej cierpienia małżonkiem. Pani Zofia zginęła w wypadku. Pewnego dnia, gdy jak co dzień wyszła na spacer, stała się ofiarą jakiegoś pirata drogowego. Znaleziono ją po kilku godzinach w rowie biegnącym równolegle do pobocza. Nikt nie widział kierowcy. Pan Hubert chciał ją pochować w naszym mieście, przecież spędziła w nim całe swoje dorosłe życie, ale nie zgodziła się na to siostra pani Zofii. Wprawdzie pan Hubert nadal był jej mężem i mógł zadecydować sam o miejscu pochówku, ale nie chciał kłócić się z rozpaczającą szwagierką. I tak oto pan Hubert został wdowcem, a plotki jeszcze jakiś czas krążyły po naszym mieście w przeróżnych wersjach.


41.

Nie wiadomo jakim sposobem, zyskałam tajemniczego wielbiciela, który zaczął przysyłać mi kwiaty. W każdy poniedziałek piękny bukiet kwiatów czekał na mnie w pracy z bilecikiem         „ Aby tydzień był równie piękny”. Dostałam już takie trzy. Mój kierownik był w euforii. Eksponował bukiety, wąchał je ostentacyjnie, informował o tajemniczym wielbicielu każdego, kto przychodził do biblioteki. Baśka próbowała wyśledzić, kto przysyła mi kwiaty, używając swojego uroku osobistego, ale albo go przeceniła, albo ktoś w kwiaciarni pozostał na niego nieczuły. W każdy poniedziałek wpadała do mnie, żeby sprawdzić czy kwiaty przyszły. Mama chwaliła się sąsiadkom, że niby to mam takie niesamowite powodzenie u płci przeciwnej, ale wcale mi nie zależy, żeby wychodzić za mąż i przestać realizować swoje zawodowe ambicje, dlatego też cały czas pozostaję kobietą niezależną. Ha! Naraziła się tym samym na sąsiedzkie knowania, bo kto normalny rezygnuje z rodzinnego szczęścia tylko po to, by całymi dniami siedzieć między zakurzonymi półkami z zapomnianymi tomiszczami ksiąg? Doszły mnie nawet wieści, przyniesione przez rozchichotaną Baśkę, że co niektórzy zaczęli się zastanawiać, czy aby moja orientacja seksualna jest zgodna z chrześcijańskimi wartościami. Niedługo się ta moja koleżanka pośmiała z tych spekulacji, gdyż ktoś całkiem słusznie zauważył, że poczta kwiatowa zaczęła parkować pod biblioteką miejską wraz z powrotem Baśki, a gdyby jeszcze wziąć pod uwagę, że to właśnie ona pogoniła swojego męża…, wszystko w sąsiedzkiej opinii zaczęło się nagle układać w spójną całość.
Ziutek skręcał się ze śmiechu, patrząc na nas, gdy przy winie próbowałyśmy dociec, która to z sąsiadek wpadła na taki pomysł i w jaki sposób można by było się na babie zemścić. Mama siedziała tylko cichutko, patrzyła na nas spod byka wyraźnie zmartwiona. W końcu Ziutek ulitował się nad naszą rodzicielką i stwierdził:
– Mamo, przestań się zamartwiać, Majka nie jest lesbijką. Baśka też nie. Przestań wysłuchiwać tych wszystkich bzdur, bo nam wszystkim uprzykrzasz życie.
– No, ale jakby na to tak z boku spojrzeć…, to może i coś w tym jest na rzeczy?
– Na jakiej rzeczy? Że co? – Baśka zdenerwowała się nie na żarty. – Pani też? No niech mnie pani nie denerwuje, jak Boga kocham! Pani myśli, że ja Majce kwiaty posyłam pocztą kwiatową? No to są już jaja!
Siedziałam osowiała, nie chcąc brać udziału w tej jałowej dyskusji. Skoro moja rodzona matka zaczynała rozważać tego typu możliwości, to co myśleć o obcych? A niech myślą, co chcą. Pierdolę to całe towarzystwo. Czas się uodpornić na głupotę innych, jeśli ich z tej głupoty wyleczyć się nie da.
Któregoś razu do biblioteki przyszedł pan Hubert, jak zwykle wymuskany, liźnięty słońcem mimo zimowego mrozu i pachnący jakąś markową wodą po goleniu. Pożartował z moim kierownikiem, wybrał kilka książek i podszedł do mnie.
– Witam, pani Maju, tak się cieszę, że wróciła pani do pracy – zagadnął całkiem sympatycznie i bez zadęcia.
– Też się cieszę, bo już się bałam…– zawiesiłam głos. – Myślałam, że mnie po prostu zwolnią i nie znajdę innej pracy. Że zostanę bez środków do życia.
– Pani Maju, w Polsce jest wiele bibliotek, wcale nie musi pani tkwić w tym naszym grajdołku. Czasami wystarczy tylko się odważyć – uśmiechnął się ciepło. – Ja cały czas mam wyrzuty sumienia. Przecież wiem, że to moja Zofia, świeć Panie nad jej duszą, rozpętała tę burzę wokół pani. I to właściwie nie wiadomo dlaczego.
– E, po co do tego wracać? Ważne, że jakoś to przetrwałam.
Już miał wychodzić, gdy nagle się zawahał, jakby sobie o czymś przypomniał.
– Pani Maju, ja nie chciałbym się narzucać, ale… może dałaby się pani zaprosić na kawę? Wie pani, muszę z kimś porozmawiać, a sama pani wie, że z sąsiadami się nie da. Zresztą, od śmierci żony dotknął mnie ostracyzm towarzyski… Raptownie okazało się, że jestem winny wszystkim plagom egipskim. Zresztą, po co to pani mówię? Sama pani wie, co w tej chwili przechodzę. Proszę, może wypije pani ze mną kawę?
– Panie Hubercie – myślałam w panice, jak się wykręcić od tego zaproszenia, by nie sprawić mu niepotrzebnie przykrości – pan wie, że jeżeli ludzie zobaczą nas razem, to znowu się zacznie? Proszę się nie gniewać, ale ja naprawdę się boję.
– Tylko to jest dla pani problemem? – zapytał, uśmiechając się szeroko.
– No oczywiście, a cóż innego?
– Fantastycznie – ucieszył się. – Przyjadę po panią o dwudziestej. Jest ciemno, nikt nie zauważy. Znam fantastyczną knajpkę w W. Myślę, że czterdzieści kilometrów to właściwa odległość na to, by ustrzec się przed złym okiem sąsiadów. Zabrał swoje książki i wyszedł, a ja po raz setny stwierdziłam, żem głupia jest i do forteli żadnych głowy nie mam, więc nie powinnam się za nie zabierać, bo nawet dziecko mnie ogra. Niestety.

42.

Hubert zajechał z fasonem i niezbyt dyskretnie. Nawet nie wiedziałam, że posiadał taki elegancki wóz, przy którym moja skodzina wyglądała na ubogą krewną. Mama, przyczajona za firanką, chichotała nerwowo, modląc się, by nikt z sąsiadów nie zauważył mnie w towarzystwie Kuferka, który wybiegł mi na spotkanie z szerokim uśmiechem pierwszego amanta Hollywoodu i gustownym bukiecikiem frezji, pocałował mnie szarmancko w dłoń i otworzył drzwi auta. Jego wnętrze pachniało skórą i nowością. Na moment poczułam się zagubiona w obszernym fotelu, przytłoczył mnie ten cały luksus, zwłaszcza że ciągle towarzyszyło mi skrępowanie spowodowane tą nową dla mnie sytuacją. Pan Hubert włączył płytę Niemena, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy to tylko przypadek, że mój sąsiad wie, czego lubię słuchać? Ruszyliśmy powolutku i z gracją, pan Hubert nie psuł nastroju zbędną rozmową i już po chwili było mi wszystko jedno czy ktoś mnie widział wsiadającą do Hubertowego auta, czy nie. Pal sześć sąsiedzką obmowę. Co mi tam ludzka zawiść! Pies im mordy wszystkim lizał. Jechałam sobie w luksusowym aucie, słuchałam ulubionej muzyki, silnik auta mruczał cichutko, kontrolki na desce rozdzielczej rozświetlały ją delikatnie czerwoną poświatą, a mój towarzysz podróży pachniał dyskretnie wodą kolońską, za którą musiałabym zapłacić połowę mojej pensji. Czegóż chcieć więcej? Rozsiadłam się wygodnie i odprężyłam, wydawało mi się, że pan Hubert uśmiechnął się dyskretnie. A niech się uśmiecha, pomyślałam nieco sennie, mogłam tak jechać i jechać, i jechać… Nagle jakaś myśl zakłóciła mi ten błogostan. Początkowo nie mogłam jej sprecyzować, gdy wreszcie dotarło do mnie, że znowu się nie popisałam ubiorem. Pan Hubert wbił się w jakiś super odszyty garnitur, a ja miałam na sobie czarny golf i wypłowiałe dżinsy. Chwała Bogu, że chociaż moje botki miały wysokie szpilki, zawszeć to lepiej, niż buty z cholewkami na szerokiej grubej podeszwie, których szukałam usilnie, ale nie znalazłam. Podejrzewałam, że za ich zniknięciem stała mama, ale gdy ją o to zapytałam, wyparła się wrzaskliwie, więc wycofałam oskarżenie o dywersję, żeby nie wszczynać kłótni, ale swoje i tak myślałam.
Pan Hubert skręcił w aleję wysadzaną drzewami, ich nagie konary tworzyły coś w rodzaju baldachimu, przez który przezierał księżyc.
– Ależ tu musi być pięknie wiosną – powiedziałam w zachwycie, obserwując z niepokojem oświetlony budynek zajazdu, przed którym zaparkowaliśmy. Pomyślałam, że w takim wnętrzu nawet moje obcasy nie zrobią żadnego wrażenia i każdy tylko zauważy mój mizerny golf i jeszcze bardziej mizerne dżinsy.
– Pięknie, to prawda – potwierdził pan Hubert, za budynkiem jest mały park, fontanna, rosną  rododendrony. Przyjedziemy tu w kwietniu, wtedy jest najpiękniej – zapewnił, a ja nie bez przyjemności zarejestrowałam, że jeśli tylko zechcę, takie przejażdżki staną się stałym punktem na mapie moich jakże mizernych dotychczas rozrywek. W szatni, ściągając kurtkę, w czym pomagał mi pan Hubert, wpadłam na pomysł, by narzucić na siebie kolorowy szal schowany dotychczas pod kołnierzem i w ten sposób choć trochę urozmaicić mój ubogi strój, co też skrzętnie uczyniłam.
Pan Hubert wyglądał zabójczo. Facet w średnim wieku, wysoki, szpakowaty, w garniturze jakby szytym na miarę (a może rzeczywiście na miarę?) i z manierami, o których można tylko pomarzyć.
– Czy pozwoli mi pani wybrać menu i wino, pani Maju? Chciałbym, by spróbowała pani moich ulubionych dań, ale jeśli pani ma ochotę na coś innego, proszę przejrzeć kartę.
– Oczywiście, proszę wybrać za mnie. Prawdę mówiąc, mam mętlik w głowie, tyle tu propozycji…, a na winach się nie znam – uśmiechnęłam się.
– Wszystko przed panią, pani Maju. Wszystkiego się pani nauczy. To będzie cudowne móc odkrywać przed panią to, czego jeszcze pani nie odkryła – powiedział z emfazą. – Pięknie pani wygląda, tak skromnie i elegancko. Bez zbędnej przesady. Patrzył na mnie, uśmiechając się delikatnie, a ja odetchnęłam z ulgą, na szczęście miałam ze sobą ten cholerny szal, bo bez niego wyglądałabym jak sierotka Marysia.


43.
Moja znajomość z panem Hubertem, teraz już Hubertem, zaczęła nabierać rumieńców. Czułam się przy nim swobodnie i dobrze. Okazało się, że słuchał tej samej muzyki co ja, lubił jeździć do kina i dużo czytał. Był świetnym kompanem rozmów, koneserem win (za co niemal z marszu zaczęłam go lubić…) i uwielbiał podróżować. Jego opowieści o greckich wyspach, które od zawsze chciałam zobaczyć, wprawiało mnie w zachwyt i podsycało moje pragnienie zwiedzania świata. Podróżował po Hiszpanii, Włoszech i Francji, był w Londynie i Edynburgu. Uświadomił mi, że moje dotychczasowe życie było niezwykle ubogie i szare.
– Ale kiedy tak podróżowałeś? – zapytałam zdziwiona, bo przecież od lat przez cały letni sezon prowadził skup runa leśnego, a po sezonie zajmował się jakimś handlem.
– Najlepiej jest zwiedzać poza sezonem – uśmiechnął się, wertując kartę dań, gdy siedzieliśmy w jednej z jego – jak się okazało – ulubionych restauracji, oddalonej od naszego miasteczka o kilkadziesiąt kilometrów.  
– Chociaż tak naprawdę to pojecie sezonu urlopowego na świecie różni się nieco od polskiego. Bogaci Amerykanie czy Niemcy jeżdżą przez okrągły rok. W Grecji, Włoszech i Hiszpanii zawsze jest dużo turystów. Sezon urlopowy dla nas wiąże się z wakacjami, bo wtedy jest u nas ciepło.
– No tak – przytaknęłam. – Ale nie kojarzę, żeby ciebie kiedyś dłużej nie było. I pani Zofii…– ugryzłam się w język, myśląc, że wspominanie zmarłej tragicznie żony może zwarzyć atmosferę.
– A więc jednak mnie wcześniej obserwowałaś? – zaśmiał się radośnie, dotykając mojej dłoni. – Cieszę się. Ale jeździliśmy z Zofią po świecie. Co roku spędzaliśmy miesiąc zagranicą. Ja jechałem zwiedzać, podziwiać i uczyć się czegoś nowego albo szlifować angielski, Zofia jechała, żeby mnie pilnować.
– Pilnować? – nie zrozumiałam.
– Oj, Majeczko, daj spokój. Każdy w mieście wie, że Zofia była chorobliwie zazdrosna. Powtarzam. Chorobliwie! – podkreślił. – Choć, jak mi Bóg świadkiem, nigdy nie dałem jej ku zazdrości powodu. To znaczy – fizycznie, oczywiście. Nigdy nie wdałem się w żaden romans, ale ona była zazdrosna nawet o moje myśli. Miała jakiś radar, od razu wyczuwała, że jakaś kobieta mi się podoba i dostawała dosłownie szału. Jak wspomnę te wszystkie awantury, oskarżenia, posądzenia, to przechodzą mnie ciarki. Niech jej ziemia lekka będzie, ale ciężko się z nią żyło. Czy ty wiesz, jak ona ciebie nienawidziła? I to tylko dlatego, że któregoś dnia usłyszała, jak prawię ci komplementy. Zazdrość to straszna rzecz. Straszna.
Przyjrzałam mu się uważnie. Studiował kartę dań, trzymając ją w wypielęgnowanych dłoniach. Jakaś niejasna myśl tłukła mi się po głowie, ale jeszcze nie mogłam jej sprecyzować. Po chwili przyszło olśnienie.
– Hubert, ale ty mnie komplementowałeś cały czas. Nie zważałeś wcale na obecność pani Zofii. Na jej miejscu też bym się denerwowała. Każda by się denerwowała – dokończyłam.
– Nie, Majeczko, nie każda. Zofia się denerwowała. A właściwie, to Zofia wpadała w szał. Komplementowanie ciebie, twojej urody, twojego spokoju i życiowej zaradności sprawiało mi ogromną przyjemność, więc dlaczego miałem sobie tego odmawiać, skoro moja świętej pamięci żona i tak czepiała się o wszystko? Czy ty wiesz, że ona była również piekielnie zazdrosna o tę nieszczęsną Jadzię Dziesło?
Patrzyłam na niego zdumiona.
– A co Jadzia miała z tobą wspólnego?
– Otóż właśnie! Nic! Przychodziła sprzedawać grzyby, zawsze tak dorabiała, żeby wspomóc domowy budżet, ale Zofia nie mogła jej znieść. Cała Zofia – dodał. – Maju, proszę, nie rozmawiajmy już o Zofii, nie psujmy wieczoru. Naprawdę. Nie warto.
– Mogę tylko jeszcze zadać jedno pytanie? – nie chciałam ustąpić. – Złapano tego kierowcę, który ją potrącił?
– Raczej nie – zaczął się zastanawiać. – No chyba policja by mnie powiadomiła? Nic na ten temat nie wiem, więc chyba nie?
– Może powinieneś zapytać? – zasugerowałam.
– Zapytać? – szczerze się zdziwił. – Wiesz? Nie interesuje mnie to. Znajdą, to znajdą, nie znajdą, to nie. Pewnie zabrzmi to podle, ale ten kierowca dał mi wolność. Dzięki niemu zakończyło się dla mnie piekło. Możesz myśleć o mnie, co chcesz, ale ja nie będę zabiegał o to, by go znaleźć i posadzić na ławie oskarżonych.
Zawołał kelnera, a ja w duchu stwierdziłam, że wcale nie jestem głodna. Marzyłam, by znaleźć się w domu.






44.

– Ty z Hubertem? – Baśka zawisła nade mną jak kruk na gałęzi w powieści grozy, gdy próbowałam uporządkować zaniedbany nieco katalog książek. – Kto by pomyślał? Chodził, chodził i wychodził – dodała zamyślona.
– Jakie chodził? Jakie chodził? – oburzyłam się. – Zresztą odczep się. Kto by pomyślał, że ty i Ziutek, co? Tak się zakamuflować, to jest sztuka. Ty mi będziesz teraz morały prawić? – dodałam zaczepnie, bo związek Baśki z Ziutkiem odebrałam jak zdradę. No bo i jak inaczej? Do tej pory jak mnie Ziutek wkurzył, to omawiałam to z Baśką, a teraz co? Nie mogłam przecież wylewać swoich pretensji przed kobietą, która raptem w Ziutku zobaczyła ósmy cud świata.
– Rany! Uspokój się. Nie prawię ci żadnych morałów, wyrażam tylko swoje zdziwienie. A od Ziutka się odczep. Nie jego wina. Ja zagięłam na niego parol, a on się po prostu nie oparł. I tysiąc razy ci już mówiłam, że między nami to nic nie zmienia.
– Sraty pierdaty – odparłam w nerwach, bo zabrakło mi argumentów. Co mogłam innego powiedzieć? Baśka kwitła i czekałam z niepokojem, że i Ziutek zakwitnie za chwilę jakimś wiechciem, bo to kwitnięcie rozsadzało go od środka. Niech sobie cholery kwitną zespołowo, ale ja w tym ich szczęściu nurzać się nie zamierzałam. 
– No ty to masz bogaty zasób słów. Ty chyba czytać przestałaś – odgryzła się Baśka.                      – Majka, ty może się na wszelki wypadek nie zakochuj tak od razu, co? – spojrzała na mnie z niepokojem.
– Bo co?
– Bo poczekaj trochę.
– Na co mam niby czekać?
– Na dalszy rozwój wypadków. No proszę cię, zachowaj rozsądek i nie zakochuj się w tym podstarzałym lowelasie tak z marszu. Kina, teatry, koncerty, te wszystkie rozkoszne kolacje w najlepszych lokalach…, to może zawrócić w głowie. Korzystaj, ale się nie zakochuj.
– Cholera, ten podstarzały lowelas organizuje mi rozrywki już od czterech miesięcy, więc chyba aż tak bardzo na ten zawrót głowy nie działa, nie sądzisz? Co się tak boisz? A gdyby nawet, to co?
– No niby nic, ale… Sama nie wiem. A ty wiesz, że nie zauważyłam upływu czasu? – Baśka szybko zmieniła temat. – Dopiero stroiliśmy choinkę, a tu już wiosna. I twoje urodziny. A tak a propos…, masz jakiś pomysł na ich spędzenie?
– Tak. Ponieważ wypadają w sobotę, zakopię się w betach na cały dzień i będę przeglądać albumy z lat, kiedy byłam dużo młodsza i w miarę szczupła. Kiedy jeszcze się łudziłam, że przede mną cały świat, porwanie w burzową noc i rycerz na białym koniu wiozący mnie do swojego zamku nad brzegiem morza. W przerwach między rozpaczliwymi atakami płaczu za uciekającą galopem młodością i również galopującym do innej rycerzem będę dudlić wino. Dobry plan?
Baśka pokiwała z uznaniem głową.
– Całkiem niezły, ale może jeszcze nie w tym roku? Poczekaj do czterdziestki. Co powiesz na to: jedziemy we dwie do Poznania, kwaterujemy się w małym hoteliku. Wieczorem kino, spacer o zmierzchu pod koziołkami, a potem butla wina w pokoju. To znaczy, dwie butle, żeby każda miała swoją. Dobry plan? Dyskoteki ani dancingu nie proponuję, bo nie lubisz.
– Dobry. Ale, że tak powiem, utopijny. Ani ja nie mam kasy, a ni ty. A taki wypad cokolwiek kosztuje, więc nie wchodzi w rachubę.
– Mamy kasę! – wykrzyknęła radośnie Baśka. – Ziutek wyłożył. Powiedział, że to jego prezent urodzinowy dla ciebie, dla mnie też, poza tym to jego zadośćuczynienie za to, że ci ukradł przyjaciółkę. Tak powiedział. Ha! – Baśka teatralnie wyrzuciła ręce w powietrze, jak aktorka na scenie. Chciałoby się rzec, jak w tragedii antycznej, gdyby się nie wiedziało, że tam miejsca dla aktorek nie było.
– No właściwie, czemu nie? Ostatecznie, urodziny masz trzy tygodnie później, a on przyjaciółkę mi ukradł. Czyż nie? Czyli fundując ten weekend w Poznaniu, upichci dwie pieczenie na jednym ogniu. I tak będzie do przodu – zastanawiałam się głośno, ślęcząc nad kolejną pozycją w katalogu.
– No to jesteśmy umówione – ucieszyła się Baśka, zakręciła na pięcie i poszła. A ja zaczęłam myśleć, jak wykręcić się z urodzinowego wieczoru, który planował dla mnie Hubert. Prawdę mówiąc, czułam się trochę przytłoczona jego nieustanną obecnością. I jak on się dowiedział, kiedy mam urodziny? Zastanawiające. Wprawdzie miło mi było, że chłopina tak się stara, ale  czułam, że mimo niewątpliwego uroku, jakim emanował, to nie było to.

45.

Ciężko obrażony Hubert nie dzwonił od dwóch dni, co przyjęłam z ulgą. Facet zrobił się namolny, nie odstępował mnie na krok, przyłaził do biblioteki, przysyłał kwiaty pocztą kwiatową – zgodnie z rozpoczętą przez niego tradycją – w każdy poniedziałek i próbował organizować mi dzień. Nawet mój kierownik, początkowy zachwycony bukietami róż, frezji i lilii smolinosów, teraz był wyraźnie zniesmaczony. Na widok nowego bukietu wzruszał ostentacyjnie ramionami, poprawiał zaczeskę i przebierając nieco krzywymi nóżkami, znikał w swojej kanciapie szumnie i na wyrost nazywanej gabinetem. Ustawiałam wiechcie na parapecie w czytelni, mało ludzi z niej korzystało i byli to zwykle uczniowie przychodzący pobuszować w Internecie, więc nie zwracali uwagi na panoszące się tam zielsko, uznając je pewnie za zwyczajny element wystroju ascetycznego wręcz wnętrza. Hubert, jak powiedział z wyrzutem, planował w dniu moich urodzin coś wyjątkowego i nie mógł się pogodzić z tym, że wolałam plebejską rozrywkę przygotowaną przez Baśkę od spędzenia z nim tak wyjątkowego czasu. Rozumiałam, że czas spędzany z Hubertem miał mieć znamiona bardziej ambitne od tych plebejskich i o mało nie zakwitłam z radości, że będę mogła głośno się śmiać z Baśką na jakiejś lekkiej, a może i trochę głupawej komedii, zamiast na przykład wysłuchiwać koncertu muzyki poważnej u boku Huberta. Muzyka poważna mi nie przeszkadzała, ale nieustanna obecność Huberta już tak.
– A co on takiego zaplanował ? – zastanawiał się Ziutek, gdy mama opowiedziała mu o pretensjach Huberta. Dziad miał czelność przyjść do nas, gdy byłam w pracy i użalać się na moją niewdzięczność.
– A cholera go wie! – odrzekła mama. – Nie słuchałam za bardzo. Powiedziałam, że Majka już swoje lata ma, rozumu też jej nie brakuje i sama wie, co dla niej dobre. Zadowolony nie był. A nawet rozczarowany. Zaczął coś marudzić, że dla dobra Majki powinniśmy współpracować, ale go zbyłam, bo szłam do Tuszyńskiej na kawę. Tylko ona mi została – spojrzała na mnie z wyrzutem. – Reszta unika mnie jak zapowietrzonej, jako tej zarazy. Że niby matką córki podejrzanej konduity jestem. 
– Jezu, mamo. No proszę cię – zaczęłam, ale widząc nieprzejednaną minę matki, postanowiłam zamilknąć.
– Podejrzanej konduity – Baśka zaniosła się śmiechem, kiwając w przód i tył i klepiąc dłońmi w kolana.
– Ty też jesteś dobra – mama zdenerwowała się na dobre. – Ludzie mówią, że to całe zniknięcie to sprawka twoja, Majki i Ziutka. Żeby twój mąż poszukał zastępczyni i zdradził. I żebyś zagarnęła jego majątek.
– Co za cholerne baby – Baśka przestała się śmiać i siedziała z zaciętą miną.                              
– No dobrze, ale czemu ten Hubert tak się uczepił Majki? – Ziutek wrócił do tematu. – Majka, ty uważaj, mam przeczucie, że Hubert zakupił pierścionek zaręczynowy.
– Co ty pleciesz? – wkurzyłam się. – Jakie zaręczyny? Zwariowałeś?
– To jest możliwe – upierał się Ziutek. – Facet jakby amoku dostał. Jest jak rzep. Otwierasz lodówkę, a tam Hubert!
– Rany boskie! – przestraszyłam się, bo dotarło do mnie, że Ziutek miał trochę racji.
– Spokojnie. Zacznij go odstawiać. Dziad zrozumie, że nie jesteś zainteresowana. Nie ma się czym przejmować – skwitowała Baśka, a ja pomyślałam, że z odstawianiem Huberta wcale nie musi pójść łatwo.

46.

Ziutek się postarał. Opłacił nam Hotel Rzymski w centrum Poznania, którego jasny, estetycznie urządzony pokój wprawił mnie w dobry nastrój, a bliskość Starego Rynku tylko spotęgowała to uczucie. Jego specyficzny klimat zawsze działał na mnie kojąco, a także romantycznie, sprawiając wrażenie jakbym przeniosła się w czasie. Zostawiłyśmy swoje rzeczy i spacerowałyśmy ulicami, nie spiesząc się donikąd. Pogoda była cudna. W powietrzu czuć było wiosnę, gałęzie drzew oblepiały jasnozielone pąki; mijały nas roześmiane pary i grupy młodych ludzi, pewnie studentów, którzy jeszcze mieli nadzieję na to, że po studiach świat stanie przed nimi otworem. Tak kiedyś myślałam i ja. I Baśka. Szła obok mnie uśmiechnięta i milcząca. Nie chciało nam się psuć tej chwili zbędnym gadaniem. Pomyślałam trochę jakby mentorsko, a może i z niejaką satysfakcją, że już wkrótce większość tych beztroskich dzieciaków zderzy się z rzeczywistością, ale póki co, niech śnią swój sen o wielkich karierach, dobrych pensjach, żelaznym zdrowiu, lojalnych przyjaciołach i prawdziwej, dozgonnej miłości. Ja też tak marzyłam. Chciałam robić różne rzeczy, nawet prowadzić malutką, przytulną księgarenkę z miejscem na szerokie kanapy, na których można by było czytać, popijając jaśminową herbatę. Lubiłam wyobrażać sobie wtedy siebie jako kobietę sukcesu otoczoną przyjaciółmi, jeżdżącą niepsującym się autem, zwiedzającą świat. Marzyłam o zwiedzeniu Rzymu, Krety i Barcelony. Cóż. Niektórzy z nas potrafią swoje marzenia zrealizować, inni wciąż tylko marzą. Głos Baśki wyrwał mnie z zamyślenia. Szeptała coś do mnie, uderzając boleśnie łokciem w bok.
– Nieźle wygląda, co? A ta jego pinda gdzie? Ponoć bez niej się nie rusza, może już ją porzucił? Po takim wszystkiego można się spodziewać.
Popatrzyłam na nią nieco bezmyślnie. Przygarbiła się dziwnie i szarpała mnie za rękaw, patrząc przed siebie.
– O kurwa mać! – zaklęła pod nosem. – Widzi nas. Widzi. Udawaj, że go nie zauważyłaś – syczała mi do ucha.
– Co ty wyprawiasz? – nie wiedziałam, o co jej chodzi. – Odbiło ci? – postanowiłam ją przywołać do rozsądku.
– Witam panie! – radosny głos Jerzego przerwał mi próbę połajania Baśki. Stał przed nami uśmiechnięty, wesoły i chyba zadowolony z naszego spotkania. Stał tam taki przystojny, odpicowany jak na noworoczny bal, a mnie zabiło mocniej serce. Zaraz potem przypomniałam sobie nasze ostanie spotkanie, tę jego odsztafirowaną Joannę, późniejszy cios w czaszkę na parkingu i bicie serca jakby przygasło. Zerknęłam ponuro na Baśkę, podejrzewając ją nawet o sprokurowanie tego spotkania, bo w takie zbiegi okoliczności nie chciało mi się wierzyć. Wystarczyło jednak na nią spojrzeć, by wiedzieć, że nie miała z tym nic wspólnego, stała tam z zaciętą miną, nieskora do żartów.
– Jakże mi miło was tutaj widzieć – zagrzmiał ciągle radosny Jerzy. – Zakupy, rozrywka?
– Nic takiego – odparowałam. – Tak sobie wypadłyśmy do miasta.
Jerzy zaśmiał się donośnie.
– Wypadłyście? No to ja na was wpadłem! Zapraszam na kawę. Nie przyjmuję odmowy – pogroził palcem Baśce, która wziąwszy się pod boki, zamierzała mu pewnie powiedzieć, gdzie ma sobie wsadzić tę kawę razem z ekspresem.
– No nie nabzdyczajcie się dziewczyny – nie ustępował. – Przecież i tak będę się za wami wlókł, więc lepiej pójść ze mną na tę kawę, żeby szybciej mieć mnie z głowy. Ja bym tak zrobił. Żeby się siebie pozbyć, oczywiście. Bo wiem, jaki jestem namolny.
– Co robimy? – Baśka szturchnęła mnie po raz któryś łokciem w bok, co zaczęło mnie wyprowadzać z równowagi. – Pijemy z nim kawę, potem idziemy do kina. Jak było mówione, co?
– I do kawy wybieramy deser. Tanio nie będzie – pogroziła Jerzemu palcem, a ja westchnęłam ciężko, bo mi się zrobiło za tę małpę wstyd. Jerzy śmiał się głośno, nie spuszczając ze mnie wzroku. Starałam się zachować minę królowej lodu.


47.
– Ty masz urodziny! – wykrzyknął. – Maja! Wszystkiego najlepszego! No taką okazję musimy uczcić szampanem.
– Nie trzeba, naprawdę – próbowałam protestować, chcąc szybko wypić tę kawę i wyjść, bo mimo wszystko, czułam się skrępowana.
– Daj spokój, niech stawia – Baśka uśmiechnęła się szeroko, mrugając do mnie konfidencjonalnie. – Ostatecznie w czasach, gdy … udawał tobą żywe zainteresowanie, nigdy nie pamiętał o twoich urodzinach. Więc niech choć raz się wykaże.
Uświadomiłam sobie ze zdziwieniem, że Baśka ma rację. W czasie naszej znajomości nawet życzeń mi nie składał, bo nigdy o urodziny nie spytał.
– Rany, dziewczyny, ale wy pamiętliwe jesteście! – zaśmiał się Jerzy. – Ale same widzicie, że mam co nadrabiać. I wcale nie udawałem zainteresowania, a byłem zainteresowany.
– A ta twoja dzidzia pierdzia gdzie? – zaatakowała Baśka po porządnym łyku szampana. O dziwo Jerzy wiedział, o kogo jej chodzi.
– Nie wiem, nie śledzę. Zapytać? – puścił do Baśki oko, podnosząc kieliszek w górę.
– Nie jestem zainteresowana. Pytam z obawy o ciebie. Nie chciałbym, żeby paniusia tu wtargnęła z przekleństwem na ustach.
– Dlaczego miałaby tu wtargnąć? Joanna nie musi być zazdrosna i nie jest. Ma klasę.
Zrobiło mi się głupio. Pomyślałam z goryczą, że ktoś taki jak Joanna na pewno nie musi być zazdrosny o kogoś takiego jak ja. Ostatecznie to o nią powinien być zazdrosny Jerzy.
– Twoje zdrowie, Majka – Jerzy wzniósł toast. – Czas leci, niedługo zaryczysz – zaśmiał się serdecznie, a mnie o mało nie trafił szlag, ale postanowiłam nie reagować.
– A dzidzia pierdzia ile ma lat? – Baśka nie dała się zbić z pantałyku. – Chociaż…, wydaje na siebie tyle pieniędzy w gabinetach odnowy biologicznej, że nawet gdy skończy sześćdziesiąt, ty tego nie zauważysz.
– I na tym to chyba polega, prawda? Żeby nie zauważać.
– Przestańcie! – nie mogłam znieść tej wymiany zdań. – Przyjechałam tutaj, żeby odpocząć. Nie chcę wysłuchiwać waszych kłótni. Jurek, dziękuję ci za zaproszenie i szampana, ale to nie dla mnie. Nigdy nie pamiętałeś o moich urodzinach, imieninach i ważnych dla mnie datach, wiec dzisiaj twój gest nie ma dla mnie żadnego znaczenia – powiedziałam, patrząc na Jerzego.  – Nie wiem, o co ci chodzi i nie chcę się dowiadywać. Aha, przyjaźnić się z tobą nie będę. Koleżanką twoją też nie jestem. Może i Baśka nie powinna się była wtrącać. Właściwie, to na pewno nie powinna się wtrącać, ale ty też nie byłeś w porządku. I jak się tak zastanowić, to właściwie nie wiadomo, o co ci chodziło. Bo przecież nie o mnie, prawda? Spotykałeś się z Joanną – nie zaprzeczaj! I przyjeżdżałeś do mnie. Jesteś nieuczciwy. Nigdy nie byłeś. Ani wobec mnie, ani wobec niej. Ty chyba nawet wobec samego siebie uczciwy nie jesteś, więc po prostu daj sobie spokój. Wtrącenie się Baśki było ci po prostu na rękę.
– Majka, to nie tak… – Jerzy patrzył na mnie ze zdziwieniem.
– A jak? Kim chciałeś być? Kolegą? Przyjacielem? Kochankiem?
– Bo mężem na pewno nie – podpowiedziała Baśka, pijąc następną lampkę szampana.
– Przestań – ostrzegłam.
Jerzy zaśmiał się cichutko.
– Mężem? Nie no, dziewczyny…
– Nie jestem już dziewczyną, sam to zauważyłeś i to przed chwilą – nie dopuściłam, by dokończył swoją myśl. – Jest mi głupio, a wiesz dlaczego? – spytałam. – Bo zmarnowałam z tobą czas. Znajomość z tobą nie wniosła w moje życie nic nowego, nic wartościowego. Co więcej, podkopała moje poczucie wartości. Przez te wszystkie miesiące myślałam, że coś ze mną jest nie tak, że nie potrafię, nie umiem ciebie sobą zainteresować. Że jestem nudna, brzydka i beznadziejna.
– Majka, daj spokój, przecież ja nie chciałem…
– Ale tak było. Nie obchodzi mnie, czego chciałeś lub nie chciałeś. Tak było.
– Zbieraj się – powiedziałam do Baśki, która dopijała szampana.
– Majka – Jerzy złapał mnie za rękę – proszę, ja ci wszystko wytłumaczę.
– Ale to mnie już nie interesuje – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, bo zdałam sobie sprawę z tego, że Jerzy naprawdę już dla mnie nic nie znaczy. – Nie interesuje mnie, dlaczego nigdy wcześniej nie złożyłeś mi życzeń, skoro znasz datę moich urodzin. Nie interesuje mnie, czy jesteś żonaty, wolny, czy w innym stanie. Jesteś mi zupełnie obojętny. Choć długo tak nie było – przyznałam. – Uwolniłam się od ciebie, od myśli o tobie, od tęsknoty za tobą. I wiesz? Uświadomiłam to sobie dopiero dziś. Teraz. Wszystkiego dobrego, Jurku – uśmiechnęłam się i pociągnęłam za rękę Baśkę.
– Majka – Jerzy próbował jeszcze coś powiedzieć, ale już nie słuchałam. – Byłam szczęśliwa.

48.

Szłyśmy wolno ulicami, rozkoszując się zapadającym zmierzchem. Baśka ciągnęła mnie do kina, na którym przestało mi zależeć, ale nie chciałam jej rujnować urodzinowego planu, zwłaszcza że zarezerwowała już bilety. Czułam ogromna ulgę i wolność. Wreszcie powiedziałam to, co mi leżało na sercu od wielu miesięcy. Uwolniłam się od ciężaru, wstydu i co tu dużo mówić – od upokorzenia.
– Baba z jajami – skomentowała Baśka. – Podziwiałam cię. Ty już taka jesteś: potulna całymi latami, ale gdy nadchodzi ten właściwy moment, dajesz upust. Oczyszczasz się jak stajnia Augiasza. I to jest piękne.
– Daj spokój. W końcu zebrałam się na odwagę i już. Ileż można być potulną? To źle wpływa na zdrowie.
Baśka pokiwała ze zrozumieniem głową.
– Wiem. Zrozumiałam, że nie można po jednej z naszych kłótni. Pamiętasz? Gdy radziłaś, żebym pozbyła się Hugona lub nauczyła angielskiego. Najpierw byłam wściekła, ale potem zrozumiałam, że masz rację. Zresztą, ja sama już wtedy wiedziałam, że coś jest nie tak, i że udaję, że tego nie zauważam. Trudno jest się uwolnić z takiej matni. To jak uzależnienie. Kto tego nie przeżył, ten nie wie.
– No właśnie – przytaknęłam, przypominając sobie, że jej kłótnia ze mną to pryszcz w porównaniu z rodzinną waśnią. Gdy jej matka ośmieliła się kiedyś skrytykować zachowanie Jacka, Baśka praktycznie zerwała z nią kontakty, których nie mogła jakoś odbudować do dziś.
– Na takiej zasadzie inni radzą bitym kobietom, żeby zabrały dzieci i uciekały, gdzie pieprz rośnie, podczas gdy one nie mają dokąd uciec. Nie mają dokąd, bo nie widzą drogi ucieczki, ale nikt tego nie rozumie. Zauważyłaś? – zapytała.
– Jasne. A Jacek się odzywał od tamtego czasu? – zapytałam.
– A jakże! Odzywał się i to nie raz. Obiecywał, że Hugo już nie wróci, że wszystko naprawimy, że będzie jak dawniej.
 – Jak dawniej? Czyli kiedy? – zdziwiłam się, bo nie pamiętałam, by kiedykolwiek było u nich inaczej.
– No właśnie! – zaśmiała się głośno, przystając przed wystawą z butami.
Dochodziłyśmy do kina, gdy Baśka gwałtownie przystanęła.
– Widziałaś? – zapytała ze zdziwieniem.
– Nie. Co miałam widzieć? – rozejrzałam się wokół, choć nie wiedziałam, czego szukać.
– Nie no…, chyba dostaję już na głowę.
– Ale że co?
– Nic, przywidzenia mam. Wchodźmy już do środka, bo się spóźnimy.
– Ale czego dotyczą te przywidzenia?
– Daj spokój. Powiesz, że mam szmergla.
– No bo i masz. Co ci się przywidziało?
– Wydawało mi się, że ktoś za nami idzie.
– Za nami? Przecież tu jest pełno ludzi.
– Nie, nie. Nie przechodnie. Za nami. Gdy oglądałyśmy te buty, mignęła mi sylwetka; mężczyzna, jakbym skądś go znała. Ale potem już nikogo nie było.
Rozejrzałam się wokół, ale nie zauważyłam niczego podejrzanego.
– Za dużo szampana. Prawie sama wydudliłam całą butlę – zaśmiała się – ale drogi był, więc nie mogłam pozwolić, by się zmarnował.
– Może i za dużo? – rozejrzałam się ponownie. Nagły niepokój zakłócił mój błogostan. Może Baśka rzeczywiście wypiła za dużo szampana, może to był Jerzy, może jej się przywidziało. A jeśli nie? Przed wejściem do sali kinowej zadzwonił Jerzy. Nie odebrałam i wyciszyłam telefon. Miałam go na dzisiaj dość.


49.

– Majka? Wiesz, ja chcę ci powiedzieć tylko jedno. Może i nie zawsze byłem w porządku, może rzeczywiście należała mi się ta reprymenda, której mi udzieliłaś, ale żeby mi opony ciąć? Kobieto! Co się z tobą dzieje? Ogarnij się jakoś, do psychiatry idź, zrób coś z sobą. No jak tak można?
Nie rozumiałam, o co chodzi Jerzemu, gdy po wyjściu z kina odsłuchałam nagranie z komórki.
– Muszę zadzwonić do Jerzego – oznajmiłam Baśce, która postanowiła, że przed snem musimy jeszcze wypić drinka.  
– Zostaw go już w spokoju. Coś się go tak uczepiła? To dupek jest.
– Dupek, nie dupek, ktoś mu opony pociął i myśli, że to ja – poinformowałam.
– Ale jaja! – ucieszyła się Baśka. – Dlaczego ja nie wpadłam na taki pomysł? – zaczęła się zastanawiać, gdy ja wybierałam jego numer telefonu.
– Jurek? Coś ty mi tu nagrał? O co chodzi z tymi oponami? – zapytałam ostrożnie, gdy odebrał.
– No daj spokój, Maja – roześmiał się w słuchawkę. – Będziesz udawać, że nic o tym nie wiesz? I co? Mam uwierzyć?
– Ale w co uwierzyć? Weź ty się ode mnie odczep, dobrze?
– Słuchaj, kobieto! Spotykam ciebie, zapraszam na szampana, a po wyjściu z kawiarni w dwóch kołach mam pocięte opony. To przypadek? To nie jest przypadek! I nie wmawiaj mi, że nic o tym nie wiesz. Jak chciałaś, żeby to wyglądało naturalnie, trzeba było przeciąć jedną, a nie dwie! – krzyczał zdenerwowany.
– Ale kiedy ci je pocięłam? Chyba zdalnie jakoś, co?                                              
Jerzy na chwilę zamilkł. Pewnie wreszcie zaczął się zastanawiać, jak to mogłam zrobić, skoro z kawiarni wyszliśmy jednocześnie.
– Nie wiem jak, nie wiem kiedy, może widziałyście mnie wcześniej, jak parkuję, może to ta wariatka Baśka. Bo jeśli nie wy, to kto?
– A co to mnie obchodzi? Ale nie oskarżaj mnie o takie rzeczy. Tak samo ja mogłabym ciebie oskarżyć, że to ty mnie napadłeś ostatnim razem! – wrzasnęłam. – Ale nawet do głowy mi to nie przyszło. Więc się odczep!
– Napadłem? Ostatnim razem? Ostatnim razem siedzieliśmy na kawie w galerii handlowej. Kto cię tam napadł, wariatko jedna, co?
– A wyobraź sobie, że napadł! Na parkingu! Jak wracałam z tej kawy właśnie! Przytomność straciłam, nie widziałam napastnika, może to byłeś ty?
– Rany boskie! Myślisz, że byłbym zdolny do czegoś takiego? – zapytał z niedowierzaniem.        – Dlaczego nic nie powiedziałaś?
– A ja? Opony ci pocięłam?
– To co innego – zaczął się bronić.
– Wcale nie – zaprzeczyłam. – Poza tym, ja cały czas byłam z Baśką, więc ona tego też zrobić nie mogła. Za to ta twoja nowa flama nie była z nami cały czas. Skoro nie ty, to może ona walnęła mnie wtedy w głowę? I co ty na to?
– Flama? Jaka flama? Że niby Joanna? Ty już całkiem zwariowałaś! Joanna to moja żona. Przyjaciółka. Ona miałaby cię napadać?
Stałam jak ogłuszona. Joanna była jego żoną? Zadawałam się z żonatym mężczyzną? Miałam romans z żonatym? Byłam…kochanką?
– Majka? Słyszysz mnie? Maju? – słyszałam Jerzego. – Jesteś tam?
– Tak, jestem – odpowiedziałam.– Słuchaj, muszę już kończyć. Pozdrów żonę – Baśka zakryła sobie usta dłonią. – Wiesz, Jurek? Szkoda, że nie wiedziałam, że sypiałam z żonatym facetem. A właściwie masz szczęście, że nie wiedziałam. Gdybym wiedziała, to rzeczywiście mogłoby się to skończyć dla ciebie nieciekawie. I zapamiętaj sobie, że gdybym to ja chciała pociąć te cholerne opony, to pocięłabym cztery. A swoje lśniące autko miałbyś we wszystkich kolorach tęczy, bo opony by mi nie wystarczyły. A teraz słuchaj uważnie. Jeśli jeszcze raz mnie gdzieś zobaczysz, schodź mi z drogi. Nie chcę cię znać, sukinsynu! – przerwałam połączenie.
– Chodź na tego drinka – wymamrotałam. Baśka wzięła mnie pod ramię i poszłyśmy.
– Wiesz? Wypijemy za tego, kto mu te opony pociął? OK? – zaproponowała.
– OK.

50.

Mimo zgrzytu z Jerzym, wróciłyśmy z Poznania w wyśmienitych humorach. Pal sześć jego opony, pal sześć jego żonę, pal sześć Huberta, który obraził się w takim stopniu, że w poniedziałek nie przysłał następnego bukietu, czym wzbudził konsternację mojego kierownika, a także – co przyznałam z niechęcią – dyskomfort psychiczny u mnie. Niestety przyłapałam się na tym, że jestem tym brakiem manifestowania uczuć zawiedziona. Za każdym razem, gdy ktoś wchodził do sali bibliotecznej, zerkałam znad biurka z nadzieją, że kurier wnosi ten cholerny bukiet. Pod koniec pracy stwierdziłam w duchu, że dobrze się stało, przynajmniej mam Kuferka z głowy. Pies mu mordę lizał! Wróciłam do domu w podłym nastroju, zła na siebie za przywiązanie do poczty kwiatowej. Mama powitała mnie z tajemniczą miną. Kiwała dziwnie głową, ni to mrugała, ni to łypała na mnie okiem, mamrotała coś pod nosem, ale nie zwracałam na nią uwagi. Zauważyłam z niejakim zadowoleniem, że ta sytuacja ma jeden plus: straciłam apetyt, więc nie chciało mi się jeść, a gdyby tak ten jadłowstręt się utrzymał choć z tydzień, to może wywalczyłabym jako takie wcięcie w talii? Czyli nie byłoby tego złego, co by na dobre nie wyszło. Postanowiłam się wcześniej położyć, nawet czytać mi się nie chciało. Weszłam do swojego pokoju. Na ławie królował bukiet pąsowych róż. Policzyłam – trzydzieści sześć! Tyle kwiatów, ile wiosen. O żesz cholera!
– Mama, a bilecik gdzie? – wrzasnęłam.
– Nie było – odkrzyknęła do mnie z kuchni.                                                                                
– A skąd wiesz, że nie było? – spytałam podchwytliwie.
– Bo szukałam! – odparła matka, wkraczając do pokoju niczym krakowianka, z rękoma opartymi na biodrach. – A coś myślała? Auto podjechało, stałam właśnie z Tuszyńską przy bramce, Mirosławska podchodziła, a tu wychodzi facet i drze się na pół miasta: „Pani Maria Stańczuk!” Tuszyńska podskoczyła, jak zobaczyła taki ogrom róż, a Mirosławska mało zawału nie dostała. Oczy jej z orbit wyszły, jak przy tarczycy. To co? Miałam stać jak niemota jakaś? Od razu karteczki szukałam, ale nie było. No ale chyba wiadomo, kto te kwiaty przysyła. No kto inny, jak nie Hubert? Tylko on.
– No chyba masz rację – przytaknęłam. Moje uczucia były ambiwalentne, z jednej strony odczułam ulgę i radość, z drugiej zaś coś w rodzaju niepokoju. Moje rozmyślania przerwał telefon od Jerzego, który wytrącił mnie z równowagi. Nie chciałam odebrać, ale po którymś dzwonku stwierdziłam, że wysłucham z pokorą następnej litanii skarg i zażaleń, a potem zablokuję jego numer.
– Nie pocięłam ci tych cholernych opon! – wypaliłam z marszu. – Odczep się wreszcie, człowieku.
– Uspokój się! – głos Jerzego zabrzmiał kategorycznie, ale bardzo spokojnie. – Wiem, że nie pocięłaś. Rozmawiałem z Baśką. Majka, musimy sobie coś wyjaśnić. Daj mi szansę.
Rozmawiał z Baśką?, zdziwiłam się. Ciekawe.
– No ale o co ci chodzi?
  Rozumiem, że nie pocięłyście mi opon. Przepraszam za to absurdalne oskarżenie, ale gdy zobaczyłem swoje auto, przestałem myśleć racjonalnie. Majka, słyszysz mnie? – zapytał, gdy się nie odzywałam.
– Słyszę – odparłam.
– Baśka opowiedziała mi o tym napadzie po naszym spotkaniu. Jak sobie pomyślę, że byłem tak blisko, gdy ty leżałaś tam, na parkingu, zdana na tego psychopatę… Dlaczego ja ciebie nie odprowadziłem do auta? Nie mogę sobie tego darować – zawiesił głos, jakby czekał na to, że zacznę go usprawiedliwiać.
– Daj spokój, żona czekała – nie mogłam sobie darować złośliwości.
– Majka – usłyszałam w jego głosie wahanie – to nie jest tak. Naprawdę. Wiem, że możesz się czuć oszukana, rozgoryczona, ale to naprawdę nie tak.
– Czyli jak? – dałam mu szansę na wytłumaczenie się. A co mi tam.
– Joanna była moją żoną. Pobraliśmy się zaraz po maturze. Ale potem młodzieńcze uczucie wygasło. Zaczęliśmy się przyjaźnić, razem studiowaliśmy. Gdy ciebie poznałem, zaczęliśmy mówić o rozwodzie, zwłaszcza, że Joanna też kogoś poznała. Mamy jeszcze wspólne mieszkanie, które próbujemy sprzedać albo zamienić, by każde z nas miało coś swojego. Po naszym rozstaniu bardzo mnie wspierała. Wtedy, w galerii, Joanna postanowiła wprowadzić element zazdrości. Uwierz mi, bez konsultacji ze mną. Rozumiesz?


51.

I co ja tu miałam rozumieć? Tysiące myśli przelatywało mi przez głowę. Nie wiedziałam, co powinnam odpowiedzieć. Po co Jerzy mi to powiedział? Co chciał przez to powiedzieć? Czy w tym, co mówił, było drugie dno? Jak miałam się po tym zachować?
– No nie bardzo, ale jakie to ma znaczenie? – spytałam ostrożnie.
– No tak. Dla ciebie nie ma żadnego znaczenia. Ty już zakończyłaś naszą znajomość. Powinienem pamiętać, że gdy ty coś kończysz, to kończysz definitywnie.
– No przestań! – nie wytrzymałam. – Nie zakończyłam znajomość, ty ją zakończyłeś. Wyjechałeś kilka miesięcy wcześniej, by się więcej nie pojawić. Amnezję masz? Nie pamiętasz? Co ty do mnie w ogóle mówisz?
– Przecież ci tłumaczyłem, jak to było. Przyjechałem, a Baśka…
Nie pozwoliłam mu dokończyć zdania.
– Kiedy przyjechałeś? Rozmawiałam o tym z Baśką. Przyjechałeś po dwóch miesiącach nieobecności. Przez te dwa miesiące nie pisałeś, nie dzwoniłeś, nie rozmawiałeś ze mną… Pamiętasz? Pisałam, ty nie odpisywałeś. Dzwoniłam, ty nie odbierałeś ode mnie telefonów. Co ty do mnie mówisz?
– Maja, nie miałem czasu. Zresztą, sam nie wiedziałem, co mam myśleć, jak mam się zachować. Byłem na rozdrożu. Chciałem mieć czas.
– Na jakim rozdrożu? – zdenerwowałam się.
– Musiałem przemyśleć, jak mam się zachować. Zauważyłem, że próbujesz tę naszą znajomość przenieść na wyższą półkę. Pomyślałem nawet, że zaczynasz planować coś poważniejszego. Bo ty, Majka, masz talent do komplikowania stosunków międzyludzkich – wypalił wzburzony. – W pewnym momencie pomyślałem nawet, że planujesz się za mnie wydać – zaśmiał się, a ja zastygłam ze słuchawką w ręku.
– Skomplikowałam układ, myśląc o tobie poważnie? – starałam się zachować spokój. – Co w tym śmiesznego, gdybym pomyślała o nas jako o nas? Gdybym nawet i planowała wspólne życie? Nie mam dwudziestu lat, czas zabawy już poza mną, nie wiedziałeś o tym, gdy zaczynałeś się ze mną spotykać?
– No właśnie! – zaśmiał się Jerzy. – A ty się dziwisz, że milczałem przez dwa miesiące. Było fajnie, nie przeczę. Z tobą nie sposób się nudzić, jesteś nieprzewidywalna, trochę wariatka, ale żeby się wiązać z kobietą na wspólne życie, to trzeba czegoś więcej niż kobiece wariactwo. Przecież my się różnimy, nasze środowiska się różnią. Mamy zupełnie różne kręgi towarzyskie, inne hobby. Co ja mówię – hobby! – podniósł głos. – Nasze aspiracje zawodowe są diametralnie inne. Majka, tobie wystarczy ta zapyziała, prawie wiejska biblioteka, a ja bym się tam udusił.
– A do czego zmierzasz, wyliczając te wszystkie „moje” wady – zapytałam, chcąc usłyszeć to, co w moim przekonaniu zamierzał powiedzieć.
– No nie gniewaj się, Majka, ale o czym ty byś rozmawiała z moimi znajomymi? Ty wiesz, co to za ludzie? To świat finansjery. Jak byś się wśród nich czuła? No zastanów się? A poza tym, czy było nam źle tak jak dotychczas? Przecież było naprawdę OK. Po co to psuć? Majka, naprawdę, przecież możemy wszystko odbudować, na nic nie jest za późno  – zawiesił głos w oczekiwaniu na moją odpowiedź.
Zebrałam się w sobie, by głos mi nie drżał i nie skoczył o kilka oktaw wyżej.
– Z twoimi znajomymi rozmawiałabym tak, jak rozmawiam ze swoimi. I prawdopodobnie to twoi znajomi musieliby się postarać, by dotrzymać mi w tej rozmowie kroku, bo to ja czytam jedną książkę dziennie, oni pewnie zapomnieli, jak wygląda książka, bo siedzą z nosem w swoich finansowych sprawozdaniach. A tak na marginesie, twoi finansiści codziennie ściągają gacie w łazience, tak jak ci, którzy pojęcia nie mają o tabelkach Exela i milionowych zyskach. A potem, wzorem maluczkich, używają ręki do pocierania tyłka. Przypominam ci, że tyłek podcierają nawet lumpy. Na koniec jeszcze jedno ci powiem. Nawet najdroższy garnitur i markowe perfumy nie zagłuszą smrodu gówna.
– Ależ ty jesteś wulgarna, i ty się dziwisz, że nie myślałem o nas poważnie?
– Myśl poważnie o kimś innym. I daj mi wreszcie spokój. Wyłączyłam telefon i zablokowałam numer Jerzego. Dzięki Bogu za aparaty telefoniczne z opcją blokowania! Poczułam ogromną ulgę. Nareszcie byłam wolna.

52.

Hubert pojawił się niespodziewanie, przyszedł do biblioteki, by zaprosić mnie na urodzinowego drinka. Nie omieszkał dodać z przekąsem, że ma nadzieję, iż nie pogardzę jego zaproszeniem, bo pewnie mam lepsze towarzystwo i ciekawsze propozycje na spędzanie urodzin od tego, co on miał mi do zaoferowania, skoro bez uzgodnienia z nim pojechałam do tego Poznania. W pierwszym odruchu chciałam zapytać, dlaczego niby miałam cokolwiek z nim uzgadniać, ale po starciu z Jerzym nie chciało mi się rozpoczynać następnej kłótni, więc bez oporów przyjęłam zaproszenie, co z kolei Hubert przyjął entuzjastycznie.
– Mam dla ciebie prezent urodzinowy, dam ci go już teraz. Mam nadzieję, że przyda ci się na dzisiejszy wieczór. Poczekaj! – mrugnął do mnie i popędził ku drzwiom do zaparkowanego pod biblioteką auta. Wrócił po chwili, niosąc pięknie zapakowane pudło.
– Mam nadzieję, że ci się spodoba. Przyjadę o ósmej – szepnął i ulotnił się jak kamfora, a ja zaczęłam rozdzierać ozdobny papier skrywający karton. Suknia była piękna! Przepiękna i składała się z dwóch części. Czarna góra o kopertowym kroju musiała podkreślać biust, jasna,  marszczona spódnica z gęstym czarnym wzorem oszałamiała strojnością. Musiała kosztować majątek, pomyślałam, szukając metki. Wydawało mi się, że to cudo będzie na mnie za ciasne, ostatecznie swoje ważyłam, nie mogłam się doczekać, gdy ją przymierzę. Wezwana telefonicznie Baśka przybiegła w te pędy i aż zakwiczała z zachwytu.
– Ja pierdziu! Suknia od Tadashiego. Jedwab. Kobieto, toż to szok! Tego gamonia stać na takie kiecki? Ciekawe czy rozmiar dobry, jak myślisz? – Baśka głaskała materiał spódnicy. Nie wiedziałam, kto to ten Tadashi, ale musiał być dobry, bo Baśka tandety nie znosiła.
– Nie wiem, jak wrócę, to przymierzę. Kurde, szkoda by było, gdyby się okazało, że za mała. Jakoś tak na za małą wygląda, co? – zmartwiłam się, bo zdążyłam już przywiązać się do myśli, że kiecka należy do mnie.
– No niechże pani już idzie mierzyć tę suknię – mój kierownik zmaterializował się przy moim biurku. – Wejdźcie do mojego kantorka. Przecież zawału mi tu pani dostanie.
– Dziękuję, panie kierowniku – wyjąkałam. – Pan jest najlepszym kierownikiem na świecie – krzyknęłam w drodze do kantorka. Baśka deptała mi po piętach.
– Jak na ciebie szyta – zachwycała się Baśka. Jak on ten rozmiar dobrał? Mówiłaś mu, jaki nosisz?
– No skąd? – zaprzeczyłam. – Miałam się chwalić, żem upasiona i noszę 44? Chyba zgłupiałaś.
– To jak on to zrobił? – Baśka nie mogła wyjść z podziwu. – Buty! – krzyknęła.
– Jakie buty? – odruchowo zaglądnęłam do kartonu po sukni, myśląc, że Baska znalazła w nim coś jeszcze.
– Buty do tej sukni są potrzebne. Szpilki. Czarne, a właściwie to niekoniecznie. Może wiśniowe takie. Żeby przełamać tę biało-czarną klasykę. Masz?
– Nie mam – zmartwiłam się, robiąc w myślach przegląd mojej nader skromnej kolekcji butów na płaskim obcasie. Szpilek wśród nich nie było.
– Widzisz? – pogroziła mi palcem. – Mówiłam, że brak szpilek się kiedyś na tobie zemści. Masz szczęście. Ja mam takie. Przyniosę. No chyba, że chcesz kupić jakieś sobie? – zapytała, ale pokiwałam przecząco głową.
– Za co? Przecież wiesz, że krucho u mnie z forsą.
– Dobra. Biegnę – Baśka pomknęła jak wicher ku drzwiom, zostawiając mnie w kantorku. Postanowiłam nie zdejmować sukni, żeby przymierzyć w niej buty. Zapowiadał się fantastyczny wieczór.

53.

Było ciepło. Hubert otworzył drzwi auta, bym mogła wsiąść. Czułam na sobie wzrok mamy i Baśki, które sterczały ukryte za firanką i mało mnie szlag nie trafił ze strachu, że któraś z nich zdradzi swoją obecność. To by dopiero był wstyd! Wyglądałam jak milion dolarów i to mimo swej nadwagi, mimo niskiego wzrostu, mimo zbliżającej się nieubłaganie czterdziestki wyrytej na mojej twarzy. Co z człowiekiem potrafi zrobić dobrze uszyta suknia! I niech mi żaden matoł nie mówi, że to nie suknia zdobi człowieka, bo zdobi i to w sensie dosłownym. Jak wyglądałam, tak się czułam. Baśka pożyczyła mi bardzo delikatny zloty łańcuszek, bo oczywiście swojego nie miałam. Nigdy mi nie był potrzebny, bo i do czego? Poza tym te diabelskie łańcuszki od zawsze były za drogie na moją kieszeń. Jadąc z Hubertem, znowu poczułam się jak wtedy, gdy zimowym wieczorem wiózł mnie do zajazdu wśród drzew. Było mi wtedy po prostu dobrze. Czułam po raz pierwszy od kilku miesięcy, że nie muszę się bać i poradzę sobie ze wszystkimi przeciwnościami losu. Zatopiona w wygodnym fotelu jechałam przed siebie, obserwując umykające drzewa, przystrojone w jasnozieloną szatę, chlubiące się nowym życiem i radością. Znowu jechaliśmy do tego zajazdu.
– Obiecałem ci, że przyjedziemy tu wiosną – Hubert uśmiechnął się do mnie, a mnie zrobiło się przyjemnie, że pamiętał.
– Nie podziękowałam ci jeszcze za suknię – zaczęłam niezbyt zręcznie, ostatecznie nigdy dotąd nikt mnie takim prezentem nie uraczył. – Jak poradziłeś sobie z rozmiarem?
– Majeczko, pewne rzeczy niech pozostaną moją tajemnicą. Gdy zobaczyłem tę suknię, od razu wiedziałem, że jest dla ciebie. Chciałem dać ci ją w urodzinowy wieczór, ale zdecydowałaś inaczej – zachmurzył się. – No ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. 
W holu czekał na nas kelner. Widać, że Hubert dopiął wszystko na ostatni guzik. Szliśmy do swojego stolika tylko dla dwojga, co zauważyłam ze zdziwieniem, bo poprzednim razem takich nie było. W sali grała nastrojowa muzyka, było niewiele osób, samotny mężczyzna jadł kolację. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem. Czego to porządna suknia nie zrobi! Ha! Odprowadził mnie wzrokiem do stolika… Hubert usadził mnie dostojnie, ucałował w dłoń i przeprosił na chwilę, chcąc przywitać się z właścicielem, który być ponoć jego dobrym znajomym. Byłam trochę oszołomiona, więc nie zareagowałam od razu, gdy samotny koneser kolacji stanął przy mnie, chwycił za rękę i wycisnął na niej pocałunek. Nie rozpoznałam go na początku, zmylił mnie świetnie uszyty garnitur, dzięki któremu wydał się jakiś wyższy i dostojniejszy, słowem – interesujący i przystojny. Hugo! Skąd on się tu wziął?
– Pani Maju, wygląda pani przepięknie – zniżył głos, bym mogła go słyszeć tylko ja. – Jakże się cieszę z tego spotkania, nie myślałem, że jeszcze kiedyś panią zobaczę, a tu taka niespodzianka.
– Miło mi – uśmiechnęłam się. – Ale ja nie jestem tu sama. Przepraszam.
– Właśnie – usłyszałam z boku. – Pani nie jest tutaj sama. Pan wybaczy – Hubert stał za mną, mierząc z góry na dół Hugona. Gdyby wzrok mógł zabijać, biedny Hugo leżałby już trupem pod naszym stolikiem, a Hubert wycierałby w jego garnitur swoje buty. Patrzyłam z niepokojem na Huberta, nie bardzo wiedząc, jak zareagować. Hugo nie stracił rezonu. Odsunął się z gracją, ukłonił lekko i uśmiechnął.
– Oczywiście, bardzo przepraszam, ale chciałem się tylko przywitać. Pani Maju – zwrócił się do mnie – mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy. Życzę państwu udanego wieczoru. Odwrócił się i odszedł, wychodząc z sali.
Hubert usiadł, ręka mu drżała, gdy sięgał po kartę z menu. Kelner oddalił się dyskretnie, policzki i dekolt mnie paliły żywym ogniem. Cholera jasna! Ja to miałam szczęście do wariatów.
– Myślałem, że ten pajac ci wywietrzał z głowy – syknął przez zęby Hubert. – Taki byłem dumny, gdy go pogoniłaś, a ty co? Zamierzasz się z nim umawiać?
– Z nikim nie zamierzam się umawiać – starałam się zachować spokój. Prawdę mówiąc, zaczęłam się niepokoić o powrót do domu. Ostatecznie dzieliło mnie od niego prawie pięćdziesiąt kilometrów.
– Po co on tu przyszedł? Chcesz mi wmówić, że zjawił się tutaj przypadkowo? Wyraźnie na ciebie czekał! – syczał Hubert.
– Naprawdę myślisz, że umówiłam się tutaj z tym człowiekiem, umawiając się jednocześnie z tobą? Widzisz w tym jakąś logikę?  Hubert wpatrywał się z uporem w menu, a potem jego twarz rozjaśnił uśmiech ulgi.
– Masz rację, Majeczko. To jest zupełnie pozbawione logiki, ale przyznasz, że za dużo tych zbiegów okoliczności. Zdenerwowałem się. Wybacz. Zamawiajmy już. Pozwolisz mi wybrać? – skinęłam przyzwalająco głową, zastanawiając się o jakich zbiegach okoliczności mówił.



54.
                                                                                                                           
– Zostaniesz moją żoną? – spytał swobodnie, wznosząc toast szampanem, ot tak, od niechcenia. Nawet gdybym oczekiwała, że pytanie takie właśnie padnie z jego ust, to nie wpadłabym nigdy na to, że można je zadać zaraz po litanii wyrzutów i pretensji. Siedziałam jak na rozżarzonych węglach, modląc się o to, by ten wieczór jak najszybciej się zakończył.
– Nie musisz odpowiadać już teraz – zastrzegł, wznosząc kieliszek do góry – wiem, że to poważna decyzja, musisz ją przemyśleć. Rozumiem, Majeczko. Nie będę naciskał ani robił wyrzutów. Zapewniam.
Jedliśmy przez chwilę w milczeniu. Jego pytanie wprawiło mnie w zdumienie. Nie wiedziałam, jak mam się zachować.
– Chcesz zobaczyć swój pierścionek? – zapytał.
Nie zdążyłam odpowiedzieć, gdy ujrzałam w jego dłoni pierścionek z białego i żółtego złota z pięknym oczkiem.
– Zgodnie z tradycją, z diamentowym oczkiem. Właściwie to nie diament a brylant, ale to chyba nie ma znaczenia? – zapytał retorycznie, a mnie zaschło w ustach. Piękno pierścionka, jego prostota i elegancja mnie zszokowały.
– Majeczko – szepnął Hubert – przymierz dyskretnie, gdyby był za mały lub za duży, to będę musiał go zanieść do jubilera.
Było mi wstyd za siebie, za to, że nadstawiłam moją cholerną rękę z moim równie cholernym palcem, na który Hubert wsunął ten przepiękny pierścionek. Pasował jak ulał i płakać mi się chciało na samą myśl o tym, że będę musiała go ściągnąć i oddać.
– Dobry? Trzeba nieść do jubilera? – zapytał Hubert, a ja tylko przecząco pokiwałam głową.
– To może już dziś go weźmiesz? – wyszeptał.
Biłam się z myślami. Co robić? Co robić? Oddać, odmówić, zrezygnować z tego pierścionka, z Huberta, z małżeństwa? Dobiegałam czterdziestki, nigdy nie miałam szalonego powodzenia, czy powinnam oddać pierścionek, odmówić Hubertowi i czekać na księcia na białym koniu? To by były jaja. Biały koń. Rodzina zsikałaby się ze śmiechu. Zresztą dzisiaj już takich nie robią. Ale czy można wyjść za mąż za człowieka, do którego nie czuje się czegoś więcej ponad sympatię i życzliwość? Z drugiej strony, czy takie szalone uczucie nie zaślepia? Ile to małżeństw rozpadło się mimo szalonego uczucia i deklaracji, że zakochani nie mogą bez siebie żyć? Hubert mi się podobał jako mężczyzna, czułam się przy nim bezpiecznie, był wolny, szarmancki, miał poczucie humoru, fantastyczny gust. Umiał zarabiać pieniądze i zapewnić bezpieczeństwo finansowe. Przy takim mężczyźnie moja praca byłaby czystą przyjemnością, hobby, któremu mogłabym się oddawać bez strachu o jutro. Przy nim zwiedziłabym świat, o czym marzyłam od zawsze. Czy stać mnie było na zrezygnowanie z takiej oferty? Wprawdzie czasami bywał bufonem, ale kto nim od czasu do czasu nie bywał? Przecież chciałam mieć rodzinę, dzieci, dom. Ale czy byłabym dobrą żoną? Czy Hubert nie zacząłby żałować po pewnym czasie, że się ze mną ożenił? Mój charakter nie należał do najłatwiejszych, czy ten człowiek, który miał za sobą piekło nieudanego małżeństwa, nie wpadłby z deszczu pod rynnę?
Hubert patrzył na mnie z uśmiechem, trzymając mnie za dłoń. Wyglądał dobrze, naprawdę dobrze, cholernie dobrze w blasku świec.
– Majeczko?
– Ale czy…? – nie wiedziałam, jak zadać to pytanie. – Czy kiedyś nie będziesz żałować, że to ja? Jest tyle kobiet. A ja? Co ja?
– Nikt inny mi nie jest potrzebny – zapewnił – wiem, że ten pierścionek, ta propozycja…, że może są takie szybkie, takie nagłe, ale nie mam żadnych wątpliwości.
– Ale ja chcę mieć dzieci – spojrzałam na niego z pewnością, że zaraz się wycofa.
– Ja też. Zawsze chciałem. Zofia nie mogła mieć dzieci. Albo nie chciała. Odmówiła badań. Wydaje mi się, że ja jej wystarczałem za całą rodzinę, dzieci i wszystkich mężów tego świata. Skoncentrowana była maksymalnie na mnie. Prze dwadzieścia cztery godziny na dobę.
To co z tym pierścionkiem? – spytał cicho.
– Jest dobry. I bardzo piękny. Dziękuję – odparłam.
Wznieśliśmy toast za naszą wspólną przyszłość.


55.

– Się postarał – Ziutek z uznaniem pokiwał głową, oglądając pierścionek. Siedzieliśmy przy stole. Mama podparła głowę ręka i siedziała zasępiona. Baśka przymierzyła pierścionek i podsunęła go pod nos Ziutkowi.
– Ty nie musisz kupować tak drogiego. Drogi już miałam i co?, szczęścia mi nie przyniósł. Tylko sama chcę go sobie wybrać, żebyś mi się nie silił na żadne niespodzianki – zastrzegła. Spojrzałam na nich oboje spode łba. Zaczynali mnie oboje wkurzać. Ja tu przytargałam pierścionek jak się patrzy, a ci próbowali umniejszyć moje osiągnięcie.
– A ty już rozwód masz? – dogryzłam. – Najpierw jednego męża pogoń, a potem za drugim się oglądaj. I nie o tobie teraz mowa – nie dopuściłam Baśki do głosu – tylko o mnie. Co myślicie?
– Dziecko, ale ty go znasz tak bliżej pół roku tylko – mama wyglądała na strapioną. – Czy to nie za szybko jakoś? To poważna decyzja.
– Baśka Ziutka tyle samo, a już mu ciosa kołki na głowie o pierścionek – odparowałam.                 – Konkrety poproszę – zażądałam. – No mówcie coś! Co mam robić?
Baśka westchnęła głęboko. Ziutek milczał jak zaklęty. Mama dramatycznie kiwała głową.
– Czyli nie jesteś pewna, jeśli pytasz, co masz zrobić? – Ziutek zdecydował się wyrazić swoją opinię.
– Eureka! – zdenerwowałam się. – Mam wątpliwości. Rozumiesz?
– Nie kłóćcie się! – krzyknęła Baśka. – Weźmy wszystkie za i przeciw. To poważna decyzja. Zacznijmy od początku. Chcesz wyjść za mąż czy odpowiada ci staropanieństwo?
– Chcę wyjść – odparłam zgodnie z prawdą.
– Niekoniecznie za tego pryka – podpowiedziała mama.
– Mama, uspokój się! – Ziutek uderzył pięścią w stół.
– Chcesz mieć dzieci? – kontynuowała Baśka.
– No jasne, że chcę.
– A on? Też chce?
– Mówi, że chce.
– To czemu do tej pory ich nie ma? – mama nie dawała za wygraną.
– Ponoć Zofia nie mogła.
– Sraty pierdaty – nie wytrzymała mama. – A taki stary pryk to jakie dzieci zrobi? Jeszcze upośledzone jakieś biedulki będą. Z downem dzieci narobi. Toż to stary dziad! Gdzie mu dzieci robić?
– Ile on ma właściwie lat? – zainteresował się Ziutek.
– Dwadzieścia lat starszy! – wyręczyła mnie mama. – Pięćdziesiąt sześć!
– Wróćmy do tematu – zarządziła Baśka. – Podoba ci się? Jako mężczyzna?
– No, przystojny jest, chyba wiesz? – wysiliłam się na uszczypliwość.
– A w łóżku? – Baśka potrafiła być niezwykle bezpośrednia.
– Zgłupiałaś? – wrzasnęłam.
– Nie zgłupiała, nie zgłupiała – mama pogroziła mi pięścią. – Dorosła jestem, męża miałam, rodziłam, dla mnie łóżko nic nowego. Mów! – zażądała.
– Majka, odpowiada ci? To nie jest jakaś tam bagatela, będziesz z nim żyła przez następnych kilkadziesiąt lat – Ziutek poparł mamę.
– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
– Jak to nie wiesz? – Ziutek wydawał się zaskoczony.
– No nie wiem, nie zaszliśmy tak daleko.
Zapadłą chwilową ciszę przerwał jazgot mamy.
– A nie mówiłam? – zaśmiała się. – Taj Bez Jaj!    
– Mamo! – nie wytrzymałam. – Ja z tobą nie wytrzymam. Naprawdę.
– No przesadziłaś, no przegięłaś na całego – Ziutek stanął za mną murem.
– E tam – naburmuszona mama machnęła lekceważąco ręką, wstając od stołu. – Róbcie sobie co chcecie, ale powiem ci Majka jedno: to nie jest człowiek dla ciebie. Może i ta Zofia była okropna. Może był z niej nieużytek, ale z tym Hubertem też nie wszystko jest w porządku. Ja się go boję. Nie wiem dlaczego. Ale nie będziesz z nim szczęśliwa. – Mama wyszła do drugiego pokoju, zostawiając nas samych.
– Maja – Baśka patrzyła na mnie uważnie – ja wprawdzie obiecałam, że nic nie powiem, ale chyba to jest taki czas, kiedy złamać dane słowo muszę. Ale muszę też cię prosić, żebyś mnie nie wydała. Nie chcę wchodzić w konflikt, zwłaszcza że chcę być blisko ciebie. Nawet po twoim ślubie. Pamiętasz te zdjęcia Jerzego z blondynką? Ja je widziałam. Pokazał mi je Hubert.
– Co? – zapytaliśmy z Ziutkiem jednocześnie.
– No Hubert. Miał te zdjęcia w aparacie.
– Ciekawe jak je zdobył – zastanawiał się Ziutek.
– Mówił, że zauważył Jerzego przypadkowo i zrobił zdjęcia…
– Przypadkowo zauważył, przypadkowo miał przy sobie aparat – zastanawiał się Ziutek.
– Wiesz, na jednym ze zdjęć ta kobieta była ubrana inaczej…– dodała cicho Baśka, a ja nie wiedziałam już co o tym wszystkim myśleć.

56.
Następne dni mijały mi na rozmyślaniu nad moją decyzją. Coraz częściej się nad nią zastanawiałam, dochodząc do wniosku, że być może przyjęłam pierścionek zaręczynowy zbyt pochopnie. Chciałam zapytać Huberta, w jakich okolicznościach narobił tych zdjęć Jerzemu, dlaczego na tych zdjęciach Joanna była w różnych strojach. Czyżby przebierała się co godzinę? A jeśli Hubert fotografował ich przez kilka dni? Jak to się stało? Bywał w tych samych miejscach? A przede wszystkim – skąd wiedział, kim jest Jerzy? Skąd Hubert wiedział, że ja jestem z nim związana, skoro nigdy się z nim nie afiszowałam? Nawet moja rodzina go nie znała. Jak to się stało, że Hubert wypatrzył mnie z Jerzym, a potem go najprawdopodobniej śledził, fotografował i zmanipulował Baśkę, która posunęła się do tego, że bez mojej wiedzy zakończyła za mnie tę znajomość? Najchętniej zapytałabym o to Huberta, ale przecież Baśka błagała, bym jej nie wydawała. Tak więc codziennie zmagałam się z wątpliwościami, które galopowały w mojej głowie niczym tabuny dzikich koni po stepie, gdy tymczasem „mój narzeczony” poczuł się już bardzo pewny swojej zdobyczy w mojej skromnej osobie i odwiedzał mnie każdego dnia w bibliotece, domagając się zorganizowania spotkania z moją matką i bratem.
– Może ty, Majeczko, jesteś nowoczesna, ale ja wolę po staroświecku przestrzegać konwenansów i poznać przyszłą teściową i szwagra – tłumaczył. – Poza tym przecież trzeba omówić kwestie ślubu. Przecież chyba nie chcesz wyłączyć z tych planów rodziny? Ja rodziny już nie mam, ale twojej mamie i bratu na pewno byłoby przykro, gdyby dowiedzieli się o tym w ostatniej chwili. Prawda?
Poniekąd przyznawałam mu rację, ostatecznie jeśli się na ten ślub zdecydowałam, to powinnam go wprowadzić do rodziny, o czym Hubert najwyraźniej marzył, ale wiedziałam, z jaka niechęcią mama myślała o moim ewentualnym zamążpójściu. Zwłaszcza, że jej przyszły zięć był od niej młodszy tylko o dziewięć lat… Mój kierownik zachowywał daleko posunięty dystans, unikając spotkań z Hubertem, a ten wyczuwał chyba te emocje i nie narzucał się towarzysko, ograniczając się do kulturalnego przywitania. W okazywaniu rezerwy i trzymaniu ludzi na odległość Hubert mógł startować w mistrzostwach świata.
– Pani Maju – zagaił mój kierownik któregoś dnia, gdy byliśmy sami – czy to prawda, co mówią ludzie?
– A co mówią? – zapytałam.
– Nie pogniewa się pani, gdy powtórzę? Nie wszystkie opinie są przychylne.
– Proszę mówić, zawsze jest lepiej wiedzieć niż trwać w błogiej nieświadomości – uśmiechnęłam się do pana Czesława, bo wiedziałam, że jest on człowiekiem uczciwym i dobrze życzył ludziom, a mnie zawsze traktował wręcz po ojcowsku. Jego niepoprawna politycznie orientacja seksualna mnie ani nie raziła, ani nie interesowała, choć pamiętam, jak spędzała sen z powiek dewotkom, gdy gruchnęła wieść, że pan Czesław od kobiet woli osobników własnej płci, mimo że nikt go nigdy z takim osobnikiem nie widział. Być może częste wyjazdy pana Czesława na kiermasze i targi nie były podyktowane li tylko zawodową ciekawością, ale co to kogo mogło obchodzić? A może plotki o tej orientacji wywołało uparte trwanie pana Czesława w stanie kawalerskim?
– Niektórzy mówią, że państwo jesteście już po słowie, że się tak staromodnie wyrażę… – zawiesił głos, oczekując pewnie, że zaprzeczę lub potwierdzę, a gdy milczałam, kontynuował. – Ale to nie jest nic dziwnego. Jest pani młodą, atrakcyjną i przemiłą kobietą, więc jak można się dziwić, że mężczyźni się za panią oglądają? Najgorsze jest to, co mówią o pani Zofii. Zawistników nie brakuje i dotarły do mnie pogłoski jakoby pani Zofia wcale nie zginęła w wypadku, tylko targnęła się na swoje życie po tym, jak odkryła wasz…romans. Plotka głosi, że pan Hubert ją wyrzucił z domu, bo chciał się z nią rozwieść z pani powodu.
– Rany boskie – zdołałam wydukać, bo głos mi uwiązł w gardle.
– No właśnie. Pani Maju, takie plotki mogą zatruć każdą radość, a w naszym mieście nie ma się gdzie ukryć. Ja nie pozwalam nawet na najmniejszą insynuację, gaszę ją w zarodku, ale tak sobie myślę, że to świństwo, które zaczyna się dziać, narasta jak kula śniegowa i któregoś razu runie prosto na panią.
– Więc co ja mam zrobić? – zapytałam głosem na granicy płaczu. Sytuacja zaczynała mnie przerastać.
– Pani Majeczko, niech pani nie płacze, proszę – kierownik pogładził moją dłoń. – Jeśli chce sobie pani ułożyć życie z panem Hubertem, to proszę nie bać się opinii publicznej. Nikt nie może pani zabronić wyjścia za mąż. Pan Hubert też ma prawo do małżeństwa z normalną kobietą, a jego dotychczasowe stadło do szczęśliwych nie należało. Pani Zofia, świeć Panie nad jej duszą, nie była wzorem żony. Trudno było znaleźć kogoś mniej życzliwego od niej i proszę się nie oburzać. Doskonale wiem, co mówię. Z każdej sytuacji jest wyjście. Jeżeli nie wytrzyma pani tych małomiasteczkowych perturbacji i będzie pani chciała, spróbuję pani pomóc w znalezieniu pracy w innej miejscowości. Mam wielu znajomych, wiele długów wdzięczności, nie pozwolę pani skrzywdzić. Proszę nie martwić się na zapas. Przepraszam, że pani powiedziałem o tych plotkach, ale tak sobie myślę, że gorzej jest trwać w niewiedzy. I chciałem tez pani powiedzieć, że ja zawszę będę panią darzył szacunkiem i sympatią. – Uśmiechnął się delikatnie i poszedł do swojego kantorka, zostawiając mnie z moimi myślami. Zaczynała mnie ogarniać czarna rozpacz.

57.

Gdy Baśka zaprosiła mnie do siebie, ucieszyłam się, bo od kilku tygodni nasze kontakty ograniczały się do sporadycznych spotkań. Baśka zajmowała się uruchamianiem własnego interesu, wymyśliła sobie, że zajmie się medycyną naturalną, otworzy sklep i będzie sprzedawać specyfiki upiększające i inne pierdoły. Jeśli chodzi o nią, to był to niewątpliwie dobry pomysł, bo na ziołach i kosmetykach to ona znała się bardzo dobrze, ale to zaangażowanie w pracę sprawiło, że czasu miała bardzo mało albo i wcale. Rozwód z Jackiem był w toku, oboje poszli na ugodę, a że Baśka dysponowała niepodważalnym materiałem dowodowym (do tej pory nie zdradziła jakim), wiedziała, że nie tylko przypadnie jej dom, ale i część oszczędności, dzięki którym przeżyje najcięższy okres zanim ten jej biznes zacznie przynosić dochody. Na wszelki wypadek wbiłam się w dżinsy, choć dresowe spodnie kusiły jak nigdy, a dżinsy nieco wpijały się tu i ówdzie, dając mi tym samym do zrozumienia, że przybyły mi znowu ze dwa kilogramy. Ziutek podwiózł mnie do niej, bo jakoś tak nawet nie przyszło mi do głowy, by prosić o to Huberta. Zresztą podejrzewałam, że gdybym poprosiła, Hubert zaraz zacząłby kombinować, żeby wprosić się na tę imprezę. Po tych naszych „zaręczynach” zrobił się w dwójnasób upierdliwy i gdyby mógł, nie odstępowałby mnie na krok, a to z kolei wkurzało mnie, wkurzało mamę, doprowadzało do szewskiej pasji Baśkę, a Ziutek każdorazowo zaśmiewał się do łez. I tym razem wiedziony którymś tam zmysłem Hubert zadzwonił na komórkę i usłyszawszy, że nie ma mnie w domu, zaczął mi robić wyrzuty, ale szybko przerwałam ten słowotok, kończąc połączenie i wyciszając telefon. Dzwonił sobie potem do woli. Sytuacja zaczynała mnie coraz bardziej wkurwiać, nawet już nie mogłam patrzeć na ten piękny pierścionek, który teraz był raczej symbolem zniewolenia niż zapowiedzią innej, lepszej przyszłości.
– Zaraz tu będzie Hugo – poinformowała Baśka, a ja odetchnęła z ulgą, spoglądając na moje spodnie. Może i trochę ciasnawe były, ale lepiej że trochę piły zamiast zwisać swobodnie ku piętom.
– A po jakiego grzyba? – zapytałam grzecznie z czystej ciekawości, bo tym razem nie podejrzewałam, by Baśka ponownie chciała mnie wkręcić w tę znajomość.
– Rzeczy swoje tu ma jeszcze. I Jacek. Weźmie swoje i przy okazji jego.
– Jacek sam po swoje rzeczy nie przyjedzie?
– Nie przyjedzie, bo zabroniłam! Nie życzę sobie tej gnidy tutaj widzieć.
– A Hugona sobie życzysz? Poniekąd też gnida.
– Poniekąd też – przyznała łaskawie. – Ale Jacek przyrzekał, że w zdrowiu i chorobie oraz do śmierci, a Hugo w tej kwestii nawet słówkiem nie pisnął, więc mogę mu darować. Poza tym ktoś te klamoty musi stąd zabrać, więc lepiej niech to Hugo będzie.
– Co racja, to racja – stwierdziłam, próbując wina, gdy rozdzwonił się telefon Baśki.
– Pewnie Hugo – poinformowała mnie – wyrzuciłam numer jego i Jacka i teraz nie wiem, kto dzwoni. Przez chwilę słuchała spokojnie, jednak już po minucie jej policzki zabarwiły się na pomidorowo.
– Po co pan pyta, przecież pan wie. Rozmawiał pan z nią pół godziny temu.– Spojrzała na mnie znacząco, a mnie zrobiło się niedobrze.
– A po co ma ciągle odbierać pańskie telefony? Przecież na imprezę przyszła. Wina się chcemy napić. To co? Zamiast wino pić, to ona będzie z panem przez telefon ględzić? – Wyjęłam swoją komórkę i zaczęłam klikać, by napisać w SMS-ie, co mi w tym momencie w duszy grało. Pomyślałam, że jeśli napiszę „odpierdol się wreszcie”, to mój „narzeczony” niewątpliwie zrozumie to jednoznacznie i zażąda zwrotu pierścionka, który właśnie w tej chwili zalśnił tak jakoś wyjątkowo, że rozstać się z nim bym na pewno nie mogła.
– To babska impreza. Gdybym chciała zaprosić na nią mężczyzn, to bym zaprosiła, a skoro ich nie ma, to znaczy, że dzisiaj nie są na niej mile widziani – kontynuowała niezrażona Baśka, kręcąc palcem kółka na wysokości skroni, co jednoznacznie obrazowało stan umysłowy jej rozmówcy.
– Majka dzisiaj nocuje u mnie, nie musi mieć kierowcy, a gdy będzie go potrzebować, to zamówimy taksówkę. – A może by napisać „spierdalaj dziś wieczorem”?, myślałam gorączkowo na treścią SMS-a i każdy następny pomysł był coraz głupszy od pierwszego.
Baśka odłożyła słuchawkę i dolała nam wina.
– Ci powiem – pokręciła z podziwem głową – że ty to masz szczególne szczęście to przyciągania świrów. Facetowi kompletnie odbiło i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby warował gdzieś tu pod domem. Po ślubie będziesz łazisz z elektroniczną bransoletką na nodze. Zobaczysz – pogroziła mi palcem, a ja stwierdziłam, że to już nie są żarty, tylko prawda. Dzwonek do drzwi poderwał nas obie. Zastanawiałyśmy się obie czy to czasami nie Hubert i co zrobimy, gdyby to jednak był on. Wreszcie Baśka otworzyła. Na progu stał Hugo w butelką wina w ręce. Ucieszyłam się, bo na czym jak na czym, ale na winie to on się znał.


58.

Hugo po raz kolejny okazał się dobrym kompanem. Najpierw powynosił pozostawione wcześniej rzeczy, pomógł Baśce uprzątnąć szafę Jacka, a po załadowaniu klamotów do podstawionej przed domem przyczepki wrócił, by dotrzymać nam towarzystwa. Początkowa wrogość Baśki ulotniła się bowiem jak kamfora w trakcie sprzątania, kiedy to Hugo wykazał się dużym poczuciem humoru i wcale – czego obawiała się Baśka – nie namawiał jej do rezygnacji z rozwodu i nie robił wyrzutów.
– I tak cię podziwiam – odpowiedział, gdy Baśka zapytała, co porabia Jacek, bo przecież nie miała o nim informacji, a ciekawość musiała ją zżerać, co skutecznie maskowała. – Gdybym był na twoim miejscu, już dawno bym się rozwiódł. Jacek przesadzał ze wszystkim.
– O, i gdzie tu męska prawdziwa przyjaźń i lojalność? – zakpiłam, nie mogąc się powstrzymać.
– W dalszym ciągu jest – zapewnił. – Jacek zna moje zdanie, bo go nie kryję. Wiele razy mu mówiłem, że to ignorowanie oczywistych faktów jest groźne i źle się skończy, bo żadna kobieta nie wytrzyma takiej sytuacji.
– I co on teraz robi? – zapytała Baska niby od niechcenia, zaglądając do kieliszka, jakby nie wiedziała, co się kryje na dnie.
– Nie martw się o niego – uspokoił ją Hugo. – Jacek zawsze spada na cztery łapy. Wynajął mieszkanie, potem je kupi, prowadzi interes, ma w głowie już następny pomysł na robienie większych pieniędzy, ale czeka z realizacją do rozwodu, zresztą to chyba normalne, prawda? – przymrużył oko, patrząc na Baśkę, która natychmiast się oburzyła.
– No wiesz? Co ty sobie myślisz, że ja go tu maltretować będę i zabierać to, co on wypracuje?
Nie chcę niczego od niego, niczego! – podkreśliła, machając mu palcem przed nosem, a ja nielojalnie pomyślałam, że to nie do końca tak, bo wszakże wyszarpnęła mu już dom i sporą część oszczędności. Widocznie Baśka, spojrzawszy na moją minę, domyśliła się treści tych rozmyślań, bo pogroziła mi pięścią:
– Należało mi się! I dom, i forsa. Oszukał mnie, zwyczajnie, ordynarnie, po świńsku oszukał. Na dziwki jeździł, Hugona do domu sprowadził, po angielsku gadał, żeby mnie w pole wyprowadzić i wkurwić, odszkodowanie mi się należy! On wcale nie ożenił się z miłości. Niepotrzebna mu rodzina, tylko cholera wie co.
– I Jacek ma tego świadomość, i nie ma pretensji – stwierdził Hugo. – A tak na marginesie, droga Basiu, to gdy ktoś zna niemiecki i potrafi się też dogadać po francusku, to powinien już dawno nauczyć się angielskiego. Dajcie dziewczyny kielichy, doleję wam wina.
– A ty? Ty nie pijesz – wytknęła mu Baśka.
– Bo muszę dowieźć te klamoty. Przecież po winie nie będę mógł prowadzić, a hotelu u was nie ma.
– Prześpisz się u mnie. Ostatecznie spałeś tu tyle razy, że jedna noc więcej niczego nie zmieni. Ty też zostajesz – wskazała na mnie palcem. – Nie mogę bowiem pozostawać pod jednym dachem z obcym mężczyzną przed rozwodem i w trakcie posiadania narzeczonego.
Posiedzieliśmy długo, śmiejąc się z różnych sytuacji, które Hugo bezlitośnie nam przypominał. Nie omieszkał też wypomnieć mi rzeczonego kurdupla.
– No ale tak się kończą głupie pomysły – dodał. – Od razu ostrzegałem Jacka, że ściąganie Majki bez uprzedzenia skończyć się może obiciem pyska, bo wygląda mi na krewką dziewoję.
– Ale właściwie po co to wszystko? – zapytałam, bo do tej pory nie mogłam zrozumieć, o co w tym zaaranżowanym przez Jacka i Baśkę spotkaniu chodziło.
– Przecież ci mówiłam tysiąc razy – Baśka zaczęła mi tłumaczyć jak osobie specjalnej troski. – Jacek chciał, żeby Hugo zainstalował się blisko niego i wymyślił, że was wyswata. No zrozum to wreszcie.
Hugo znowu się zaśmiał, ale pokręcił przecząco głową.
– Tym razem nie masz racji, Basiu. Jacek wcale nie chciał mnie tutaj instalować. To ja go o to poprosiłem. Kiedyś zauważyłem ciebie z Majką i chciałem ją poznać. Ot i cała tajemnica. Aha, Maja, gdy wynosiłem swoje rzeczy, zauważyłem tego faceta, z którym byłaś w restauracji. Siedział w aucie. Zaparkował tam za żywopłotem i wyglądał na przyczajonego. No to zdrowie! – wzniósł toast, ale trudno mi było dołączyć, bo pokładająca się ze śmiechu Baśka dostała konwulsji, a ja dołączyłam do niej, wyobrażając sobie Huberta skręconego jak obwarzanek za kierownicą i udającego, że go nie ma.
– A tak na serio – Hugo przestał się śmiać – to facet ma poważny problem. Zauważyłem to już wcześniej. Taka chorobliwa zazdrość to już chyba obsesja.
– Oj, żadna obsesja – próbowałam bagatelizować Hugonowe obawy – wtedy w restauracji próbował mi się oświadczyć, więc sam rozumiesz, że się mógł zdenerwować, że mu przeszkodzisz.
– W restauracji? – zdziwił się Hugo. – No rzeczywiście, zdenerwował się, ale nie o to mi chodzi. On ciebie śledził. Wcześniej. Był jak twój cień. Jak mogłaś tego nie zauważyć? Mówiłem o tym Jackowi, nie powtórzył ci? Sam bym ci to powiedział, ale po naszym niefortunnym poznaniu nie miałem już odwagi.

59.

Nie wiem, do której Hubert koczował pod domem Baśki, ale gdy wychodziłam rano, nie było go. Nie było też dalszych nieodebranych połączeń z jego numeru ani SMS-ów, co wydało mi się trochę dziwne, bo przecież przyzwyczaiłam się już do tego, że Hubert po prostu był. Policyjny samochód przed domem początkowo mnie zdziwił, potem nieźle wystraszył. Przyspieszyłam kroku, by wreszcie wejść do środka i uniknąć wścibskich spojrzeń stojących w ogródku naszej najbliższej sąsiadki trzech kobiet, które na mój widok jakby ściszyły głosy, ale nadal zawzięcie dyskutowały. Ziutek zamalowywał drzwi wejściowe brązową farbą, czego stojący obok policjant wyraźnie odradzał.
– Co się dzieje? – spytałam, ale Ziutek wzruszył tylko ramionami, bagatelizując sprawę.
– Nic, co ma się dziać?
– Co z drzwiami? – zaciekawiłam się, bo przecież wcale nie wymagały malowania. Ba, malowanie na pewno im zaszkodziło i to na urodzie.
– Dzieciaki się wygłupiały, trzeba zamalować – odrzekł głośniej Ziutek, żeby usłyszały stłoczone w trójosobową gromadkę sąsiadki.
– Właź wreszcie i nie stercz na tych schodach jak wazon! – wysyczała matka, wciągając mnie do środka. – Mało to już sensacji mamy? Jeszcze musisz tam sterczeć i wystawiać się na żer tym harpiom?
– Ale jakich sensacji? – dopytywałam. – Co się stało?
Mama wepchnęła mnie do kuchni, gdzie za stołem siedział Przystojniak, popijając kawę z kubka i uśmiechając się spod przymrużonych ironicznie oczu, co obudziło we mnie szewską pasję.
– A pan tu czego? – warknęłam nieprzyjaźnie, pamiętając, jaki potrafił być nieprzyjemny.
– Baśka się odnalazła, bab w lesie, świeć im Panie,  nie zgwałciłam, więc o co chodzi?
– A kto powiedział, że zostały zgwałcone? – zapytał od razu, patrząc na mnie czujnie.
– Jak to kto? Wszyscy tak mówią?
– Wszyscy, czyli kto? – nie ustępował.
– No wszyscy – zatoczyłam ręką wokół siebie, by miał wyobrażenie obszaru, na jakim mieszkają wszyscy.
– No powiesz wreszcie, co się dzieje czy nie? – wrzasnęłam w stronę matki, bo miałam już dość tej ciuciubabki.
– Już wyjaśniam – Przystojniak uparł się, by ze mną konwersować. – Ktoś, czyli nieznany sprawca w nocy namalował na drzwiach wejściowych waszego domu napis „Tu mieszka kurwa” i dorysował pod spodem pętlę przypominającą sznur wisielca. Pani brat, ku niezadowoleniu pani mamy, od razu wezwał policję.
– A z czego tu się cieszyć? – mama podjęła próbę przejęcia inicjatywy, ale na nic to się zdało.
– Byłem akurat, że tak powiem, pod ręką, gdy dostaliśmy zgłoszenie, więc się zabrałem, by sprawdzić, co się dzieje, bo jak pani pewnie sama zauważy bądź już zauważyła, od kilku miesięcy dzieją się w naszym mieście dziwne zdarzenia, które jakoś tak zawsze bezpośrednio lub pośrednio wiążą się z pani osobą. Sama pani rozumie, że w tej sytuacji trzeba trzymać rękę na pulsie. Czy pani podejrzewa, kto mógł napisać ten… – zawahał się – kto mógł coś takiego napisać? I dlaczego?
Przysiadłam na kuchennym taborecie, bo zrobiło mi się słabo. Jasne, że podejrzewałam, kim był autor. Cholerny Hubert najpierw koczował pod domem Baśki, a potem zdenerwował się pewnie, gdy zobaczył Hugona i wydziergał swoją złotą myśl na naszych drzwiach. Chwała Bogu, że nie na ścianie domu, pomyślałam z ulgą, dochodząc jednocześnie do wniosków, że w mojej sytuacji zadowalam się już czym popadnie. I co miałam odpowiedzieć Przystojniakowi? Że podejrzewam Huberta? A jeśli to nie on? Czy mogłam rzucić na niego takie podejrzenia? Poza tym… czy Hugo rzeczywiście mówił prawdę, że widział Huberta? Przecież ten cały Hugo to też niezłe ziółko, więc dlaczego miałam mu teraz uwierzyć? No i wreszcie wstyd, ten cholerny wstyd, który zaraz po przekroczeniu progu mojego domu usiadł mi ciężko na piersi i nie chciał zleźć.
– A skąd ja mam to wiedzieć? I wypraszam sobie z tymi sytuacjami! Ileż to sytuacji się ze mną wiąże? Raz Baśka sobie, bezkarnie zresztą, gigant urządziła i od razu wszystko na mnie? I czy aby na pewno o mnie chodzi? – spytałam z godnością, zerkając na mamę, która w tym momencie też straciła dech.
– No wiesz? – krzyknęła gromko. – To się doczekałam. To ci córcia, cholera jaśnista! Ty tego swego zapytaj lepiej, co mu po tym siwym łbie lata. Wydzwaniał tu wczoraj jak wariat jakiś. Pewnie mu co odpierdoliło doszczętnie, przepraszam za wyrażenie – zwróciła się do Przystojniaka przymilnie – ale ja podejrzewam tego gacha podstarzałego. Tylko ona – mama teatralnie wskazała mnie palcem – nie chce się przyznać, że głupotę największą w życiu popełniła i będzie teraz kręcić i wić się jak piskorz, bo jej wstyd pewnie.
– Mama da jej spokój! – huknął Ziutek, który wszedł właśnie do kuchni. – I niech mama żadnych oskarżeń na nikogo nie rzuca.
– A właśnie – zaciekawił się Przystojniak – kiedy to pan Kuferek przystąpił do pani z ofensywą? Jakoś tak chyba nie czekał na koniec żałoby, prawda?
Popatrzyłam na policjanta z nienawiścią.
– Idź, facet, bo jak cię strzelę na odlew, to czapki nie będzie na czym nosić! – zagroziłam, zapominając do kogo mówię.
Przystojniak sprawiał wrażenie zaskoczonego, by już po chwili zaśmiać się wesoło, czym jeszcze bardziej mnie wkurzył.
– No jakby co, to wie pani, gdzie mnie szukać – rzucił w moją stronę i wyszedł, zostawiając mnie na pastwę mamy, która już się brała pod boki, by mi wygarnąć, co o mnie myśli.

60.

Hubert zapadł się pod ziemię, sama nie wiedziałam, co mam o tym wszystkim myśleć. Początkowo odczułam ulgę, bo trochę się obawiałam wyrzutów z jego strony z powodu tej imprezy z Hugonem, ale potem ulga przeszła w niepokój, wreszcie w złość. Pomyślałam sobie, że powodem milczenia Huberta jest chorobliwa wręcz zazdrość, a może też chęć wycofania się z zaręczynowych zobowiązań po incydencie z drzwiami, doszłam bowiem do wniosku, że Hubert na pewno nie miał z nim nic wspólnego. Mógł być sobie zazdrośnikiem do kwadratu, ale używanie inwektyw i to wobec kobiet, wobec mnie, nie wchodziło w grę. Nie wiedziałam, co mam robić: dzwonić do niego, nie dzwonić, zainicjować kontakt czy też zostawić go już w spokoju, odczekać kilka tygodni i odesłać pierścionek? Jak powinnam się zachować? Podejrzliwość Przystojniaka też mnie rozstroiła. Co miał na celu, gdy pytał, kiedy Hubert się mną poważnie zainteresował? Dlaczego wspomniał o jego żałobie? Czy chciał się zachować złośliwie i pokazać mi, że jestem żałosna, bo tylko czekałam, aż ktoś mnie poprosi o rękę, nie zważając na towarzyszące tej sytuacji okoliczności? A może nie chodziło mu wcale o mnie, tylko raczej o Huberta? Może próbował zwrócić moją uwagę na jego pośpiech związany z zaręczynami i wcale nie szło mu o niestosowność, ale o zachowanie ostrożności? A jeśli Przystojniak nie wierzył w wypadek pani Zofii i podejrzewał Huberta o przyczynienie się do jej gwałtownego zejścia? W takim bądź razie, czy nie powinien mi tego powiedzieć wprost i zamiast bawić się w słowne rebusy, po prostu ostrzec? Sama zastanawiałam się już od pewnego czasu nad tym nieszczęsnym wypadkiem i dziwnym zachowaniem Huberta, bo ostatecznie jeśli żyje się z kimś prawie trzydzieści lat, to powinniśmy być tym kimś zainteresowani, a Huberta ten fakt w ogóle nie zajmował, w dodatku zachowywał się tak, jakby był wdzięczny sprawcy, że wyzwolił go z uciążliwych okowów. Nie byłam w stanie skupić się lekturze „Obozu świętych” Jeana Raspaila, choć treść lektury fascynowała wizjonerstwem, ukazując, do czego najprawdopodobniej doprowadzi głupota europejskich polityków, ich poprawność polityczna i zmuszanie Europejczyków do podzielenia się miejscem zamieszkania z milionem imigrantów o tak różnej kulturze i tak odmiennych celach, że może to doprowadzić tylko do katastrofy, której nie da się zatrzymać. Odłożyłam na chwilę książkę i wysłałam SMS do Huberta z prośbą, by zadzwonił. Gdy nie odpowiedział, zadzwoniłam, ale jego komórka była wyłączona. Zbiesił się chłopina, pomyślałam. Ale się zaparł, ale właściwie dlaczego? Bo poszłam do Baśki na wino? Bo Baśka nie chciała go na to wino zaprosić? Bo jakiś idiota, nie po raz pierwszy przecież, wyzwał mnie od kurew? A może stwierdził, że wyzywają mnie przez niego i postanowił się usunąć, żeby dali mi spokój? Zrobiło mi się przykro i w tej chwili poczułam, że Hubert jest mi bliski ze wszystkimi swoimi wadami. Nie kochałam go, nie, ale lubiłam, dobrze się przy nim czułam i fascynowały mnie jego wiedza i obycie. Czy byłoby nam ze sobą dobrze? Któż to mógł zagwarantować? Zresztą, brakowało mi kilku istotnych elementów do tego, by wiedzieć, czy mogłoby się nam udać, ostatecznie nie skonsumowaliśmy naszego związku w sensie fizycznym, co w obecnych czasach mogło uchodzić za coś nienormalnego. Hubert mnie nie ponaglał, bo ciągle twierdził, że daje mi czas na poznanie go, a ja nie miałam odwagi, by wyjść z inicjatywą, choć miałam na to ochotę. Zadzwoniłam po raz drugi i wkurzyłam się na dobre, gdy włączyła się poczta głosowa.
Już zamierzałam wysmażyć Hubertowi SMS takiej treści, żeby mu w pięty poszło, gdy przy moim biurku zjawił się mój kierownik.
– Pani Maju kochana – zagaił – mam dla pani niezbyt dobrą nowinę i z góry przepraszam, ale jak mus, to mus. – W głowie zapaliła mi się lampka alarmowa, bo czegóż ta przykra nowina miała dotyczyć jak nie Huberta? Może miał jakiś wypadek, a ja tu mu kołki na głowie ciosać zamierzałam? Albo znowu ktoś z donosem zadzwonił, żeby mnie z pracy wyrzucić? Wypięłam dumnie pierś gotowa na przyjęcie ciosu, bo nie zamierzałam histeryzować.
– Skontrum trzeba przeprowadzić – powiedział, patrząc na mnie z obawą, bo jeszcze oboje nie zapomnieliśmy ostatniej inwentaryzacji, podczas której mało nas szlag nie trafił. Odetchnęłam jednak z ulgą, bo ostatecznie skontrum jest jak zaraza morowa, ale przeżyć się je da bez uszczerbku na zdrowiu.
– Sam pan kierownik mówi, jak mus, to mus – odrzekłam. – Kiedy zaczynamy?
– Pani Majeczko, mamy mało czasu, bo komuś na górze się bardzo spieszy i ten ktoś życzliwy bibliotece nie jest. Najlepiej by było, gdyby inwentaryzacja wykazała poważne nieprawidłowości, wtedy by nas zamknęli, zbiory rozdali szkołom, a budynek… – powiódł wokół dłonią – poszedłby pod młotek. A że w centrum miasta i do tego po remoncie… – zawiesił znacząco głos. – Sama pani rozumie. Ale po moim trupie! Ja zacznę już dziś, posiedzę trochę wieczorem, a pani pomoże mi od jutra, dobrze?
– Pomogę panu już dzisiaj – zadecydowałam. – Tylko podjadę do domu na obiad i wrócę. Razem nam pójdzie szybciej, a ja i tak nie mam żadnych planów na wieczór. – Kierownik rozpłynął się między regałami, a ja podjęłam przerwaną pracę nad redagowaniem zjadliwej wiadomości do narzeczonego typu: „Proszę, proszę, Majeczka się już znudziła, więc się telefon wyłącza? No to pies mordę lizał!” Zanim pomyślałam, nacisnęłam „wyślij” i poleciało. Pacnęłam się wściekle w swój durny łeb, który nie mógł nadążyć za palcami, ale cóż było robić, wiadomość poszła i zawrócić się jej już nie dało. Dla złagodzenia efektu pokombinowałam trochę i wysłałam następną: „Ale żebyś aż tak szybko się mną znudził? Przykre. PS Przepraszam za to psie lizanie po mordzie.” Odłożyłam komórkę ze strachu, że mogę jeszcze coś palnąć w podobnym stylu i poszłam zaparzyć sobie kawę. Ostatecznie czekała mnie dziś nasiadówa.
61.
Robiłam tę inwentaryzację już od paru godzin i w duchu kurwowałam zawzięcie, uśmiechając się łagodnie do kierownika, po którym widać było zmęczenie, co próbował zamaskować poczuciem humoru i subtelnymi żarcikami rzucanymi w moja stronę, ot tak, niby od niechcenia. Zawsze podziwiałam jego cierpliwość i zamiłowanie do mrówczej pracy, którego mi teraz właśnie brakowało. Gdy tylko kierownik znikał w swoim kantorku, zerkałam pospiesznie na ekran mojej komórki, czekając na odpowiedź Huberta, ale ten się nie spieszył z ripostą. Znowu próbowałam się dodzwonić, ale jego telefon nadal był wyłączony. Przerżnęłam sprawę, stwierdziłam z rozpaczą i oblał mnie zimny pot. Nagle uświadomiłam sobie, że tak naprawdę bardzo zależy mi na Hubercie i najzwyczajniej w świecie za nim tęsknię. Raz w życiu trafił mi się porządny facet, człowiek, na którego mogłam liczyć, który otaczał mnie uczuciem i szacunkiem, który widział we mnie ósmy cud świata, a ja go potraktowałam per noga! Odznaczałam kolejne numery księgozbioru automatycznie, wściekła na siebie, marząc o powrocie do domu i zamknięciu się w czterech ścianach mojego pokoju, by móc się swobodnie wypłakać.
– Pani Maju, co panią trapi? – pan Czesław stał przy moim biurku i patrzył na mnie z troską.
Próbowałam udawać zdziwienie, ale mój kierownik nie dał się zbyć. Jak przystało na świetnego obserwatora i znawcę ludzkich dusz, zauważył, że coś skrycie przeżywam i chciał mi pomóc. W jednej chwili postanowiłam wylać przed nim wszystkie swoje żale, bo pogadać z kimś musiałam, a nie miałam z kim. Baśka szalała w sklepie, mówić o tym z Ziutkiem się wstydziłam, a z mamą nie mogłam, bo ciągle była do Huberta wrogo nastawiona. Zresztą cała ta trójka nie darzyła go sympatią, uważając, że wychodząc za niego, popełnię… mezalians.
– Chyba popełniłam piramidalną głupotę – wyznałam, gdy pan Czesław postawił przede mną filiżankę z kawą i przysiadł po drugiej stronie biurka ze swoją.
– Pan Hubert? – domyślił się, a ja tylko smętnie pokiwałam głową. Już po chwili zaczęłam opowiadać o ostatnich wydarzeniach, które doprowadziły mnie do obecnych rozterek, nie pominęłam nawet treści SMS-ów, co pan Czesław najpierw przyjął ze swojego rodzaju osłupieniem, by zaraz potem wybuchnąć serdecznym śmiechem.
– Pani Maju kochana! Ja nie jestem oczywiście panem Kuferkiem, gdzież mi tam do niego, ale uważam, że z panią nie sposób się nudzić. Nie dość, że atrakcyjna i kobieca, to jeszcze jest pani kobietą z krwi i kości, z temperamentem, taką zaangażowaną w każdym calu. My, mężczyźni, to lubimy. Zapewniam panią. Pan Hubert albo ma poważny powód do tego, by się nie odzywać, albo po prostu chce się przekonać, na ile jest pani zaangażowana. Może mi pani nie wierzyć, ale mężczyzna też lubi, gdy kobieta o niego zabiega. Najgorsze, co może się przytrafić facetowi, to obojętna mimoza – dodał. – To co? Jeszcze godzinkę i wracamy do domu. Nie można żyć tylko pracą, a pani ma na dzisiaj dosyć. I proszę się nie martwić. Wszystko będzie dobrze.
Zrobiło mi się lżej na duszy i postanowiłam, że zaraz po powrocie do domu znowu spróbuję zadzwonić. Na wszelki wypadek wysłałam następny SMS: „Jeszcze w pracy. Kończę o pierwszej. Zadzwonię jutro. Cmooooooooook.” Doszłam do wniosku, że jeśli cmok go nie zmiękczy, to nie wiem, jak go obłaskawić. Rozstałam się z panem Czesławem, który podprowadził mnie do auta, życząc mi dobrej nocy. Ruszyliśmy jednocześnie, rozjeżdżając się w przeciwne strony. Ujechałam kilka metrów, orientując się, że coś jest nie tak. Stanęłam na wysokości parku i wyszłam z auta. Przebita opona widoczna była wyraźnie w świetle latarni, nie przyszło mi na myśl, by o tej porze zmieniać koło, zwłaszcza że nie umiałam, a pusty i niezbyt zarośnięty o tej porze park oddzielał mnie wąskim klinem roślin od domu. Zamknęłam drzwi auta i popędziłam w kierunku drzew. Ostatecznie gdybym wybrała dłuższą drogę, i tak nie byłaby bezpieczniejsza, bo po jednej jej stronie ciągnął się park, po drugiej gęsty żywopłot. Biegłam między drzewami z duszą na ramieniu i komórką w dłoni, modląc się, by nie pomylić znanych za dnia ścieżek, które teraz przypominały gęsty labirynt, gdy raptem straciłam równowagę i runęłam jak długa, zdzierając kolana. Próbowałam się podnieść, przenosząc ciężar ciała na kolana, ale poczułam silny ból głowy i zapadłam w pozbawioną błogości nieświadomość.

62.
Nie potrafiłam rozpoznać, gdzie się znajduję. Głowa mi pękała i nie mogłam się ruszyć. Leżałam na czymś twardym w ciemnym pomieszczeniu, w którym na pewno nigdy wcześniej nie byłam. Przypomniałam sobie, że biegłam w nocy przez park, bałam się i upadłam, więc teoretycznie powinnam się tam właśnie znajdować, ale w tym przypadku teoria nijak się miała do rzeczywistości. Po chwili wzrok przyzwyczaił się do półmroku i zaczęłam rozpoznawać niewyraźne kształty. Otaczały mnie regały, na których zamiast książek stały słoje, więc na pewno nie była to moja biblioteka. Ze zdziwieniem pomyślałam, że chyba jestem w jakiejś piwnicy, a gdy do mojej świadomości dotarło, że miałam rację, ciarki mi przeszły po plecach. Zaczęłam się bać. Spróbowałam się podnieść, ale moje ręce i nogi związane były czymś, co mi to uniemożliwiło. Leżałam przez dłuższy czas bez ruchu, starając się wyłowić jakieś znajome dźwięki, ale niczego nie usłyszałam. Po raz kolejny tej nocy czy też tego poranka sparaliżował mnie strach. Bałam się otulającego mnie półmroku, panująca wokół cisza pozbawiała nadziei na nadejście jakiejkolwiek pomocy, a świadomość samotności sprawiła, że mój puls przyspieszył do rekordowego tempa. Dotarło do mnie, że zostałam porwana i zawleczona do tej piwnicy czy też stodoły na jakimś odludziu, gdzie nikt mnie znajdzie. Moja wyobraźnia zaczęła mi podsuwać obrazy tego, co się może ze mną stać i za każdym razem te wyobrażenia miały wymiar tragiczny. Próbowałam zachować spokój i myśleć logicznie, jednak nic mądrego mi nie przychodziło do głowy. Zaczynały się na mnie mścić setki stron przeczytanych kryminałów, choć robiłam, co mogłam, by nie wspominać tych wszystkich tragicznych śmierci i bestialskich zbrodni opisanych na kartach powieści, wmawiając sobie, że fikcja literacka niewiele ma wspólnego z prawdziwym życiem.
– Maju, Majeczko, żyjesz? – cichy szept przerwał moje czarne myśli. W pierwszej chwili wydało mi się, że zaczynam mieć przywidzenia, ostatecznie w takiej sytuacji mózg mógł mi płatać różne figle.
– Majeczko? Obudź się, Majeczko, proszę – szeptał ktoś, co tym razem usłyszałam wyraźnie.
– Kurwa – wyjęczałam. – Hubert? To ty?
– O dzięki Bogu! Dzięki Bogu, Maju, tak się bałem, tak strasznie się bałem, myślałem, że nie żyjesz albo że umierasz tutaj, przy mnie, a ja nie mogę ci pomóc – szept przeszedł cichutki płacz. Teraz już byłam pewna, to Hubert. Który inny chłop zacząłby płakać jak baba w takiej sytuacji? Tak mógł tylko Hubert, egzaltowany aż do bólu. Ale po jaką cholerę przywlókł mnie do tej piwnicy? Raptem przypomniałam sobie o wysłanych mu SMS-ach i struchlałam. No dobrze ci, babo głupia, stwierdziłam w duchu. Będziesz się teraz mieć z pyszna za to lizanie po mordzie. Już teraz on ci pokaże za ten twój niewyparzony pysk, nie ma co.
– Majeczko, nie zasypiaj, proszę, mów do mnie  szeptał Hubert, kwiląc cichutko.
– Po co mnie tu zatargałeś? To za tego SMS-a? Ale musiałeś mnie walić po głowie? – wydukałam, szczękając zębami ze strachu, a może z zimna.
– Majeczko, co ty mówisz? Ja? Ciebie? O Boże, Boże – zajęczał Hubert – co mam robić? Co mam robić? Maju, możesz się ruszyć?
– Nie, a ty? – zapytałam ostrożnie, żeby nie wnerwiać jeszcze bardziej szaleńca. Chciał udawać ofiarę, niech udaje, pomyślałam. Trzeba się podporządkować się i grać w jego grę, byleby mnie uwolnił. Tylko to było dla mnie ważne, w tej chwili nie liczyło się nic więcej. Chciałam wyjść z tej piwnicy, chciałam uciec jak najdalej od Huberta, jego paranoi, egzaltacji i szaleństwa i wrócić do domu.
– Nie mogę. Jestem przywiązany taśmą do regału. Gdy się ruszę, regał też poleci, boję się, że prosto na ciebie.
Zobaczyłam to oczami mojej chorej wyobraźni, która od dziecka mnie prześladowała, podsuwając obrazy tego, co mogło się wydarzyć. Jeśli czyjaś wyobraźnia mogła kogoś uskrzydlić, to moja na pewno mogła zabić, zwłaszcza że z każdym następnym obrazem moje serce szarpało jak zwariowane, a puls niebezpiecznie przyspieszał.
– Ale co się stało? – zaryzykowałam pytanie, uznając za słuszną zasadę, by w sytuacji zagrożenia rozmawiać z wariatem jak z kimś normalnym.
– Nie wiem, Majeczko. Nie wiem. Położyłem się spać wzburzony, wyobrażałem sobie, jak ten kolega Baśki cię emabluje, a obudziłem się tutaj. W dodatku zauważyłem, że też tu jesteś. Jęczałaś tak żałośnie, pewnie cię coś bolało. A ja nie mogłem ci pomóc – i Hubert znowu żałośnie zakwilił.

63.

Czas się dla mnie zatrzymał w miejscu, głowa bolała, bolały ręce i nogi. Napad potwornej paniki spowodował nagłe uczucie duszności, miałam wrażenie, że moje płuca skurczyły się do wielkości włoskiego orzecha, próbowałam łapać powietrze jak ryba wyrzuca na brzeg. W przebłyskach świadomości docierało do mnie, że niedaleko mnie jest Hubert, ale do końca nie rozumiałam, co tam robi. Początkowo miotałam się, leżąc chyba na zimnej posadzce i uderzając głową o twarde podłoże. Nie mogłam powstrzymać szlochu, w gardle ściskało coraz bardziej, co utrudniało przełykanie śliny. Próbowałam krzyczeć: pomocy, ratunku!, ale mój głos przypominał pisk, nie mógł się rozbujać i nabrać odpowiedniej siły.
– Maja, proszę cię, uspokój się, nie krzycz. Tutaj nikt nas nie usłyszy – Hubert nadaremnie próbował mnie uspokoić. – Maja, słyszysz? Proszę, odezwij się do mnie, ale nie wrzeszcz, oszczędzaj siły. Mów do mnie, Majeczko, proszę – prosił Hubert, więc próbowałam skupić się na jego głosie.
– Co ty tutaj robisz? – wykrztusiłam. – Co ty tutaj robisz? – moja inwencja twórcza sklęsła do tego stopnia, więc powtarzałam to pytanie jak mantrę, bo żadne inne nie przychodziło mi do głowy. Właśnie dotarła do mnie cała groza mojej sytuacji i jej beznadziejność, a Hubert, który siedział przecież niedaleko, wcale się nie kwapił, żeby mi pomóc.
– Maja, uspokój się wreszcie! – Hubert krzyknął, a stanowczość w jego głosie spowodowała, że przestałam się tarzać po posadzce i zrozumiałam, że próba oswobodzenia rąk i nóg jest po prostu bezskuteczna. – Słyszysz mnie? – spytał Hubert, jego głos nagle wydał mi się taki zimny, wręcz oschły, by nie powiedzieć – agresywny. – Przestań się rzucać i nie płacz! Tylko pogorszysz sprawę. Gardło ci spuchnie i nie będziesz mogła oddychać przez nos. Już w tej chwili obtarłaś sobie pewnie dłonie do krwi. Możesz się jakoś tu do mnie przysunąć?
– Ty się przysuń – wydukałam zapłakana.                                                                                    
– Majeczko, jestem przywiązany do regału, nie mogę się ruszyć. Spróbuj się do mnie przysunąć, ty możesz.
– Po co? – nie dawałam za wygraną. W tamtej chwili bałam się Huberta, myśląc, że cała ta koszmarna sytuacja to jego wina, że to wszystko przez niego i to on pewnie wszystko zorganizował, by się odegrać za Baśkę i Hugona.
– Bo ty nie jesteś przywiązana, a razem może się jakoś wyswobodzimy. – Strach nieco zelżał, miałam przed sobą zadanie do wykonania, więc zastanawianie się nad rolą Huberta musiałam odłożyć na później. Próbowałam jakoś przysnąć się bliżej niego, ale nie bardzo mi się to udawało.
– Może dasz radę się przyturlać? – podpowiedział.
– Sam się turlaj! – wrzasnęłam, przysuwając się centymetr po centymetrze do regału aż dotknęłam głową jego nóg. Albo mój wzrok przyzwyczaił się półmroku, albo wstawał dzień i zrobiło się jaśniej, bo przysunąwszy się do Huberta, zauważyłam, że siedzi on z rękami uniesionymi nad głową. Jego dłonie owijała ciasno taśma przyczepiona do pionowej rury stanowiącej stelaż regału. Po stronie twarzy, którą Hubert był zwrócony ku mnie, widać było wyraźne ślady krwi.
Leżałam blisko niego, dysząc ciężko ze zmęczenia i nie wiedząc, co dalej.
– Jeszcze troszkę, tylko parę centymetrów – zachęcał Hubert. – Podnieś głowę, to położysz ją na moich nogach, będzie ci łatwiej oddychać.
– Co ci się stało? – spytałam, gdy udało mi się ułożyć głowę na jego udach. – Gdzie jesteśmy?
– W mojej piwnicy – odpowiedział. – W domku, były tu kiedyś działki. Za miastem. Dlatego nikogo tutaj nie ma.
– Ale co mu tutaj robimy?
– Siedzimy – odparł. – Związani i poturbowani. Mocno oberwałaś?
– Nie wiem. Głowa mnie boli.
– Mnie też. Chyba mi przyłożyli i to zdrowo. Gdy się ocknąłem, z głowy płynęła mi krew. Nie mogę dotknąć głowy. Mam związane ręce.

64.

– Hubert, ale co się stało? Kto nas tu zamknął? Po co? – zapytałam. Do tej chwili myślałam, że to jego sprawka, że chciał w ten sposób mnie ukarać, ale gdy zobaczyłam, w jakim był stanie, zaczęłam mieć wątpliwości. Jeśli nawet on to wszystko w jakimś celu wymyślił, to ktoś mu musiał pomagać, bo przecież samego siebie do tego regału nie przywiązał. Jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, by Hubert pozwolił jakiemuś wspólnikowi walnąć się w głowę, wrzucić do piwnicy i zrobić to samo ze mną.
– Wiesz, gdyby nie niepodważalne fakty, miałbym poważne podejrzenia co do dwóch osób. Jedna z nich już w ogóle nie wchodzi w grę. Drugą jest ten twój były absztyfikant Jerzy. Jego zachowanie było naprawdę dziwne. Czy ty wiesz, że gdy tutaj przyjeżdżał, to potrafił siedzieć godzinami przed biblioteką, obserwować budynek i chować się, gdy wychodziłaś z pracy? Wzbudził tym mój niepokój i postanowiłem, że będę cię pilnował. Nie mogłem sobie darować tej galerii, jak ja mogłem ciebie tak zostawić? Ale gdy zobaczyłem, że wychodzisz, a on zostaje z tą kobietą, to pomyślałem, że wracasz już i nic ci nie grozi. I zobacz, jak to jest. Byłem obok, a nie wiedziałem, że ty leżysz blisko mnie z rozbitą głową.
– Hubert, śledziłeś mnie? Naprawdę pojechałeś wtedy za mną? Ale ten mój wypadek…, przecież ty byłeś chyba jeszcze wtedy żonaty? Pilnowałeś mnie? Nie rozumiem – odrzekłam bezradnie.
– Oj, Maja, Maja. Pewnie, że śledziłem, bo się o ciebie bałem. No i co z tego, że żonaty? Czy żonaty nie może kochać kobiety niebędącej jego żoną? Ja ciebie kocham od zawsze. Obawiam się, że Zofia się tego domyśliła, chociaż naprawdę ukrywałem to uczucie przed światem i moją żoną, ale ona miała jakiś dodatkowy zmysł. Ile awantur musiałem przeżyć, to nawet pojęcia nie masz. A ciebie nienawidziła z całego serca. Zresztą, nie tylko ciebie. Nienawidziła każdej kobiety, z którą pożartowałem. Od razu oskarżała mnie o to, że z taką romansuję. Wszystkie kobiety nazywała albo kurwami, albo dziwkami.
– To po co z nimi żartowałeś? – w dalszym ciągu nie rozumiałam. – Twoja żona dostawała amoku, a ty jej chyba na złość robiłeś?
– Cholera jasna! Ja lubię ludzi, i lubię kobiety. Lubię żartować, śmiać się i bawić. Swojej żony nigdy nie zdradziłem, mówiłem ci już to przecież. Ale odciąć się od świata i ludzi tylko dlatego, że Zofia była patologicznie zazdrosna? Zatruwała mi życie, a ja i tak ją szanowałem. Nie kochałem już, męczyłem się z nią, chciałem uciec, choć wiedziałem, że to graniczy z cudem. Może uciekłbym w końcu, ale nie chciałem wyjeżdżać bez ciebie. A miałem przeczucie, że ty nigdy nie wyjechałabyś z żonatym mężczyzną, który w dodatku nie mógłby uzyskać rozwodu. Prawda jest taka, że musielibyśmy się oboje ukrywać przed Zofią i to w sensie dosłownym, bo ona, świeć Panie nad jej duszą, ani rozwodu by mi nie dała, ani w spokoju by nas nie zostawiła. Kiedyś spytałaś mnie, dlaczego nie interesuję się wypadkiem Zofii i miałem wrażenie, że jesteś rozczarowana moją odpowiedzią. A ja byłem szczęśliwy! Rozumiesz? Tak, wiem, to straszne, ale ja byłem szczęśliwy! Bo śmierć mojej żony oznaczała dla mnie koniec awantur, koniec napięcia, koniec koszmaru, oznaczała wolność. W dodatku moje nadzieje na związek z tobą zaczęły się urzeczywistniać. Więc naprawdę miałem walczyć o to, by policja szukała sprawcy wypadku?
Przestaliśmy rozmawiać, każde z nas na swój sposób analizowało sytuację, która w tym momencie wydawała się być beznadziejną.
– Maju, ja nie mogę się ruszyć, a tak tkwić tu nie możemy. Jeśli zdołasz się jakoś podnieść, może chociaż unieść ręce, to spróbuję rozerwać taśmę.
– Rozerwać? Jak?
– Jak rany koguta! Zębami! Zęby mam mocne, ręce masz splątane taśmą, a taśma się rwie. Może uda mi się po kawałeczku ją jakoś rozerwać. Pomysł Huberta wydał i się godny uwagi i już miałam się nawet zebrać w sobie, by wyciągnąć ręce na wysokość Hubertowych ust, gdy nagle przyszło mi do głowy, że przecież też garnitur zębów posiadam i to w dobrym stanie, więc sama mogę sobie tę taśmę przerwać. Hubert chyba ten mój pomysł przyjął z niejaką ulgą, bo nie oponował, a ja zaczęłam mocować się z taśmą oklejającą grubą warstwą moje nadgarstki.

65.

Rozerwanie więzów na moich nadgarstkach wcale nie było łatwe. Taśma owijała je grubą warstwą, była dziwnie twarda i moje obawy, że mogę sobie na niej w najlepszym wypadku wyszczerbić zęby zaczynały nabierać realnego kształtu. Co tam zęby, pomyślałam w desperacji. Ostatecznie stomatologia stała na tak wysokim poziomie, że w razie czego obstalowałabym sobie garnitur całkiem nowych zębów i to w dodatku porcelanowych. Najważniejsze, żeby się uwolnić i wyleźć z tych kazamatów. Musiałam poranić sobie wargi, bo zauważyłam ciemniejsze ślady na rękawie mojej jasnej bluzki, ale i to nie stanowiło problemu. Byleby stamtąd uciec! Hubert zaczynał mnie coraz bardziej wkurwiać swoimi dydaktycznymi wstawkami, które pewnie w założeniu miały mnie wspierać, ale to jego wsparcie typu „dobrze, Majeczko”, „ nie spiesz się, powoli, spokojnie”, „ podejdź do tego metodycznie”, „świetnie ci idzie, oby tak dalej” zamiast zagrzewać mnie do pracy coraz bardziej zaczynało mi działać na CUN i ledwo hamowałam wściekłość. Miałam świadomość tego, że gdybym zaczęła się z nim kłócić, to skończyłoby się na awanturze. Poza tym zdawałam sobie sprawę z tego, że Hubert po prostu dodaje mi otuchy. Po jakimś czasie zorientowałam się, że jego głos wydaje się być jakiś słabszy. Spojrzałam na niego, siedział z zamkniętymi oczami i głową zwieszoną na jedno ramię, ręce musiały go bardzo boleć, na pewno były ścierpnięte. Widać, że naprawdę cierpiał. Przestraszyłam się. Nigdy przedtem nie widziałam go w takim stanie, ale i sytuacja nie należała do typowych. Hubert wyraźnie opadał z sił. Może to przez to wielogodzinne siedzenie w bezruchu i z rękami w górze, może przez ranę na głowie, a może przez wszystko na raz. Strach zmobilizował mnie do działania. Miałam opuchnięte i odrętwiałe wargi, zęby bolały, ale ręce były wolne. Przez chwilę nie wierzyłam we własne szczęście. Już chciałam podnieść się na nogi, gdy przypomniałam sobie, że te też mam skrępowane taśmą, o przegryzieniu której nawet nie było mowy. Nawet gdybym miała jeszcze na to siłę, to technicznie było to niewykonalne.
– Hubert, słyszysz mnie? – uklękłam, unosząc się na wysokość jego twarzy. – Hubert? – Jego pozlepiane włosy świadczyły o ranie, którą zakrywały. Otworzył oczy i uśmiechnął się do mnie.
– Dzielna dziewczyna. Wiedziałem, że ci się uda. A teraz uciekaj – szepnął.
– Jak to, uciekaj? A ty?
– Ja nie dam rady. Nie czuję ani rąk, ani nóg. Nawet się nie uniosę. Uciekaj.
– Hubert, przestań bawić się w herosa. Mam związane nogi taśmą. Muszę się jakoś wyplątać, ciebie też muszę uwolnić, ale nie dam rady gryźć tej taśmy drugi raz. Czy tu są jakieś narzędzia?
– Za regałem. Kiedyś coś tam było, nie wiem. – Przesuwałam się na kolanach, macając dłońmi po posadzce w nadziei, że w końcu moje ręce natrafią na coś, czym będę mogła rozwiązać Huberta.
– Tam taka szuflada była – usłyszałam, doczołgując się do przeciwległej ściany, gdzie istotnie stało kilka skrzynek. Gwoździe, śrubokręty, śrubki, klucze, i niczego, czym można by przeciąć taśmę. W końcu zdecydowałam się na śrubokręt. Skoro zerwałam taśmę zębami, to śrubokręt też mógł się przydać. Przez chwilę nie wiedziałam, co robić – zrywać taśmę krępującą moje nogi, czy raczej ruszyć na pomoc Hubertowi. W końcu stwierdziłam, że on jest w tej chwili w gorszym stanie, a uwolnienie jego rąk powinno mu przynieść znaczną ulgę. Starałam się dziurawić taśmę wokół jego rąk tak, by ich nie poranić, ale nie było to łatwe. Namęczyłam się sporo, ale jednak się udało. Rozmasowywałam mu dłonie leżące prawie bezwładnie na jego udach. W końcu i Hubert zaczął poruszać palcami, a ja kaleczyłam taśmę oblepiającą mi spodnie.
– Majeczko, musisz uciekać – Hubert dotknął mojej twarzy. – Posłuchaj mnie uważnie. Musisz stąd uciekać.
– Czyś ty już zupełnie zwariował? – zdenerwowałam się na dobre. – Jak mam cię zostawić? Ty byś mnie zostawił?
– Majeczko, myśl logicznie. Ja nie dam rady, któreś z nas musi sprowadzić pomoc. Tylko ty możesz to zrobić, rozumiesz? – pokiwałam głową. No jasne, że rozumiałam. Ostatecznie Hubert miał rację. Mogłam lojalnie tkwić z nim w tej piwnicy i czekać albo na nadejście tego, kto nas tu uwięził, albo na śmierć głodową. Mogłam też uciec i sprowadzić pomoc.
– Hubert, ale dlaczego ty nie możesz uciec razem ze mną? Tak się źle czujesz? Co ci jest?
– Skarbie, nie czuję się najlepiej, to prawda. W głowie mi łupie, ale z tym bym sobie poradził.
– Więc o co chodzi?
– Nie zmieszczę się w okienku, a nie ma innej drogi. Drzwi nie sforsujemy. Jestem od ciebie większy – przytulił się do mnie. – Najpierw muszę wybić szybkę, bo okienko się nie otwiera. Poczekaj, nie podchodź, jeszcze się poranisz szkłem – poszedł wolno w stronę stojących pod ścianą skrzynek, z których wzięłam śrubokręt. Najpierw usłyszałam brzęk tłuczonego szkła, a potem odgłos drapania – to Hubert skrobał czymś ramę okienka, wygarniając z niej resztki szkła.
– Gotowe – powiedział, podsuwając skrzynkę mającą służyć za stopień. – Uważaj teraz. Gdy stąd wyjdziesz, staniesz tyłem do okienka. Skieruj się w prawo, zaraz za drzewami zobaczysz ogródki działkowe, przejdź przez nie. Nie biegnij przez las, choć tamtędy droga jest krótsza, ale pamiętaj, że ten, kto nas tu zamknął, będzie najprawdopodobniej unikał ludzi, więc jeśli będzie tu szedł, to właśnie przez las. I, Maju, biegnij prosto na policję. Nie do domu. Na policję. Tak naprawdę nie wiemy, kto nam to zrobił. To może być każdy. Pamiętaj. – Weszłam na skrzynkę i przełożyłam najpierw ręce, potem głowę przez okienną ramę. Przeraziłam się, że się nie zmieszczę i utknę w tej dziupli. Hubert robił, co mógł, by mnie wypchnąć na zewnątrz, a ja wyzywałam się w duchu od cholernych grubasek i obiecałam sobie, że jak tylko mi się uda, to zacznę przestrzegać diety. W końcu zaparłam się o coś nogą, najpewniej o Huberta, i wytoczyłam się na zewnątrz. Zapadał zmierzch, więc musieliśmy przesiedzieć w piwnicy pół nocy i cały dzień.
– Maja – Hubert uśmiechał się do mnie, patrząc przez okienną ramę. – Przepraszam cię za wszystko. I pamiętaj, że cię kochałem. I tylko na tym polegała moja wina. – Podniosłam się z klęczek.
– Nie dramatyzuj. Wrócę po ciebie, czekaj – obiecałam i pobiegłam w stronę drzew. Potem dotarło do mnie, że nie odwzajemniłam mu się moim „kocham”.


66.

Dobiegłam do wysokich sosen, za którymi ciągnęły się ogródki działkowe, pozostawiając w tyle budynek z Hubertem i mijając po drodze opuszczone od dawna zabudowania gospodarcze. Raz tylko obejrzałam się za siebie, żeby dobrze zapamiętać to miejsce. Musiałam przecież wiedzieć, dokąd wrócić z policją, nigdy wcześniej tu nie byłam, nie miałam nawet pojęcia, że stały tu jakieś budynki. Zobaczyłam ścieżkę prowadzącą przez las, o której wspominał Hubert i stanęłam przed nie lada dylematem: pobiec nią na skróty, czy raczej poszukać furtki prowadzącej na działki i pobiec tamtędy? Przez krótką chwilę walczyłam z pokusą, by wybrać najkrótszą z dróg, lecz przypomniałam sobie ostrzeżenie Huberta. Robiło się coraz ciemniej, więc zależało mi, by jak najszybciej odnaleźć tę cholerną furtkę, co wcale nie było najłatwiejsze. Chmiel porastający ogrodzenie skutecznie ją maskował. Niewiele myśląc, postanowiłam przeleźć przez płot, nawet za cenę potłuczenia przy ewentualnym upadku. Nawet złamana noga czy ręka były lepsze od tego, co mogłoby mnie spotkać w piwnicy. Wylądowałam w krzakach jeżyn, klnąc jak wszyscy diabli na ich kolce. Teren zajmowany przez działki wydawał się ciągnąć kilometrami, nie bardzo wiedziałam, w którą stronę mam pójść, by dotrzeć jak najbliżej miasta. Nie uśmiechało mi się spędzenie nocy pod gołym niebem, szłam wzdłuż płotu, klucząc między altankami i wypatrując wyjścia.
– Marysia? – u wyjścia bocznej alejki stała kobieta, dzierżąc z rękach łopatę. – Rany boskie! Co ty tutaj robisz? Całe miasto cię szuka, matka od zmysłów odchodzi. Ziutek na policji awanturę urządził, że nie szukają, że to ich wina, a ty na działkach? – Podeszłam bliżej, bo nie mogłam rozpoznać, kto tak biadolił nad moim losem.
 – Pani Tuszyńska? To pani?
– No pewnie, że ja, ale gdzie ty się, dziewczyno, podziewałaś? Już wszyscy myśleli, żeś z tym Hubertem uciekła, ale twoja mama nie wierzyła. Powiedziała, że ty byś tak bez słowa nie wyjechała. Bo i po co? A ty na działkach siedziałaś? Z Hubertem? – Światła samochodu oświetliły ogrodzenie. Jakieś auto sunęło powoli przez las i wszystko wskazywało na to, że nie zamierza się zatrzymywać przy działkach.
– To ktoś po panią może? – zapytałam zaniepokojona, bo złe przeczucia opadły mnie jak muchy miód.
– A gdzieżby tam po mnie – Tuszyńska machnęła ręką. – Ja tam sama na nogach wszędzie chodzę. Mój stary ma skuter, ale mówi, że mam sama chodzić, bo chodzenie to najlepsza rehabilitacja dla starych kości – zachichotała. – A i bać się nie boję, bo kto by tam na starą babę napadać chciał? – zapytała retorycznie. – Rozgarnęłam liście chmielu oplatające płot i obserwowałam auto, które dojeżdżało właśnie do drzew, skręcając w stronę budynku, w którym nadal siedział uwięziony Hubert.
– Pani Tuszyńska – złapałam ją za rękę – niech pani biegnie do miasta! Niech pani biegnie na policję i powie, że mnie pani widziała na działkach.
– Majeczka, no co ty? Gdzie ja tam na policję będę biegła? Po co? – Tuszyńska wyglądała na wystraszoną.
– Pani Tuszyńska, niech pani biegnie. Na policję bliżej niż do mojego domu. Pani posłucha. Tam za sosnami są puste domy, tak musi pani powiedzieć na policji. W jednym z nich jest Hubert. Zamknięty w piwnicy. Jest pobity, nie może się ruszyć.
– Jezusie Maryjo! – Tuszyńska załamała ręce. – Coś ty, dziewczyno, najlepszego narobiła! Jak matka to przeżyje? I za co go pobiłaś? Co on ci zrobił? – lamentowała, załamując ręce.
– Pani Tuszyńska! – krzyknęłam zniecierpliwiona. – Nic nie narobiłam! Udało mi się uciec z tej piwnicy, ale Hubert nie mógł wyjść. Niech pani biegnie po policję, ja muszę wracać. Widziała pani ten samochód? – wskazałam ręką na sosny.
– No widziałam, ale Marysiu, może ty sama pobiegniesz? Młodsza jesteś, nogi masz zdrowsze, ja stara. Nim dobiegnę, wytłumaczyć nie będę umiała…
– Musi pani! Musi pani, ja muszę wracać. Niech pani biegnie. Szybko!
– Ale po co ty, dziecko, chcesz tam wracać, co? – Tuszyńska nie dawała za wygraną, trzymając mnie kurczowo za rękę, jakby się bała, że zaraz naprawdę jej ucieknę.
– Muszę wracać, bo go zabiją. Rozumie pani? Niech pani biegnie! – Odwróciłam się i pognałam w stronę, z której tu dotarłam. Przełażąc po raz drugi przez krzaki jeżyn zorientowałam się, że przecież mogłam chociaż zapytać Tuszyńską o furtkę. Obejrzałam się, lecz jej nie było już na ścieżce. Miałam tylko nadzieję, że codzienna rehabilitacja w postaci długich spacerów na działkę przyniesie teraz pozytywny skutek i dla nikogo z nas pomoc nie nadejdzie za późno.

67.

Dopiero gdy podeszłam bliżej, zauważyłam, że auto jest zaparkowane tak, by nie było go widać z drogi. Stało zaraz przy zbitych z masywnych desek drzwiach. Nie miałam wątpliwości, ten, kto nim przyjechał, uwięził mnie i Huberta w piwnicy tego opuszczonego budynku, a teraz powrócił, by dokończyć dzieła zniszczenia. Nawet nie chciałam sobie wyobrażać, jak ten ktoś zareaguje lub zareagował, widząc, że w piwnicy pozostał tylko Hubert. Najprawdopodobniej porywacz jeszcze nie zauważył mojej nieobecności, ostatecznie, gdyby tak się stało, powinien już stamtąd wiać, przypuszczając, że za chwilę będzie tu policja. A skoro jeszcze nie zauważył, że mnie nie ma, to…, przypuszczalnie zajął się Hubertem, mnie zostawiając na koniec. Podkradłam się do piwnicznego okienka, którym nie tak dawno wydostałam się z pułapki. Podczołgałam się przy ścianie i ostrożnie zajrzałam do środka, próbując przeniknąć wzrokiem panujący w środku mrok, ale niczego nie dostrzegłam ani nie usłyszałam. Leżałam z twarzą przy ziemi bez pomysłu na dalsze postępowanie. Panująca w piwnicy ciemność i towarzysząca jej cisza obudziły we mnie przez krótką chwilę nadzieję, że parkujący przed budynkiem samochód nie miał nic wspólnego z tym, co przydarzyło mi się kilka godzin wcześniej, więc postanowiłam sprawdzić, co się dzieje z Hubertem.
– Hubert – syknęłam w okienko – słyszysz mnie? Hubert? – nikt nie odpowiadał, więc po raz któryś już w ciągu kilkunastu ostatnich godzin mojego życia zaczęłam się bać, czując ciarki przechodzące po moich plecach.
– Hubert, jesteś tam? Hubert! – nie rezygnowałam. – Hubert! – niemal krzyknęłam, mając przed oczami obraz martwego Huberta, było nie było, mojego narzeczonego. O żesz kurwa mać!, zdenerwowałam się. Nie ma to jak mieć zezowate szczęście. Ledwo się rzeczowy chłop trafił, a już go ktoś jakaś łachudra ukatrupiła i to w dodatku przed ślubem, nie pozostawiając mi żadnej szansy na zmianę nazwiska, chociaż rezygnacja z mojego na rzecz Kuferkowego do tej pory nie wydawała mi się atrakcyjną.
– Hubert? – zapytałam więc głośniej, przeklinając w duchu, że nie mam przy sobie choćby najmniejszej zapałki, którą mogłabym nawet na kilka sekund rozświetlić mroki piwnicy.                 – Hubert, co z tobą? Żyjesz?
– Żyje, żyje, czeka na ciebie – usłyszałam nad sobą głos, który zmroził mi krew w żyłach, więc niezdarnie podniosłam głowę. Ni to ze strachem, ni to zdziwieniem zauważyłam, że ktoś nade mną stoi. Szybka decyzja, by błyskawicznie poderwać się na nogi, odepchnąć dziada albo kopnąć go w słabiznę i zwiać gdzie pieprz rośnie, spełzła na niczym, bo przy pierwszej próbie powrotu do pionu poczułam silne walnięcie w kark i padłam jak długa. Nie miałam sił, by walczyć, gdy poczułam, że silne ręce chwytają mnie za nadgarstki i ciągną po ziemi w kierunku drzwi, które teraz stały otworem. Po chwili już sturlałam się po schodach na dół piwnicy, z której nie tak dawno udało mi się uciec. Na stoliku, niewidocznym przez okienko, bo skrytym za regałem, palił się, kopcąc, znicz. Mimo zamroczenia skojarzył mi się od razu z ostatnim pożegnaniem i struchlałam. Obmacałam zdarte i obolałe łokcie i kolana. Nie miałam czasu na użalanie się nad sobą, musiałam znaleźć Huberta.
– Hubert – załkałam, widząc, że leżał za regałem między skrzynkami z narzędziami. Jego ręce znowu były okręcone taśmą. – Hubert? Żyjesz? – podczołgałam się do niego i ujęłam jego twarz w dłonie. Uniósł powieki, patrzył na mnie przez chwilę, jakby dawał sobie czas na rozpoznanie mnie.
– Maja – wyszeptał – wróciłaś po mnie. Nie powinnaś. Nie powinnaś wracać. Przepraszam. – Jego głowa opadła mi na kolana. Byłam przekonana, że właśnie umarł, a ja zostałam sam na sam z psychopatą, który nie wiedzieć czemu, uparł się, by nas oboje ukatrupić. I co my mu oboje zrobiliśmy? Za co to wszystko? Może i odzywałam się czasami głupio do sąsiadek matki, ale nigdy nikomu nie wyrządziłam krzywdy, a Hubert? Co on komu zrobił? Zawsze był kulturalny, życzliwy, wręcz szarmancki. Więc za co to wszystko? Łzy płynęły mi po twarzy obfitym strumieniem. Kołysałam głowę Huberta, gładząc jego posklejane i wilgotne jeszcze od krwi włosy, gdy na ścianie oświetlanej kopcącym zniczem zamajaczył zniekształcony cień.

68.

Nadal klęczałam przy Hubercie, patrząc na zbliżającą się w naszym kierunku postać. Wydawało mi się, że już ją kiedyś spotkałam, że znam tego człowieka, bo było w nim coś znajomego, co na pewno już kiedyś widziałam. Strach mnie obezwładnił, w gardle czułam rosnącą gulę, a ręce dygotały. Jednocześnie nie mogłam się doczekać, by wreszcie zobaczyć tę zbliżającą się ku mnie osobę, nie byłam też w stanie wydobyć z siebie głosu.
– Nie bój się, nie umrze – zaśmiała się Zofia, żona Huberta, zwracając się do mnie i wychodząc z cienia, ukazując się nam w całej swej okazałej postaci. Imponującej wielkości biust i równie imponującej wielkości pośladki, obleczone w czarny, opięty dres zamajaczyły cieniem na ścianie, gdy oparła się na trzymanej w rękach łopacie. Hubert raptownie nabrał w płuca powietrza i wstrzymał na chwilę oddech, by później je powoli wypuścić. Wpatrywał się w Zofię szeroko otwartymi oczami, zaciskając dłonie w pięści, które wydawały się teraz bezsilne.
– Zofia? – wydukał wreszcie z niedowierzaniem. – To ty?
Zofia sprawiała wrażenie ucieszonej spotkaniem z mężem. Znowu zaśmiała się głośno, podpierając się jedną ręką pod bok, bo w drugiej w dalszym ciągu ściskała stylisko łopaty, co obudziło moje podejrzenia dotyczące niecnego zamiaru wykorzystania narzędzia.
– Przecież nie żyjesz? –Hubert  ni to stwierdził, ni to zapytał.
– A ty, ty! – pogroziła mu zalotnie Zofia – nie płakałeś na Zosieczką zbyt długo, co? Od razu poleciałeś do jubilera. A po co tam pognałeś, hę? – zapytała Zofia, taksując męża groźnie wzrokiem. – To ja ci powiem po co! Pognałeś do jubilera, żeby wydać nasze oszczędności na pierścionek dla tego czegoś! – wskazała mnie palcem. – Nawet nie poczekałeś na koniec żałoby! Tak ci było do niej spieszno? – krzyczała Zofia, robiąc krok w naszym kierunku.
– Zosiu – wyjęczał Hubert. – Przecież odeszłaś ode mnie. I nie żyłaś – dodał, co w tej sytuacji zabrzmiało trochę głupio.
– Odeszłam, żebyś mnie odnalazł! – Zofia nakręcała się coraz bardziej. – Myślałam, że przyjedziesz tak jak to planowaliśmy, że będziesz prosił, bym wróciła, że pokażesz, jak mnie kochasz, jaka jestem dla ciebie ważna, że coś wymyślisz, a ty co? Ucieszyłeś się – oskarżyła.
– Zosiu – Hubert chyba miał nadzieję, że zdoła zmiękczyć żonę, skamląc i przymilając się do niej, co zaczęło budzić mój sprzeciw.
– Nie ma już Zosi! – zagrzmiała Zofia. – Zabiłeś ją razem z tą dziwką – skierowała w moją stronę wzrok. – Ukradłaś mi męża, ty suko! Doskonale wiedziałam, co się święci, że nie kręcisz się koło naszego domu bez powodu, ale on mi mydlił oczy i mylił tropy. Nie na długo jednak, o nie. Może i byłam ślepo zakochana, ale nie ślepa! – patrzyła na mnie z nienawiścią.
– Zosiu, to nieprawda, Maja nic nie zrobiła. Naprawdę. To ja, to moja wina – Hubert próbował skierować jej uwagę na siebie, czym tylko ją jeszcze bardziej zdenerwował.
– I jeszcze jej bronisz? Ty jej bronisz? Ja, twoja żona, cudem zmartwychwstała stoi tu przed tobą, a ty, zamiast się cieszyć, bronisz tej kurwy, która zniszczyła nasze małżeństwo? – wrzeszczała Zofia, nachylając się ku nam, oparłszy się na łopacie. Pomyślałam, że teraz nikt i nic już nie zdoła nam pomóc, a ja popełniłam najgorszy błąd w moim życiu, zlecając starej Tuszyńskiej zawiadomienie policji. I co ja chciałam osiągnąć, wracając do tej piwnicy? Dlaczego nie pobiegłam po pomoc, jak nakazywał rozsądek, zamiast liczyć na schorowaną kobietę, która pewnie już w połowie drogi zapomniała, o co ją prosiłam? Nadeszła chwila zemsty i to nie w postaci Zofii, ale w postaci mojej bezdennej głupoty i braku logicznego myślenia.
– Zosiu, to nieprawda – nie odpuszczał Hubert. – Maja nie wiedziała nic o moich zamiarach. Nie wiedziała, że kupiłem pierścionek. Naprawdę.
– Ona nie wiedziała! Ona niewinna! – przedrzeźniała Zofia. – Niespodziankę jej zrobiłeś, co? Świece, pięć gwiazdek i wielki brylant! A czemu nie? Zofii już nie ma! Zofia już nie stanie na przeszkodzie! Zofia już gnije dwa metry pod ziemią! Można zaprosić do jej łóżka inną! Tak to sobie wymyśliliście? Tak to miało być? – Pomyślałam, że za chwilę nastąpi mój nieodwołalny koniec. Hubert leżał na posadzce niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, a mnie nie przychodził do głowy żaden pomysł na wyjście z tej opresji. I tak oto sczeznę w tej piwnicy, w kurzu i brudzie, sponiewierana i wyzywana od kurew. Być może za jakiś czas ktoś znajdzie moje nadgniłe i zmaltretowane zwłoki, choć nie jest powiedziane, czy Zofia nie zakopie ich na tyle głęboko, by nikt mnie nigdy nie znalazł. Biedna moja mama, biedny Ziutek, nawet Baśka biedna! Już teraz pewnie odchodzą od zmysłów, może za jakiś czas trochę zapomną i ból zelży, ale zanim to nastąpi, swoje przecierpią.
– No ale teraz Zosia wróciła i pokaże wam wszystkim – Kuferkowa zachichotała radośnie.
– Zosiu, co masz na myśli? – zapytał Hubert. – Na kim i za co zamierzasz się mścić? Porzuciłaś mnie, sama zdecydowałaś, że nie chcesz ze mną być, a teraz jesteś zła? – ścisnął mnie za rękę, odpychając niewidocznie, jakby chciał, bym się odsunęła, więc zaczęłam się przesuwać w kierunku stolika ze zniczem, byleby jak najdalej od Zofii.
– Kłamiesz! – Zofia ryknęła jak ranne zwierzę. – Odprawiłeś mnie, sam mi kazałeś wyjechać, schować się, przeczekać! A teraz co? Ja ciebie porzuciłam? Sam to wszystko wymyśliłeś! – Odsuwałam się od Huberta coraz dalej, nie wiedząc, co myśleć o tym, co słyszę. Miałam w głowie galimatias.
– Zosiu, przecież wiesz dlaczego. Przecież wiesz, kochanie. Nie było innego wyjścia. Pamiętasz? – Hubert przemawiał czule jakby mówił do dziecka. – Chciałem cię chronić. Przecież wiem, że to nie twoja wina. Rozumiem. Ja wszystko rozumiem. A potem ten straszny wypadek. Od zmysłów odchodziłem – przemawiał Hubert, a Zofia przez krótki moment patrzyła na niego jak zakochana kobieta.

69.

– Przecież nie mogłaś tu zostać, Zosiu – kontynuował Hubert. – Pamiętasz? Obmyśliliśmy to razem, żeby cię chronić. Nikt inny poza mną by nie zrozumiał. Nie mogłem znieść myśli, że ktoś obcy miałby cię oceniać, oskarżać, pamiętasz? – przemawiał jak do dziecka.
– Ale przestałeś się odzywać – zaszlochała Zofia. – Zostawiłeś mnie samą, a sam co? Pewnie się z nią zacząłeś umawiać. Zdradzać mnie! Zapomnieć o mnie chciałeś, uwolnić się ode mnie! – wykrzyczała. – Do tej kurwy było ci spieszno!
– Zosiu, Zosiu, kochanie, co ty wygadujesz?
– Pierścionek jej kupiłeś! Chyba nie zaprzeczysz?
– Ale dopiero po twojej śmierci – zapewnił z wyrzutem Hubert, a ja pomyślałam, że zabrzmiało to cokolwiek głupio, skoro Zofia nie tylko stała przed nami cała i zdrowa, ale jeszcze miała nas w garści i to ona decydowała o naszych dalszych losach.
– Ale czemu ona? Czemu właśnie z nią? – szlochała Zofia, kiwając się nerwowo na stylisku łopaty. – Wiedziałeś, że jej nienawidzę! Wiedziałeś, że to wszystko przez nią! Gdyby nie ona, nigdy by do tego nie doszło. Nigdy nie musiałabym wyjeżdżać. To wszystko przez nią, a ty co? Pierścionek kupiłeś! Żenić się chciałeś! Do naszego domu chciałeś ją wprowadzić – żaliła się Zofia, patrząc na Huberta, który w dalszym ciągu leżał odłogiem pod ścianą. Musiała go nieźle zdzielić tą łopatą, skoro tak sflaczał, pomyślałam niemal z satysfakcją.
– Zosiu, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie – odrzekł Hubert z pokorą. – Ale Maja naprawdę nie ma z nami nic wspólnego. To nasza sprawa. Tylko twoja i moja. Ona nie jest nam potrzebna. Wypuść ją. Nikt nie powinien się wtrącać w sprawy między małżonkami. Było nie było – jest obca. Niech sobie idzie, nie chcę przy niej omawiać naszych spraw – przekonywał Hubert. Zrobiło mi się wstyd. Tak źle przed chwilą o nim pomyślałam, a on cały czas próbował mnie uratować. Nie mógł się ruszać, był całkowicie zdany na łaskę tej szalonej baby, a mimo to myślał tylko o mnie. Popatrzyłam na niego z wdzięcznością, zdając sobie sprawę z bezsensowności tej jego próby uwolnienia mnie. Ta kobieta na pewno była szalona, ale nie głupia. Miała w swojej głowie konkretny plan, który konsekwentnie realizowała, a to nie wróżyło dla mnie niczego dobrego. I pomyśleć tylko, że przez cały ten „narzeczeński” okres wahałam się, co do sensowności narzeczeństwa i ani razu nie poczułam się jak zakochana kobieta.
– Pytałeś, co zamierzam z wami zrobić? – zaśmiała się po raz kolejny tego wieczoru. – Już mówię. Dostaniecie oboje to, na co zasłużyliście. Ona zaraz zdechnie jak suka. Lekkie uderzenie łopaty zwala z nóg dużego mężczyznę, popatrz na siebie, a co zrobi z kobietą? Na wszelki wypadek rąbnę ją kilka razy aż jej piękna buźka zmieni fason. A potem…, o widzisz, to będzie najlepsze! Potem ktoś anonimowo wezwie policję, która stwierdzi, że to ty ją zabiłeś. Nie chciała za ciebie wyjść, oddała ci pierścionek, a ty nerwowy jesteś. Obsesję masz na jej punkcie. Pamiętasz te biedne kobiety w lesie? Takie do niej podobne. Znajdą przy tobie kilka ich rzeczy i będzie po sprawie. Ona zdechnie, a ty posiedzisz w kiciu. A może nie będzie tak źle? Może lekarze stwierdzą, że jesteś niepoczytalny, szalony, że wariat z ciebie i trzeba cię zamknąć w szpitalu? Zawsze to lepsze niż więzienie, prawda?
– Zosiu, co ty bredzisz? – Hubert zachowywał godny podziwu spokój. – Przecież ja żyję. I będę świadczył. To się nie uda – przekonywał.
– Świadczył? O czym? Ja nie żyję! Rozumiesz? Ja nie żyję! Moje ciało zostało spopielone, nie ma DNA, nie ma śladu! – Zofia ruszyła w moją stronę, unosząc łopatę na wysokość głowy. W ostatnim przebłysku świadomości chwyciłam ciągle palący się znicz i chlusnęłam jej w twarz roztopioną stearyną, uchylając się przed ciosem. Widać musiało ją cholernie zaboleć, bo złapała ręką za poparzoną twarz, co dało mi możliwość wyrwania jej łopaty. Nie wahałam się ani minuty dłużej. Walnęłam Zofię łopatą w plecy i zwaliła się na piwniczny beton niczym wór kartofli. Na wszelki wypadek przyłożyłam jej ponownie, starając się ominąć głowę. Nie chciałam jej zabijać, ale ogłuszyć. Popatrzyłam, jak leży bez czucia i pomyślałam, że jestem rewelacyjna.
– Dzięki Bogu – Hubert odetchnął głęboko. – Zaklej jej ręce taśmą. Pospiesz się – instruował, a ja popędziłam w kierunku skrzynek w poszukiwaniu taśmy.

70.
– Zakleiłam Zofię szczelnie, pamiętając, że ręce musi mieć za plecami. Ostatecznie skoro ja przegryzłam tę taśmę, to Zofia w przypływie szału mogła też to zrobić i to na moich oczach, a w bezpośrednim starciu z tą posągową kobietą nie miałam najmniejszych szans. Na Huberta w dalszym ciągu nie miałam co liczyć. Siedział pod regałem, ledwo co ruszając rękami. Zofia leżała teraz na boku z zaklejonymi ustami, owiniętymi taśmą rękami i nogami.
Przysiadłam po turecku po drugiej stornie, odetchnęłam pełną piersią, jakbym wykonała kawał dobrej roboty. Hubert oddychał ciężko, ocierając rękawem koszuli płynący mu po twarzy pot.
– Maja, dlaczego wróciłaś? Prosiłem, żebyś poszła po pomoc. Byłaś nierozważna – przemawiał do mnie jak do niezbyt rozgarniętego dziecka.
– Mam parę pytań – zaczęłam, wpatrując się w Huberta, który zaczął zamykać powieki. Podejrzewałam, że symulował drzemkę, by uniknąć nieprzyjemnej sytuacji. Zofia zaczęła pojękiwać cicho, ale nie przejęłam się tym za bardzo. Jeszcze przed chwilą chciała mnie najzwyczajniej w świecie ukatrupić, nie miałam dla niej cienia litości.
– Maja, wyjdź stąd, Zofia zaraz dojdzie do siebie. Ty jej nie znasz. Taka taśma jej długo nie utrzyma w ryzach, biegnij po pomoc – zaczął straszyć.
– Oberwała raz, może oberwać i drugi – wskazałam na łopatę opierającą się styliskiem o moje ramię.
– Potrzebuję pomocy, nie mogę się ruszyć. Proszę, Maja…
– Przeżyłeś prawie dobę w tym stanie, przeżyjesz jeszcze godzinę. Odpowiesz mi na moje pytania. Mówiłeś, że Zofia nie żyje, że był pogrzeb. Jak na nieboszczkę, to całkiem zdrowo wygląda. O co w tym chodzi? Nie byłeś przy identyfikacji zwłok? A może nie rozpoznałeś własnej żony?
– Nie byłem. Gdy szwagierka zawiadomiła mnie o wypadku, oczywiście tam pojechałem. Ale nie widziałem ciała. Przyjechałem na pogrzeb. Na katafalku zamiast trumny stała urna, przed nią zdjęcie Zofii. Identyfikacji dokonała wcześniej Irena, siostra Zofii, miałem wątpić w jej słowa? Przyznam szczerze, że mi ulżyło. W tamtej chwili myślałem tylko o jednym, o tym, że jestem wolny. A ty bezpieczna – dodał.
– Bezpieczna? Co przez to rozumiesz?
– Boże, jaka ty naiwna jesteś – Hubert wyraźnie się zirytował. – Wokół ciebie giną podobne do ciebie kobiety, dzieją się jakieś dziwne rzeczy, a ty nie zauważasz w tym żadnego związku z sobą. Jak myślisz, kogo Zofia nienawidzi najbardziej na świecie i to zaraz po mnie? Podejrzewam, że chciała ci zrobić krzywdę już dawno temu, ale gdy zobaczyła tę kobietę, tę grzybiarkę, jakby grom w nią uderzył z jasnego nieba. Pamiętam jak krzyczała „ona się rozmnożyła”, „jest wszędzie”, „ wszędzie pełno tej kurwy”. Wiedziałem, że chodzi o ciebie, ale nie wiedziałem, jak cię ostrzec, bo i co miałem powiedzieć? „Pani Maju, pani uważa, bo moja żona Zofia chyba zamierza przetrącić pani kark?” Trzymałem się blisko ciebie, mając nadzieję, że będę w pobliżu w decydującym momencie i zdołam ją powstrzymać.
– Ona zabiła tę grzybiarkę? – nie wierzyłam w to, co usłyszałam. – Ale przecież tamtą ktoś zgwałcił? Wszyscy tylko o tym mówili.
– Nikt jej nie zgwałcił – zaprzeczył Hubert. – Ktoś rozpuścił taką plotkę i się przyjęła. Kobieta zabita w lesie, to po co ją zabijali? No żeby zgwałcić. Proste?
– Wiedziałeś o tym? – spytałam z niedowierzaniem. – I nic nie zrobiłeś? Nie zgłosiłeś tego? Rany boskie! Nie wierzę!
– Domyślałem się, a to różnica. A ty byś zgłosiła? Gdyby na miejscu Zofii była twoja matka, Ziutek albo Baśka? Zgłosiłabyś?
– Nie wiem, ale…Zofia to nie matka! Skoro tak bardzo chciałeś się od niej uwolnić, to dlaczego nie wykorzystałeś okazji? Miałeś szansę. Może uratowałbyś Jadzię. Jadzia Dziesło. Pamiętasz ją? Osierociła dzieci. Spokojna taka, smutna, cicha…
– Uspokój się! – głos Huberta zyskał na sile. – Zofia jest chora. Chora psychicznie albo chora z nienawiści, jak zwał, tak zwał. Nie wiedziałem, że to ona zabiła aż do tamtego dnia, do Jadzi. Miałem wcześniej podejrzenia, ale żadnej pewności. Ale tamtego dnia wykrzyczała mi, co zrobiła.  Śmiała się jak wariatka, że ma sposób na „tę moją blond kurewkę”.  Myślisz, że nie chciałem pobiec na policję? Chciałem, powiedziałem, że to zrobię. Zaśmiewała się do łez, a potem mnie spytała: „ I co? ona cię zechce? Męża morderczyni? Przez ciebie zginęły dwie kobiety!” Wtedy do mnie dotarło, że moje życie się skończyło. Że będę musiał uciekać, kłamać, a i tak zawsze ktoś mnie gdzieś pozna i opowie moją historię. Po kilku latach znalazłby się pewnie ktoś, kto by stwierdził, że to ja doprowadziłem Zofię do takiego stanu. Poza tym było jeszcze coś, cos ważniejszego od opinii i etykiety męża zabójczyni.
– Coś ważniejszego? Ważniejszego od życia Jadzi? Cóż to takiego?
– Ty – odpowiedział Hubert. – Nie chciałem uciekać, nie bez ciebie. I powtarzam, że dowiedziałem się prawdy po śmierci Jadzi. Nie mogłem jej w niczym pomóc, tej pierwszej też nie.   

71.

– No ale przecież powinieneś coś zrobić. Wtedy, gdy już miałeś pewność – nie ustępowałam. Zofia na dobre oprzytomniała, próbowała podnieść się z posadzki, ale ręce na plecach jej to skutecznie uniemożliwiały. Na wszelki wypadek ujęłam łopatę w ręce, byłam gotowa przyłożyć jej ponownie, gdyby zaszła taka potrzeba.
– Próbowałem namówić ją na wizytę u psychiatry, wmawiając, że to, co się stało, to nie jest jej wina. Że lekarz jej pomoże i tak dalej, ale ona tylko się śmiała. Ja początkowo naprawdę myślałem, że ona straciła rozum. Zresztą, sam nie wiem, co myślałem.
– No właśnie. Gubisz się w tym, co mówisz. To się boisz, żeby się nie wydało, to chcesz zawlec ją do psychiatry? Przecież wszystko by się od razu wydało. Kręcisz, Hubert – zdenerwowałam się.
– Maja – Hubert wyciągnął do mnie rękę, chcąc ująć moją dłoń, ale nie ruszyłam się nawet na centymetr. – Maja, czy ty nie rozumiesz, że ona dla mnie nie była ważna? Że było mi wszystko jedno, co się z nią stanie? Zatruwała mi życie już od kilku lat, ale po tym, co zrobiła, przestała dla mnie istnieć jako człowiek. Rozumiesz to? Mnie chodziło tylko o jedno, o ciebie. Tylko ty się liczyłaś, tylko o tobie myślałem. Wiedziałem, że będzie trudno zbliżyć się do ciebie, ale postanowiłem zrobić wszystko, byś zwróciła na mnie uwagę i okazało się, że metoda małych kroczków daje rezultaty. Czy ty wiesz, co ja czułem, gdy się dowiedziałem, że ktoś cię napadł? Byłem przerażony, bo nie wiedziałem, co się dzieje. Ze strony Zofii już ci nic nie zagrażało, byłem o tym przekonany, a tu? Napad? Coś było nie tak.
Ciało Zofii zaczęło drgać. Patrzyłam na nią zaniepokojona, nie chciałam, by umarła i to na moich oczach. Już zaczęłam się gramolić, by przewrócić ją na plecy i sprawdzić, czy może oddychać, gdy Hubert krzyknął, bym nic nie robiła. Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem. Naprawdę musiał jej nienawidzić.
– Popatrz na nią – skinął w jej stronę głową. Patrzyłam na drgającą Zofię przez jakiś czas, nie mogąc się zdecydować, jak mam postąpić.
– Maja, nie bądź naiwna, przyjrzyj się uważnie – zachęcił Hubert i wtedy dopiero zrozumiałam. Ona się śmiała! Leżała okręcona taśmą, nie mogła się ruszyć, na pewno miała świadomość tego, co się z nią stanie, a ta cholera się śmiała! Patrzyłam zdumiona, zyskując pewność, że leży przede mną wariatka. Kto normalny zachowywałby się tak jak ona w jej sytuacji? Baba musiała dostać na łeb, żadne inne wytłumaczenie nie przychodziło mi do głowy.
– Odbiło jej? – zerknęłam na Huberta patrzącego na żonę z wyrazem obrzydzenia.
– Nie, nie odbiło – zaprzeczył. – Zofia nie jest głupia, a zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jest inteligentna. Wszystko sobie zaplanowała. Wprawdzie chciała pozbyć się ciebie, ale i tak jej się udało. Nie rozumiesz?
– Co mam znowu zrozumieć? – nie spuszczałam Zofii z oczu, gotowa do walnięcia jej łopatą.
– Dopięła swego. Ona już wie, że przegrałem. Że nie zostaniesz ze mną i odejdziesz, gdy tylko stąd wyjdziemy, a jej tylko o to chodziło. Żebym nie mógł być z tobą. Podejrzewam, że przeżyłaby każdą inna kobietę, ale nie ciebie. Sam nie wiem, skąd w niej tyle nienawiści.
Oboje patrzyliśmy na chichocząca Zofię, której teraz leciały po twarzy łzy. Baba śmiała się do łez. Podniosłam się do pionu, ujęłam łopatę w ręce i zaczęłam zbliżać się do Zofii. Miałam tylko jeden cel, uderzyć, mocno, celnie, boleśnie. Za tę nieznaną mi kobietę, którą ta sucz zatłukła bez powodu w lesie; za Jadzię, cichutką, miłą, dobrą Jadzię, która nigdy nikomu nie zrobiła nic złego. Za jej dzieci błąkające się od jej śmierci od dziadków do dziadków, bo ojciec nie radził sobie z opieką nad nimi w pojedynkę. Za to, że będę musiała oddać Hubertowi jego piękny pierścionek i nie mogłam zostać jego żoną, nie będę zwiedzać z nim świata i nie będę mogła pozwolić na to, by mnie rozpieszczał swoją miłością i otaczał opieką. Za moje dzieci, które chciałam mieć i które pewnie bym z nim miała. I co z tego, że go nie kochałam? Szanowałam tego człowieka, lubiłam go i miałam dużą szansę na to, by go pokochać, a ta cholerna kobieta pozbawiła mnie tej szansy.
– Maja, odejdź od niej, proszę. Nie rób tego, Maja – Hubert próbował wstać, opierając się o regał, ale nie miał na to siły.
– Pani Maju, pani odłoży tę łopatę – w  drzwiach stanął mężczyzna. Zaczął schodzić powoli w dół.


72.
– Odłóż tę łopatę, Maju, nie warto się tak narażać dla kogoś, kto nie jest tego wart. Myśl o sobie – Przystojniak wyjął mi łopatę, odsuwając mnie od Zofii.
– Dzięki Bogu – westchnął Hubert, wyciągając do mnie rękę. Kucnęłam obok niego, podczas gdy Przystojniak wzywał karetkę. Wiedziałam, że żegnam się z Hubertem, po tym, czego się dziś dowiedziałam, my jako para nie mogliśmy przetrwać.
– Dasz sobie radę? – zapytał, uśmiechając się delikatnie. – Ludzie znowu dadzą ci trochę popalić, ale ty jesteś silna. Poradzisz sobie, prawda? Poradzisz sobie. Na pewno.
– Panie Kuferek – Przystojniak przerwał mu bez pardonu – wezwałem karetkę, zaraz będą. – Pochylił się nad Hubertem, oświetlając jego głowę trzymaną w ręce latarką.
– Ładnie pan oberwał – stwierdził. – Niech się pan nie rusza, poczekamy na lekarza. Jak pana podeszła? – zaciekawił się, nie zwracając uwagi na miotającą się teraz po posadzce Zofię.
– Czekała na mnie w domu – odpowiedział Hubert. – Zaraz za drzwiami, wszedłem do środka, nie zdążyłem nawet włączyć światła. Oprzytomniałem już tutaj.
– Silna kobieta – Przystojniak stwierdził z uznaniem. – Tak przyfanzolić facetowi i zawlec go potem tutaj, no, no – popatrzył na dyszącą ciężko Zofię. – Nawet niejeden mężczyzna miałby z tym problem.
– Szefie, jest karetka! – ktoś zajrzał przez otwarte drzwi piwnicy. – Nasi też zaraz będą.
– Niech się pan nie rusza, ma pan ranę głowy, lepiej poczekać na lekarza. Już idzie – Przystojniak przytrzymał za ramię Huberta, który na wieść o karetce znowu próbował się podnieść. W skąpym świetle latarki i ciągle palącego się znicza pojawili się ratownicy medyczni. Jeden z nich ukląkł przy Zofii.
– Proszę ją zostawić – zainterweniował Przystojniak. – Nic jej nie jest. Tutaj potrzebna jest pomoc – wskazał na Huberta.
– A ona? – zaniepokoił się ratownik. – Ma tak leżeć?
– A niech poleży – uspokoił do Przystojniak. – Najpierw ją zakujemy w kajdanki, a zaraz potem  ją obejrzycie. Zresztą, oficjalnie ta kobieta nie żyje. Więc jako cudem zmartwychwstała może spokojnie poczekać na swoją kolej. Prawda, pani Kuferek? – krzyknął jej nad uchem, gdy ratownicy opatrywali rannego Huberta.
– Da pan radę wstać? Tutaj ciężko będzie z noszami, może uda nam się razem? – ratownicy ujęli Huberta pod ramiona i powolutku podnosili go do pionu, za co był im wyraźnie wdzięczny. Pewnie nie chciał, bym widziała go wynoszonego na noszach.
– Hubert, masz przy sobie telefon? – zawołałam, by Zofia dobrze słyszała. Hubert skinął lekko głową, potwierdzając.
– Zadzwonię za godzinę – obiecałam. Nie chciałam pozwolić, by Zofia miała satysfakcję.
– Oj, nie za godzinę – oburzył się ratownik. – Jest środek nocy, proszę zadzwonić rano, najlepiej po obchodzie, gdzieś koło dziesiątej – dodał. Dwaj mundurowi rozcinali taśmę z rąk i nóg Zofii, by zaraz potem zakuć ją w kajdanki.
– Ściągnijcie jej tę taśmę z twarzy – poradził Przystojniak.
– Ty suko! – wrzasnęła Zofia zaraz po odkneblowaniu. – Dopadnę cię, nic mi nie zrobią. Jestem chora! Wrócę po ciebie – groziła, opierając się przed wyprowadzeniem z piwnicy.
– Będę czekać. Szukaj mnie pod zmienionym nazwiskiem. Maria Kuferek. Tak się będę nazywać! – odpłaciłam jej pięknym za nadobne. Zofia zawyła i próbowała wyrwać się z objęć dwóch rosłych policjantów, ci jednak na to nie pozwolili i wywlekli ją, wrzeszczącą i złorzeczącą, z piwnicy.
– Naprawdę? – zapytał Przystojniak. – Właduje się pani w ten związek?
– A co? – zapytałam zaczepnie. – Miałam pozwolić tej krowie wyjść stąd w przekonaniu, że mimo wszystko wygrała? Po moim trupie! – Przystojniak popatrzył na mnie w skupieniu.
– Wie pani, kobiety są naprawdę inne niż my, takie jakieś skomplikowane. A właśnie! – ucieszył się. – Nie miała pani kogo do nas wysłać z wiadomością, tylko tę nieszczęsną Tuszyńską? Pani wie, ile się namęczyliśmy, żeby wydobyć z niej potrzebne informacje? Początkowo nikt nie wiedział, o co kobiecie chodzi. Wyszło na to, że się pani ukryła na działkach razem z panem Kuferkiem, bo chcieliście tam pobyć w izolacji. To był cytat – podkreślił. – Ma pani szczęście, że zaszedłem komisariat, bo rano zostawiłem tam swoje rzeczy. Inaczej siedzielibyście tutaj do Bożego Narodzenia.
– A moja rodzina? – zapytałam. – Powiadomiliście ich?
– Tak, wysłałem policjanta. Z tego co wiem, cała trójka siedzi na komisariacie. Pani brat znowu grozi nam telewizją.
– Ziutek groził telewizją? – zapytałam z czułością. Nie ma jak to starszy brat, pomyślałam. Zawsze w pogotowiu.
– A groził, groził. Ponoć nie chciało nam się pani szukać.
– A szukaliście? – zapytałam z powątpiewaniem.
– Szukaliśmy – potwierdził. – Mimo że jeszcze nie minął przepisowy czas. Od razu wiedziałem, że nie mogła pani tak zostawić matki bez poinformowania jej o wyjeździe. A jak jeszcze zauważyłem, że pana Kuferka nie ma w domu…, sama pani rozumie. Raptem wszystko zaczęło się jakoś układać w całość. No i jeszcze pani kierownik. Pani wie, jakie ten człowiek ma znajomości? – zapytał z ciekawością. – On znalazł pani samochód i to w nocy. Niedługo po pani zniknięciu. Coś go tknęło, jak mówił, i wrócił. W nocy obudził pani matkę, żeby sprawdzić, czy dotarła pani do domu, no i zaczęło się.
– No toście się nie popisali – podsumowałam złośliwie. – Mieć tyle danych i polegać na zeznaniach Tuszyńskiej? Ha! – pozwoliłam sobie na wykrzyknik, prowadzona przez Przystojniaka do wyjścia.


73.
Moja mama posiwiała. Zauważyłam to, gdy po wszystkim Przystojniak odwiózł mnie do domu. Dwa siwe pasma znaczyły jej obie skronie, symetrycznie okalając twarz, co mną wstrząsnęło, bo uświadomiłam sobie, co musiała przeżywać po moim zniknięciu. Spuchnięta od płaczu twarz Baśki i podkrążone oczy Ziutka były świadectwem ich przywiązania, miłości i wszystkiego, co można po prostu nazwać rodziną. Mój kierownik, poczciwy pan Czesław, chodził po kuchni wielkimi krokami. Jak się później okazało, poruszył niebo i ziemię, żeby policja nie czekała obstalowanej przepisanej doby i wszczęła poszukiwania zaraz po odnalezieniu mojego auta. Siedzieliśmy razem przy kuchennym stole, pijąc ogromne ilości kawy i czekając aż Ziutek znajdzie jakiś nocny sklep, żeby zakupić trunek wysokoprocentowy, który w takich chwilach dobrze jest mieć w domu. Nad ranem zapukał do nas Przystojniak. Był już po służbie, więc gdy Ziutek nalał mu drinka, nie protestował.
– Od czego by tu zacząć? – zastanowił się, przyglądając się mojej milczącej uparcie mamie. Pewnie siwe pasma na jej głowie nie umknęły jego uwagi.
– Pewne przesłanki, że tak powiem, kazały mi przypuszczać, że te dwa morderstwa, o których przecież państwo wiecie, w jakiś sposób łączą się z osobą pani Mai. Przyznam, że początkowo przyszło mi nawet na myśl, że być może… – zawiesił głos – miała pani z nimi coś wspólnego.
– No wie pan? – oburzyłam się. – A dlaczego? Niby jaki miałabym mieć w tym cel?
– Nie przerywaj! – zgromił mnie Ziutek.
  Ludzie mają różne cele i różne motywy, próbowałem je znaleźć. Niech się pani nie dziwi moim podejrzeniom, wiele na panią wskazywało: przede wszystkim podobieństwo. Dwie pierwsze ofiary były do pani bardzo podobne. Sprzedawały grzyby w punkcie, w którym pani bywała. Mąż drugiej ofiary publicznie się do pani zalecał, no sama pani przyzna, że to wszystko się jakoś wiązało.
– Zabiłam je, bo byłyśmy do siebie podobne? Bzdura! – Przystojniak upił trochę złocistego płynu i odstawił szklaneczkę.
– Gdy zaginęła pani Barbara, trochę się namieszało. Ani niepodobna, ani w konflikcie z panią, co więcej, ludzie twierdzili, że zawsze żyłyście w przyjaźni i razem przetrwałyście różne koleje losu, nic się nie zgadzało. Jednak pani Barbary nie było, ślad po niej zaginął, a jej mąż niezbyt pochlebnie się o pani wyrażał, sugerując czasami, że była pani zazdrosna, co mogło być dobrym motywem…
– Ja? Zazdrosna? Ale o co? – nie wytrzymałam.
– No, jak to mąż pani Barbary zasugerował…, o stan cywilny – Przystojniak znowu upił drinka, a mnie zaczęły palić policzki, nie wiedziałam czy ze złości, czy z zażenowania.
– Cały Jacek – zaśmiała się Baśka. – On naprawdę był przekonany, że Maja zazdrości mi męża.
– Co za bzdura – pan Czesław okazał mi wsparcie. – Pani Maja? Zazdrosna? Ha!
– A niech ich szlag! – nie wytrzymałam.
– Ich? – Przystojniak zachował czujność.
– Jacka i tego jego Hugona. Na pohybel gadom – wzniosłam szklanicę z drinkiem, do czego przyłączyła się Baśka.
– O nie, nie – zaprzeczył Przystojniak – pan Hugo był tymi insynuacjami oburzony. On ma o pani bardzo dobre zdanie – przymrużył oko, patrząc na mnie z rozbawieniem. – Ale wracając do sprawy…Sytuacja zaczęła się naprawdę komplikować po zniknięciu pani Kuferek. Już zaczynałem wykluczać pani udział w sprawie, gdy zobaczyłem panią i pana Huberta w objęciach i to na posterunku policji! W dodatku, w dniu, w którym ten niby zrozpaczony mąż przyszedł zgłosić zaginięcie żony. Sami państwo przyznacie, że tego typu zbiegi okoliczności muszą dawać do myślenia.
– Obejmowałaś się na komisariacie z Hubertem? – Ziutek patrzył na mnie z niesmakiem.
– Jakie obejmowałam? Jakie obejmowałam? To on mnie objął, a ja nie mogłam się wyrwać! – zaprzeczyłam oburzona.
– No tak właśnie zrelacjonował to mój kolega, który miał wtedy dyżur, co mnie trochę uspokoiło. Nie na długo. Znowu zacząłem mieć podejrzenia. Zaraz po doniesieniach o waszych randkach i zaręczynach. Pani nawet nie wie, jak ludzie lubią pisać anonimy – westchnął.

74.

– Po informacji o śmierci pani Kuferek zaczęliśmy podejrzewać, że pan Kuferek miał z nią coś wspólnego, a skoro pan Kuferek, to i być może pani… – kontynuował Przystojniak.
– Ha! – wykrzyknął zirytowany pan Czesław. – Skoro policja tak działa, podejrzewając kogoś takiego jak pani Majeczka, to wcale się nie dziwię, że potem dzieją się takie rzeczy.
– Ale przyzna pan, że jednak przesłanki do podejrzeń były? – zapytał Przystojniak.
Siedziałam jak otumaniona, nie odezwawszy się ani słowem. Raptem doszło do mnie, że przez dość długi czas byłam w centrum policyjnej uwagi i to bez żadnej aktywności ze swojej strony.
– Współpracujący z nami policjanci z Tarnowskich Gór przekazywali nam na bieżąco zebrane przez nich informacje. Obserwacja podejrzanych nic nie wykazała, a nawet wykluczyła ich udział w sprawie.
– Byłam obserwowana? – nie wytrzymałam.
– Oczywiście, pan Kuferek również – przytaknął Przystojniak, uśmiechając się spod przymrużonych powiek. – Szybko doszliśmy do wniosku, że nie mogliście państwo osobiście doprowadzić do tego wypadku, no ale zawsze ktoś mógł wam pomagać…
– Moja siostra! Podejrzana o zorganizowanie takiej afery! Kto by pomyślał?– wtrącił się Ziutek, a w jego głosie usłyszałam niemal dumę.
– W całej tej sprawie było coś niejasnego; ten wypadek, te zwłoki, których stan wykluczał identyfikację – wiecie, że identyfikacji dokonała siostra pani Kuferek po obrączce? – spytał nas nagle. – No i spopielenie zwłok…, to nie było logiczne.
– A co dziwnego w spopieleniu zwłok? – zdziwił się pan Czesław. – Dzisiaj to już coś zupełnie normalnego.
– Nie wtedy, gdy zwłoki należy wieźć prawie sto kilometrów po to, by je spopielić. Koszty bardzo duże. Wprawdzie nic nie wskazywało na sfingowanie pogrzebu, ale gdy po napadzie na panią Maję w galerii handlowej zacząłem szukać motywu, prócz tła rabunkowego pojawiło się niejasne podejrzenie, że w tej sprawie nic nie jest oczywiste. Przebicie opon w samochodzie pani narzeczonego tylko potwierdziło słuszność tych podejrzeń – dodał.
– Myśli pan, że to ona? Że to Kuferkowa zaczaiła się na mnie w galerii? Nie, to trochę niedorzeczne. I żeby było jasne! Jerzy nie jest, nie był i nie będzie moim narzeczonym. Nie mam żadnego narzeczonego. Więc niech powstrzyma się pan przed nazywaniem moim narzeczonym kogokolwiek – dodałam z godnością.
– Ja wiem, że to pani Zofia na panią napadła. Sama wszystko opowiedziała. I opony też ona przekłuła, próbując zrzucić winę na pana Huberta lub na panią Maję, co jej się prawie udało. Wie pani, że Hubert pojechał wtedy za wami do Poznania? – zapytał, nie oczekując odpowiedzi.
– Ale po co Zofia miałaby ciąć opony w aucie Jerzego? – zapytałam, nie rozumiejąc sensu poczynań Zofii.
– Zofia śledziła Huberta, a Hubert śledził was. Widziała, co robicie, gdzie mieszkacie i tak dalej. Gdy zobaczyła Jerzego, który ponoć tak zapałał do pani uczuciem na ulicy, że aż przykro było patrzeć – zwrócił się do mnie – postanowiła go ukarać, bo każdy kto wielbił panią, stawał się jej osobistym wrogiem. Pomyślała też, że Jerzy oskarży o to panią i zerwie znajomość, a pani zacznie podejrzewać Huberta i go odpędzi, zatem upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu.
– Też mi wielbił – żachnęłam się pod nosem.
– Czegoś tu nie rozumiem – zapytał Ziutek. – Jak Zofia mogła napaść Maję w galerii handlowej? Skąd wiedziała, że Maja tam pojedzie? Zawsze jechał pan Czesław. Czy to nie przesada oskarżać ją o wszystko?
– Dowiedziała się od pana Czesława – odpowiedział Przystojniak, a mój kierownik przestał oddychać.
– Co też pan opowiada? – krzyknął. – Co za straszna kobieta! Nigdy z nią nie rozmawiałem, przysięgam, pani Majeczko! – patrzył na mnie przerażony.
– Kiedyś zadzwoniła z pytaniem, od której pani Maja będzie w pracy. Przedstawiła się jako jej koleżanka. Wtedy dowiedziała się, że wysłał ją pan na targi. Jeszcze wtedy nie planowała napaści, bardziej ją interesowało to, w jakich godzinach pani pracuje, żeby śledzić swojego męża, ale skoro nadarzyła się taka okazja, to ją po prostu wykorzystała.
– Rany boskie! – biadolił pan Czesław. – Ale jak ona się dostała do tej galerii?
– Jej siostra ją podwiozła. Zresztą, siostra wspomagała ją w wielu poczynaniach, ale to już inna historia. Powiem tylko tyle – nie obejdzie się w jej przypadku bez aktu oskarżenia. Obie panie zainstalowały się niedaleko stąd, wynajęły domek nad jeziorem w Lubniewicach, skąd miały bardzo blisko do naszego miasta i obserwowały praktycznie każdy wasz krok.

75.
– Jej siostra ją identyfikowała po tym wypadku, prawda? – Ziutek obserwował uważnie Przystojniaka. Widać było, że dręczy go jakaś myśl, ale się waha, czy spróbować rozwiać swoje wątpliwości. Przystojniak pokiwał tylko głową, a mnie w tej chwili olśniło.
– To kto zginął? – zapytałam. – Przecież był pogrzeb, była zabita, jakaś kobieta, kto to był? – nie dawałam za wygraną.
– Koledzy z Tarnowskich Gór próbują wytypować ofiarę na podstawie zgłoszeń o zaginięciu, ale to trudna sprawa i nie wiadomo, czy się powiedzie. Mogła to być na przykład osoba bezdomna, której rodzina nie szuka – Przystojniak bezradnie rozłożył ręce.
– Skąd one ją wzięły? Przypadkowa śmierć, zaplanowana? Jak myślicie? – Ziutek drążył temat z uporem maniaka.
– Na tym etapie śledztwa nie mogę podawać takich informacji, sami państwo rozumiecie.
– Nie rozumiemy – zaprzeczył Ziutek – jesteśmy w tę sprawę zamieszani, że tak powiem, osobiście. Tu chodzi o moją siostrę, o moją rodzinę. Mamy czekać do sprawy sądowej, żeby się czegoś dowiedzieć? Zresztą, o ile się orientuję, na tej sprawie sądowej i tak chyba nie będziemy? Bo będzie chyba druga, a w niej żadne z nas świadkiem nie będzie. To co? Nic nam się nie należy? Tyle strachu, takie przeżycia, a potem niewiedza? Przecież jest pan po służbie, co panu szkodzi?
– Po służbie czy przed, to nie ma znaczenia, jestem policjantem… Podejrzenia są takie, że obie siostry zaplanowały ten wypadek, co – jeśli jest prawdą – trudno będzie udowodnić, bo przecież ofiary już nie ma. Odnaleziono jednak kierowcę, który go spowodował. Młody chłopak, jechał z dziewczyną. Oboje twierdzą, że nikogo nie widzieli na drodze, nikt na drogę nie wtargnął, zauważyli po prostu, że coś przejechali. Odjechali trochę dalej, chłopak się zatrzymał, było ciemno, pomyślał, że może to jakieś zwierzę, nawet nie cofnął, by sprawdzić. Dopiero gdy w lokalnej gazecie opisano wypadek, zaczął się zastanawiać. Bał się, ukrywał, ale w końcu zgłosił się na policję. Ekspert badający pojazd stwierdził, że samochód nie uderzył w żadną przeszkodę, więc ofiara musiała leżeć na drodze prowadzącej przez las. Było ciemno… A zwłoki znaleziono w rowie… Same się tam nie sturlały.
– A może jeszcze żyła po tym przejechaniu i sama próbowała…, no, odczołgać się? – zasugerowała mama, która do tej pory siedziała milcząca i mroczna.
– To raczej mało prawdopodobne – zaprzeczył Przystojniak. – Z raportu patologa wynika, że kobieta miała połamane ręce i nogi, stłuczoną głowę, obrażenia organów wewnętrznych… Gdyby ofiara szła poboczem i została uderzona z dużą siłą, to mogłoby tak to wyglądać, ale jeśli kierowca i jego dziewczyna mówią prawdę, to znaczy, że leżąc na szosie, była już martwa. I to podobieństwo… Oczywiście nie dosłowne, ale… zbliżony wiek, budowa, kolor włosów… Tu raczej nie było przypadków.
– Rany boskie! – mama przeżegnała się. – Morderczynie, i one zasadziły się na moje dziecko. Jak ja bym je w swoje ręce dorwała, to nikt by im nie pomógł – zacisnęła pięści. – Rozorałabym te ich jaszczurcze pyski, mimo że dwa razy większe i grubsze. I jak tu się Kuferkowi dziwić, że nie żałował żony, gdy się dowiedział o jej śmierci? Kto wie, czy się nie ucieszył nawet? – spojrzała na mnie pytająco, a w ślad za nią pozostali utkwili we mnie wzrok. Pomyślałam, że Hubert i tak będzie miał dużo kłopotów, a wszystko co teraz powiem może obrócić się przeciwko niemu. Nie mogłam mu tego zrobić. Nie zasłużył sobie na to.
– A ja skąd mam to wiedzieć? Miałam go zapytać? – zrobiłam zdziwioną minę.
– No niech pani nie mówi, że nigdy się pani nie interesowała  panią Zofią – zakpił Przystojniak.
– Jak to nie? Interesowałam się.
– I? – Przystojniak pochylił się moją stronę.
– Na początku było wszystko OK., jak mówił Hubert. Potem dopiero, nawet całkiem szybko, zaczęło się psuć, bo ona była potwornie zazdrosna, a on – przynajmniej tak mówił – nigdy jej nie zdradził, chociaż inne kobiety mu się podobały. Pani Zofia jakimś dodatkowym zmysłem wyczuwała, która mu się podoba i dawała mu nieźle popalić. Tyle wiem.
– Ale jak ona dopadła Majkę ? – zapytał Ziutek, stawiając na stół kawę.
– A to było łatwe. Razem z siostrą zaczaiła się na pana Huberta. On się niczego nie spodziewał, więc poszło im z nim łatwo. A potem zaczęły czytać SMS-y. Wiedziały, o której pani skończy pracę, znały pani auto… Wbiły pani dwa gwoździe w oponę i poczekały na efekty. Nawet pani nie zauważyła, że jedna z nich, siostra pani Zofii, była tuż tuż. Pani Zofia czekała pod pani domem, na wypadek, gdyby jednak w jakiś sposób udało się pani do niego dotrzeć.
– To kto mnie walnął? Nie Zofia? – zdziwiłam się.
– Ano nie, okazuje się, że siostra pani Zofii w niczym jej nie ustępuje walecznością. I gabarytami. Raczej nie miała pani szans – stwierdził z uśmiechem, taksując mnie wzrokiem. Poczułam kopnięcie w kostkę. Baśka z kamienną twarzą pod stołem masakrowała mi stopę. Pewnie znowu zauważyła coś, co umknęło mojej uwadze, ale miałam to w nosie.
– Zamierza pani odwiedzić pana Huberta? – zaciekawił się Przystojniak.
– Tak – zdecydowałam. – Żeby ludzie nie gadali. Żeby Hubert mógł wyjść z tego z twarzą. On chyba i tak stąd wyjedzie, ale nim to nastąpi, niech chodzi z podniesioną głową. Poza tym, chcę wiedzieć, jak się czuje. To dobry człowiek.
– A co z zaręczynami?
– Cóż, myślę, że to z góry była przegrana sprawa. Sama nie wiem, co sobie myślałam. I on już też zdaje sobie z tego sprawę.
– Wie pani, trudno mu się dziwić – zauważył Przystojniak, a ja znowu poczułam kopnięcie w nogę. Ziutek gapił się bezmyślnie przed siebie, a mama obserwowała podejrzliwie Przystojniaka i mnie.
– Musicie państwo odpocząć – Przystojniak zaczął podnosić się z zamiarem wyjścia. – Jeśli pani pozwoli, wpadnę za kilka dni – zwrócił się do mnie, a ja szybko cofnęłam nogi, żeby znowu nie oberwać od Baśki.
– Oczywiście – wstałam, by odprowadzić go do drzwi, bo nikt inny się nawet nie ruszył. Stałam jeszcze na progu, czekając, aż Przystojniak wyjdzie na ulicę, gdy pod furtką zatrzymał się samochód z logo poczty kwiatowej. Facet z ogromnym bukietem kwiatów minął zdezorientowanego Przystojniaka. Już po chwili ściskałam w dłoniach bukiet, czytając bilecik. Skąd Hugo wiedział, że lubię właśnie takie kwiaty? Jaki ten świat jest dziwny. Umarł król, niech żyje król. Czy warto coś skrzętnie planować na przyszłość? Przecież najciekawiej jest żyć spontanicznie. Nieprawdaż?

                                                          Koniec

Komentarze

Popularne posty