Śmierć czai się za każdym drzewem
1.
Kolejka posuwała się powoli. Kilka osób z koszami
wypełnionymi grzybami stało przy drzwiach skupu runa leśnego. Przyciszonymi
głosami rozmawiali o zamordowanej przed kilkoma dniami w lesie młodej kobiecie.
Przysłuchiwałam się tym dyskusjom każdego dnia, stojąc w
kolejce, by sprzedać grzyby, które moja matka zbierała z uporem maniaka, by
potem wymuszać na mnie sterczenie w kolejce do skupu, bo sama – dziwnym
zbiegiem okoliczności – zaraz po grzybobraniu słabła i nie miała sił na
wystawanie w kolejkach. Ostatecznie, miałam urlop, więc mogłam jej pomóc, jak
mawiała. Dzięki temu znałam wszystkie miejscowe plotki. Włączanie się w cudze
rozmowy nie należało do moich zwyczajów, więc słuchałam nowych wiadomości w
milczeniu. Zamordowana dziewczyna nie była stąd, ponoć nie miała jeszcze
trzydziestu lat. Chyba przyjechała w nasze strony na grzyby z którąś wycieczek
zakładowych ze Śląska. Nie zdążyła nawet zapełnić kosza, gdy została
zaatakowana. Pomyślałam, że spotkała ją rzecz straszna, tym straszniejsza, że
nieodwracalna. W dodatku tak daleko od domu, jakby to miało znaczenie, gdzie
człowiek się znajduje w chwili śmierci.
– A pani, panno Marysiu, nie boi się chodzić sama po
lesie? Pan Hubert, właściciel skupu, przystojny facet pod pięćdziesiątkę zawsze
zwracał się do mnie w ten sposób. Nie cierpiałam tego „panno Marysiu”, pozostającego
w sprzeczności ze zbliżającą się ku mnie w zawrotnym tempie kalendarzową
czterdziestką, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że pan Hubert tak właśnie
wyraża mi swój szacunek i sympatię.
– W zasadzie to sama nie chodzę – odpowiedziałam zgodnie z
prawdą. – Moja mama chodzi. Ja czasami
tylko idę jej szukać, gdy zbyt długo nie wraca do domu. Ona czasami traci
orientację, więc sam pan rozumie, że od czasu do czasu muszę jej poszukać.
– Zawsze czy nie, ale takie samotne spacery są
niebezpieczne, zwłaszcza dla kogoś tak atrakcyjnego jak pani – zapewnił pan
Hubert z mocą, powodując, że stojący przede mną ludzie odwrócili się jak na
komendę, by sprawdzić stopień mojej atrakcyjności. Już po chwili ich miny
dobitnie świadczyły, że moja tak zwana uroda mieszka tylko i wyłącznie w
Hubertowych oczach.
– E tam! – machnęłam lekceważąco ręką, żałując, że pan
Hubert jest żonaty. – Atrakcyjna to ja jestem tylko dla pana, panie Hubercie. A
tak między nami, to mam nadzieję, że ten facet nie gustuje w panienkach z blisko
czterdziestoletnim przebiegiem – zachichotałam niby beztrosko. Kilka osób
zawtórowało mi śmiechem, a mąż Jadźki Karpikówny zaofiarował się nawet, że mi
na tych grzybach dotrzyma towarzystwa bez względu na mój przebieg, co
skwitowałam kwaśną miną, bo nienawidziłam tego typu żartów. Nie umiałam się od
nich opędzić i nigdy nie wiedziałam, jak zareagować, żeby się jeszcze bardziej
nie narazić na śmieszność. Cholerny Karpik! Niech dziada szlag trafi! Niech no
ja tylko do domu wrócę! Powiem ja matce, co myślę o jej grzybobraniu i
dorabianiu do renty moim kosztem.
W domu czekała na mnie mama z wiadomością od Baśki. Baśka
to moja najlepsza przyjaciółka, ale odkąd wyszła za tego pieruńskiego i
podrabianego Francuza, wszystkie siły i całą swoją uwagę poświęcała jemu, więc
nasze kontakty uległy stopniowemu i bolesnemu dla mnie rozluźnieniu. Też mi
Francuz! Od pięciu lat pracował w Paryżu i już gadał z obcym akcentem, udając
cudzoziemca. Że też ta Baśka oślepła i ogłuchła! I gdzie się podział jej
patriotyzm? W dodatku ten frędzel był o Baśkę piekielnie zazdrosny, że niby
piękna taka, ha! Nigdy nie mogłyśmy swobodnie pogadać, bo nie odstępował nas na
krok, wtrącał się do wszystkiego, a ta pinda patrzyła w niego jak w obraz. Po
kilku takich konwersacjach miałam dosyć i Baśki, i jej mężulka. Nie zaglądałam
więc do niej od kilku tygodni, więc zadzwoniła, by mnie zaprosić na wieczór.
– I wiesz, co jeszcze kazała ci powiedzieć? – spytała
mama.
– Czyżby pan i władca wyjechał do Francji i nareszcie
będziemy mogły swobodnie pogadać?– zapytałam z nadzieją.
– Skąd wiesz? Rozmawiałaś z Baśką? – w głosie mamy
pojawiła się pretensja. Chciała mi przekazać dobrą nowinę i się nie udało.
– Wreszcie – odetchnęłam z ulgą. W tej sytuacji
postanowiłam nie zwlekać ani chwili dłużej i wykorzystać moment nieobecności
Szczurzego Pyska – jak nazywałam skrycie Jacka, męża Baśki. Skąd mi się wziął
ten Szczurzy Pysk? Sama nie wiedziałam. Facet był przystojny, a wobec mnie
„nadto” uprzejmy. Uprzejmy mógł sobie być, ale to „nadto” doprowadzało mnie do
szału. Próbowałam zrazić do niego moją rodzinę, ale mój brat nie miał na jego
temat żadnego zdania, a mama stwierdziła po prostu, że jestem zazdrosna, bo teraz
on gra przy Baśce pierwsze skrzypce, a ja tylko od czasu do czasu zabrzmię
niczym wsiowa piszczałka.
2
No więc Jacek wyjechał. Nie musiałam robić makijażu, nie
musiałam starannie się ubierać. Wskoczyłam w ulubiony dres, rozwleczony do tego
stopnia, że w miejscu niewymownym przypominał krojem narodowe portki Turków.
Zajechałam pod dom Baśki z fasonem. Moja Skoda zwana Felą zapiszczała przy
hamowaniu jak kot w marcu. Założyłam blokadę na kierownicę, a co! Strzeżonego
Pan Bóg strzeże, a chuliganów ci u nas nie brakowało. Ostatecznie auto było
jedynym majątkiem ruchomym jaki posiadałam. Na nieruchomy nie miałam szans. Powoli
ruszyłam w kierunku drzwi, które otworzyły się bez konieczności naciskania
dzwonka. Już w następnej minucie znalazłam się w salonie pełnym gości w
strojach nie mających nic wspólnego z tureckim krojem. Baśka spiorunowała mój
ubiór wzrokiem, w którym nie brakowało morderczych błysków, gdy tymczasem Jacek
prowadził w moją stronę jakiegoś faceta. Boże! Jęknęło mi w duszy i chcąc
uchronić moje wypchane siedzenie przed natrętnymi spojrzeniami ludzi, zaczęłam
się subtelnie cofać, by jak najszybciej usiąść na sofie.
– Tak się ubierasz, idąc w gości? – syknęła Baśka,
asekurując jednocześnie moje tyły.
– Nie w gości, tylko do ciebie, barania głowo! – odcięłam
się z pasją. – Miałaś być sama.
– Mały fortel, by móc cię przedstawić przyjacielowi Jacka
z Francji. Przecież gdybyś o nim wiedziała, nie przyszłabyś, prawda? A Jackowi
bardzo zależy, by was ze sobą poznać. Łudzi się, że Hugo się w tobie zakocha i
zechce tutaj zamieszkać. Ale jak Hugo obejrzy sobie ciebie w takim naturalnym
wydaniu, to zwieje i to w podskokach.
Ten jej Jacek stanął właśnie obok mnie z rzeczonym Hugonem
czy jak mu tam było. Na jego widok zatrzęsło całym moim jestestwem. Kurza
stopa! Cholerny Jacek. Facet był niski aż do bólu, z łysiejącym czołem i nieco
już opływową sylwetką. Ósmym cudem świata to ja nigdy nie byłam, ale żeby aż
tak nisko mnie ocenić? Jacek zagulgotał coś po francusku, wskazując na mnie
dłonią i uśmiechając się przymilnie. Rzeczony kurdupel uśmiechnął ciepło i ujął
moją dłoń. Baśka chichotała wściekle za plecami cudzoziemca, a ja tkwiłam
uwięziona w rogu kanapy, próbując za wszelką cenę przypomnieć sobie choćby ze
trzy słowa po angielsku, by przywitać się z obcym, pozując na kobietę światową.
Jak zwykle w takich sytuacjach pamięć odmówiła współpracy i uśmiechałam się
półgębkiem, planując w duchu ukatrupienie wrednej Baśki, która prawie
przysiadła ze śmiechu.
– Rzeczony Kurdupel chce tu osiąść na stałe? – zapytałam
przyjaciółkę, ciągle uśmiechając się do mężczyzny ściskającego moją rękę.
– Zamknij się, wariatko! – Baśka poczerwieniała na twarzy,
kładąc palec na ustach i pokazując, że mam się nie odzywać.
– Dlaczego? No zapytaj tego Jackowego wymoczka jak
wypadłam w jego oczach? O, na pewno nie najlepiej, co? Nie dość, że stara i
wypłowiała, to jeszcze ubrana niczym strach na wróble – kontynuowałam
niezrażona zabiegami Baśki. – Ten wypłosz spodziewał się pewnie ciekawszego
obiektu?
– Majka, na litość boską, zamknij gębę! Proszę.
– Dlaczego? Boisz się, że Jacek usłyszy, co mówię? Ten
twój mężuś to ma tupet. Nie ma co. Co on sobie myśli, do jasnej cholery? Skąd
on wytrzasnął tego kurdupla, co? Z przeceny?
Z wściekłości nie od razu zauważyłam, że facet siedzi obok
mnie, patrząc nieporadnie to na mnie, to na Baśkę.
Pomyślałam mściwie, że głupio mu tak siedzieć i nie
rozumieć ni w ząb, co ludzie obok gadają.
– To sobie wymyślili, no – ciągnęłam nieustraszenie –
ściągnęli dla mnie produkt uboczny, no, no!
– Jezu! – Baśka pisnęła nie swoim głosem, jakoś tak
żałośnie.
– Wcale nie dla pani – odezwał się Rzeczony Kurdupel z
godnością i to najczystszą polszczyzną. – Proszę się nie obawiać, nie będę się
pani narzucał. Miło mi było panią poznać. Facet ukłonił się lekko w stronę mojej
skamieniałej postaci i odszedł.
– Ty świnio! – ryknęła pani domu, nie zważając na patrzących
na nas z zaciekawieniem gości.
Patrzyłam na nią ogłupiałym wzrokiem.
– On zna polski?
– Pewnie, że zna, jego matka jest Polką!
Pociemniało mi w oczach. Boże! Człowiek podszedł, by się
przywitać, a ja…Ale dlaczego ten durny Jacek mówił do niego po francusku? No
tak…Przecież on uwielbiał się popisywać, a może chciał mu powiedzieć coś, czego
nie powinnam słyszeć?
– Może go jakoś przeproszę? Czy co? – spytałam niepewnie.
– Nie! Dosyć już narozrabiałaś, zostaw go w spokoju.
Poważnie mówię – pogroziła mi palcem. – Nie zbliżaj się do niego, bo cię
znokautuję – zagroziła.
Modliłam się, by podłoga się pode mną rozstąpiła, lecz nic
takiego nie nastąpiło. Sama nie wiem, jak udało mi się stamtąd uciec, a Baśka
zamilkła na kilka tygodni.
3
Czas płynął. Wyrzuty sumienia i poczucie wstydu spędzały
mi sen z powiek. Brat rżał ze śmiechu, ilekroć na mnie patrzył, bo w swej
głupocie podzieliłam się z rodziną swoimi przeżyciami, a mama kręciła tylko z
politowaniem głową. Baśka milczała, aż któregoś dnia zadzwoniła jakby nigdy
nic.
– Co robisz? – spytała. – Mogę do ciebie przyjechać?
Zapaliła mi się lampka alarmowa, przez chwilę się wahałam, pamiętając swoje
ostatnie wystąpienie, ale tęsknota za rozmową z Baśką zwyciężyła.
– Możesz, jeśli obiecasz, że mi nie wydłubiesz oczu –
zastrzegłam.
– Nie wydłubię, nie bój się. I
zrób kawę.
Baśka przyjechała swoim nowiutkim Audi. Przez chwilę
boczyłyśmy się na siebie jak gimnazjalistki.
– Słyszałaś już ostatnie nowiny? – Baśka pierwsza
przerwała barierę milczenia. – W lesie znowu znaleźli jakąś kobietę.
– E, wymyślasz – poddałam jej słowa w wątpliwość –
wiedziałabym coś o tym. Moja mama jest na bieżąco z takimi nowinami.
– Nic nie wymyślam. Podobno wczoraj ją znaleźli. A co
ciekawsze, ty ją znasz. Właściwie to znałaś chyba? – Baśka zaczęła się
zastanawiać nad semantyczną stroną użytego czasownika.
– To ta Jadzia Dziesło – dodała.
– Jadzia Dziesło? – spytałam. – Przecież nie znam nikogo
takiego. Czemu miałabym ją znać?
– No coś ty! – Baśka nie dawała za wygraną. – Dziesło to
ona po mężu. Za pannę nazywała się Karpik.
– Co takiego? Jezu! Ty chyba
żartujesz?
– Żadne takie – upewniła mnie Baśka – byłam rano w sklepie
po chleb i słyszałam rozmowę w kolejce. Od razu pomyślałam o tobie, bo łazisz
sama po lesie. Pierwszy trup, to może być przypadek, ale drugi to już reguła.
Mamy mordercę. Jak w filmach. Kto by pomyślał? Taki grajdół i swój własny
morderca – rozmarzyła się Baśka.
– Reguła? O czym ty mówisz? – spytałam z niedowierzaniem.
– Myślę, że ktoś, jakiś zboczeniec najprawdopodobniej,
specjalnie czeka na grzybiarzy, a właściwie to na grzybiarki. Napada, gwałci, a
potem morduje.
– Cholera, może masz rację? – zastanowiłam się.
– Na pewno mam. To też chwilowo puściłam w niepamięć to,
jak potraktowałaś Hugona i przyjechałam cię ostrzec. Głupia jesteś, oj głupia,
ale szkoda by cię było.
Ciarki mi przeszły po grzbiecie na wspomnienie tego
nieszczęsnego dnia. Przestałam się też łudzić, że pominiemy milczeniem moje
oratorskie popisy, więc postanowiłam nieco załagodzić sprawę.
– Naprawdę nie wiedziałam, że on zna polski. Dlaczego mnie
nie ostrzegłaś? W tym momencie mnie olśniło. Mogła mi przecież szepnąć, bym
uważała, co mówię. Dlaczego tego nie zrobiła?
4
– Chcieliście się zabawić moim kosztem, co? A potem komentować to, co bym do ciebie
powiedziała? Ty świnio!
– Hugo o to prosił, chciał cię lepiej poznać! – zaperzyła
się Baśka.
– Lepiej poznać? – wrzasnęłam. – No to mnie poznał,
frędzel jeden! Niech ja go jeszcze kiedy dopadnę!
– Ten jeden raz mu wystarczył, na drugi nie ma ochoty.
Baśka skrzywiła się z niesmakiem.
– Tak ci powiedział?
– Niezupełnie. Było mu trochę głupio, że metody poznawcze
zawiodły. Wiesz, przyzwyczaił się nie mieć problemów z poznawaniem kobiet.
Młody, wykształcony, z kasą. Jak to się potocznie mówi – którą chciał, to miał.
Przejadły mu się paniusie lecące na forsę, więc zapragnął skromnej dziewczyny z
prowincji. I dostał, jak obuchem w łeb.
– Że jak? Skromnej? Z prowincji? I ty przedstawiasz mnie?
No kochana! No kochana! – powtarzałam bez ładu i składu, nie wiedząc, co począć
dalej.
– Nie przesadzaj – Baska zaczęła mnie uspokajać – dostał
po nosie i tyle. W każdym bądź razie, kazał cię przeprosić. Aha, i jeszcze
prosił, by zapytać, co rozumiesz przez „rzeczony” i „wymoczek”. Kurdupla zrozumiał od razu.
Przez moment scena z salonu Baśki stanęła mi przed oczami
i spłonęłam wstydem, co ze wszystkich sił próbowałam ukryć przed Baśką. Dopiero
po chwili uświadomiłam sobie, co powiedziała. Kazał mnie przeprosić? No, no,
umie się facet zachować. Ma klasę, nie powiem. A jeśli to naprawdę fajny gość,
a ja go w tak podły sposób przepędziłam? Teraz wstyd połączył się z poczuciem
winy, które od tamtego feralnego spotkania zakłócało mi spokojny sen. A
wszystko przez Baśkę! Skierowałam na nią wzrok pełen zjadliwej słodyczy.
– To przez ciebie! Wyciągnęłaś
mnie z domu pod fałszywym pretekstem, a dobrze wiesz, że się nie maluję i nie
stroję na babskie pogaduszki. Kto jak kto, ale ty znasz mnie od kilkudziesięciu
lat i doskonale wiedziałaś, jak będę wyglądać. Myślałam, że się ze wstydu
spalę, do cholery! Jak mogłaś mi zrobić coś takiego?
– Dobrze już, dobrze. Trochę w
tym i mojej winy, ale nie masz czego żałować. Nie lubię tego pieruńskiego
Hugona, to jakaś swołocz, mówię ci! – podkreśliła dobitnie. – Poza tym, niech
on sobie nie myśli, że u nas dziewczyny tak będą na niego lecieć jak w tym jego
Paryżu. Spodziewał się wypacykowanej laluni, a tu…
–…baba żywcem od pługa oderwana
– dokończyłam za nią. Baśka popatrzyła na mnie jakoś tak dziwnie, by już za
chwilę skręcać się ze śmiechu. Pośmiałabym się z nią chętnie, ale wspomnienie
tamtego wieczoru spędzało mi sen z powiek, więc nie podzielałam jej wesołości.
– Ty to specjalnie zrobiłaś –
oskarżyłam ją w nagłym olśnieniu. – Doskonale wiedziałaś, jak ja tam u ciebie
wystąpię. Ale dlaczego, no dlaczego? Czemu mnie tak wrobiłaś? Nie mamy już po
piętnaście lat, nie rozumiesz?
Baśka wzruszyła ramiona i
zaczęła szukać w torebce papierosów. Zawsze tak robiła, by zyskać na czasie.
– Wkurzyłam się na Jacka –
zaczęła grzebiąc w torebce. – Zdenerwował mnie tym, że tak zaczął o ciebie
wypytywać, planować to spotkanie. No, nie wiem! Zazdrosna byłam! I co? Co teraz
zrobisz? Tak, byłam zazdrosna. Rozumiesz?
Siedziałam przez chwilę
oniemiała. Baśka zazdrosna? O kogo? O mnie? No chyba baba już całkiem
zwariowała. Ona, kobieta światowa, piękna, kobieta sukcesu. I ja. Brzydkie
kaczątko, właściwie brzydka kaczucha (kaczątko powinno być dużo młodsze), panna
z dużym przebiegiem, bibliotekarka bez szans na sukces. Ona zazdrosna o mnie? I
jak tu zareagować? To chyba jednak komplement? No bo przecież żadna tam obraza.
– No, ale jednak gościa szkoda.
Zachowałam się paskudnie – przyznałam wreszcie, bo dalsze poszukiwanie
winowajców nie miało już sensu.
– Daj spokój, on ma kobiet na
pęczki. Już u nas kręcą się przy nim dwie. Młode, śliczne dziewczyny.
Ostatecznie, wzięty architekt z Paryża to łakomy kąsek. On już nawet nie
pamięta, jak wyglądasz. A jak się umalujesz, to cię nawet nie pozna –
zapewniła. – Mówię przecież, swołocz. Zakłuło mnie cos w boku. Jak to, nie
pamięta i nie pozna? To tak łatwo mnie zapomnieć? Naprawdę tak niewiele znaczę?
A zresztą. Jakie to ma znaczenie?
– Swołocz, nie swołocz, głupio
jakoś, nie uważasz?
– Pewnie, że głupio, ale może ci
to na zdrowie wyjdzie? Nam obu? Jakbyś go nie zjechała, to pewnie by dziad się
od ciebie nie odczepił, a tym samym siedziałby u mnie tygodniami. I tak już mi
się naprzykrza.
– Jednym słowem, zadowolona
jesteś, że go przepędziłam? – zapytałam.
– No pewnie, masz u mnie piwo.
Tylko proszę cię, nie łaź sama po lesie. Drugiej takiej wariatki nie ma. Jesteś
jedynym egzemplarzem. Pamiętaj o tym.
Baśka wróciła do siebie. Moje
poczucie winy nieco przygasło i nareszcie mogłam spokojnie zasnąć. Właściwie to
mogłabym zasnąć spokojnie, gdyby do domu nie wpadła moja mama. Z obłędem w
oczach poinformowała mnie, że Jadźka Karpik nie żyje, a Karpik – jej mąż, który
znalazł jej zwłoki, składa właśnie zeznania w komendzie policji jako pierwszy
podejrzany.
5
– Nie Karpik, tylko Dziesło.
Karpik to Jadzia za pannę była – poprawiłam, zastanawiając się, dlaczego ludzie
nazywają jej męża jej panieńskim nazwiskiem.
– Co to za różnica? – mama nie
dała za wygraną. – Zresztą, co to za nazwisko dziwne jakieś? Jakby Dziąsło się
nazywał, to każdy by zapamiętał, ale Dziesło? Toż tego spamiętać się nie da, to
i ludziom dziwić się nie ma co, że wolą Karpika. Ale nie o to przecież chodzi,
Dziesło czy Karpik, jak to jedno i to samo! Tu o człowieka przecież idzie. Ona
biedna zabita, a ten jeszcze chyba biedniejszy, bo oskarżony. Czy ty rozumiesz?
A dzieci? Ponoć dzieci mają? Ile mogą mieć lat, ona chyba w twoim wieku mniej
więcej?
– Dwoje mają, do szkoły chodzą.
Ale czemu Karpika oskarżają?
– Bo ją znalazł! – wykrzyczała
mama. – Mąż zawsze pierwszy podejrzany. Albo żona. Już ty mi więcej sama do
lasu nie pójdziesz – pogroziła mi palcem. – Boże, Boże, małe dzieci zostawiła,
biedaczka – lamentowała przez chwilę, trzymając się za głowę. Naraz spojrzała
na mnie i machnąwszy ręką, krzyknęła: – No i co ty stoisz jak ten kloc jakiś?
Taka tragedia, a z tobą nawet porozmawiać nie można, bo się słowem nie
odezwiesz. Pokręciła głową z politowaniem i wybiegła z domu. Chodziłam po
pokoju, próbując skupić myśli. Więc to jednak prawda? Biedna Jadzia. Może Baśka
miała rację, wnioskując, że ktoś czyha w lesie na samotne kobiety? Trzeba
rzeczywiście zrezygnować z samotnych spacerów.
Kilka następnych dni minęło mi
dość spokojnie. Nie chciało mi się nigdzie wychodzić, siedziałam więc w domu,
rozmyślając nad marnością ludzkiego życia i ulotnością chwili. Próbowałam
czytać książkę, ale nie byłam w stanie się skupić, mając przed oczami Jadzię,
zawsze skromną i taką jakąś smutną, mimo uśmiechu na twarzy. Ciekawe, co teraz
myśli ta jej sąsiadka, która nazywała ją głupia babą, bo tylko głupia może
wyjść za kogoś takiego jak Dziesło: nieroba i podrywacza. Kto to widział, żeby
z takim chłopem siedzieć i w dodatku dać sobie zrobić dzieci, pomstowała.
Ostatecznie każda normalna kobieta powinna sobie szukać mężczyzny
odpowiedzialnego, z głową na karku, co to nie tylko uszanować, ale i zarobić
potrafi. Bo jak nie zarabia, to co to za chłop? Ale Jadzi, na przekór lokalnym
plotkarom, było chyba z nim dobrze?
Liczyłam dni do końca urlopu,
chciałam już wrócić do pracy. Raz tylko spotkałam w markecie panią Zofię, żonę
pana Huberta.
– Słyszała pani już o
Dziesłowej? – zagadnęła cicho, nachylając się poufale w moją stronę, co mnie
zdziwiło, bo pani Zofia, majestatyczna i groźna, z nikim się nie spoufalała.
– Tak,
niestety.
– Straszna sprawa, doprawdy, straszna! – oparła
wypielęgnowaną dłoń na swym wydatnym biuście. – A słyszała pani o jej mężu?
– O jej mężu? Jego też zabili? – spytałam głupio.
– E tam! To raczej on zabił i teraz siedzi! – wykrzyknęła z
mocą pani Zofia.
– Jak to siedzi? – zapytałam z niedowierzaniem.
– No zwyczajnie, siedzi. Zamknęli go zaraz po tym, jak go
przesłuchali. Podobno im się nie układało jak należy i wykorzystał okazję, żeby
się jej pozbyć – ściszyła głos.
– Jakoś nie chce mi się w to wierzyć – stwierdziłam. –
Karpik kochał tę swoją Jadźkę. Każdy to wie.
– Kochał, nie kochał, nikt za dobrze nie wie, co się w
cudzym małżeństwie dzieje. A Dziesło lubił kobiety, panią też podrywał, a może
nie? – uśmiechnęła się znacząco, spoglądając na mnie z góry.
Stałam osłupiała, patrząc w milczeniu na panią Zofię.
– Mnie podrywał? Co też pani wygaduje! – oburzyłam się nie
na żarty.
– Niczego nie wygaduję – oświadczyła pani Zofia z
godnością – a są też i tacy, co słyszeli, jak chciał się z panią na grzyby
wybierać! Ma pani szczęście, że się pani nie połaszczyła na niego, bo kto wie,
jakby to…grzybobranie się dla pani skończyło. Lepiej już w staropanieństwie
tkwić, niż złego wyboru dokonać – podsumowała z godnością, odwróciła się na
pięcie i poszła w przeciwnym kierunku, dumnie unosząc głowę. Jeszcze przez
chwilę stałam osłupiała z pustym koszykiem na zakupy. Odechciało mi się
chodzenia między alejkami w poszukiwaniu potrzebnych produktów. Rany koguta!
Karpik mnie podrywał? Czego to ludzie nie wymyślą. Wróciłam do domu z bólem
głowy. W następnych dniach dopadła mnie taka
chandra, że zrezygnowałam z kontaktów towarzyskich i sąsiedzkich. Zresztą,
bałam się, że gdy tylko się gdzieś pojawię, będę musiała się tłumaczyć
wścibskim sąsiadkom, jak to naprawdę z tym Karpikiem było, czyli że nie było
nic. A swoją drogą żałowałam faceta ogromnie. Najgorszemu wrogowi nie życzyłam,
by znalazł się w takiej sytuacji i przeżywał teraz to, co on.
6
Męża Jadzi wypuścili z aresztu, ale podejrzenia ludzi nie
ułatwiały mu życia, zwłaszcza, że co jakiś czas wzywany był na policję. Czasami
widziałam go, gdy odprowadzał młodszą córkę do szkoły. Zgarbione plecy,
opuszczona głowa, ręce w kieszeniach i mała dziewczynka krocząca obok,
szczebiocąca coś wesoło do taty, który szedł obok, nie reagując na jej słowa. Po
prostu tragedia. Mnie też nie ominęło swojego rodzaju przesłuchanie. Pewnego
dnia pojawił się w moim domu przystojny facet w cywilnym ubraniu, okazało się,
że policjant, który zaczął pytać, czy to prawda, że pan Dziesło uganiał się za kobietami,
w tym również i za mną…Czy wiedziałam, że małżeństwo Jadzi nie należało do
udanych? Czy Dziesło często okazywał mi swoje zainteresowanie? Czy Dziesło
interesował się innymi kobietami poza mną… Czy Jadzia nie była z tego powodu
zła, zazdrosna, przygnębiona? Czy Dziesło mi się podoba? Czy przyjęłam jego
propozycję randki? Po wyjściu policjanta czułam się upokorzona i wpadłam w
dołek. Musiałam z kimś porozmawiać, z mamą nie mogłam, już i tak chodziła
przygnębiona, bo wieść gminna lotem błyskawicy docierała do niej z nowymi
informacjami na temat mojego niedoszłego romansu z Karpikiem. Postanowiłam
pojechać do Baśki, na wszelki wypadek – pamiętając swoją ostatnią wizytę –
ściągnęłam z siebie ulubiony „turecki” dres i przebrałam się w wytarte dżinsy. Baśka
powitała mnie z wyrazem tak zwanej konsternacji na twarzy. W salonie siedział
Rzeczony Kurdupel. Na mój widok uśmiechnął się lekko i wstał z fotela, by się
przywitać. Podałam mu dłoń w stanie lekkiego oszołomienia, palący wstyd
zabarwił moją twarz na czerwono, ale obiecałam sobie w duchu, że nie dam się
zbić z pantałyku i będę iść w zaparte. Racja musi być po mojej stronie, jak
stwierdził Pawlak, procesując się z Kargulem.
– Miło mi panią widzieć.
Mam nadzieję, że się pani na mnie nie gniewa za to niefortunne pierwsze
spotkanie, ale Jacek i Basia tyle mi o pani opowiadali, że zapragnąłem panią
poznać osobiście. Przyznam szczerze, że to na moją prośbę Basia panią, że tak
powiem, zwabiła – zaświergolił całkiem miło. Jego polszczyzna była nienaganna,
maniery trąciły arystokracją. Ostatecznie, Francja równa się elegancja,
pomyślałam. Był przy tym prawie nieśmiały, a błąkający się po jego twarzy
delikatny uśmiech sprawił, że spojrzałam na niego łaskawszym wzrokiem,
zwłaszcza, że jego nader męski głos rozbrzmiewał całkiem miłą nutą...
Gorączkowo rozmyślałam, co by tu mądrego odpowiedzieć, ale ponieważ nic mi nie
przyszło do głowy, milczałam, udając mimozę. Niski był, to prawda, a właściwie
równy ze mną, czyli niski, i z lekką łysiną nad czołem, ale za to wydał mi się
mniej opływowy. Co więcej, zaczynał mi się nawet podobać (ostatecznie piękna
nigdy nie byłam, a czterdziestka zbliżała się wielkimi krokami), gdy moje
rozważania przerwał Jacek. Odciągnął Hugona na stronę i obaj pogrążyli się w
cichej rozmowie.
– Zmieniasz zdanie o Hugonie? – syknęła mi do ucha Baśka.
Obserwowała mnie od dłuższej chwili, a że znała mnie od dziecka, czytała z
mojej twarzy jak z mapy. – Czy może wcale nie jest aż tak kurduplowaty, jak ci
się wydał za pierwszym razem?
– Dlaczego tak myślisz? – udałam zdziwioną. – Poza tym,
czy ja w ogóle miałam o nim jakieś zdanie? Ja nie miałam i nie mam o nim
żadnego zdania, bo facet mnie nie interesuje – odparłam z godnością.
– No nie gadaj. O mało go nie rozszarpałaś. Pamiętasz? Tam
siedziałaś – kiwnęła głową w stronę sofy, na której kilka tygodni wcześniej
zaklinowałam się, bezskutecznie chowając przed światem rozciągnięte na tyłku
spodnie.
– Stare dzieje, daj mi już spokój. Też byś się zdenerwowała
na moim miejscu. Może nie?
– Może i nie. Co o nim sądzisz? Chyba jest jednak fajny? To
znaczy…sympatyczny?
– Sympatyczny jak najbardziej – potwierdziłam. – Ale przede
wszystkim bardzo kulturalny.
Baśka przyjrzała mi się uważnie i cicho westchnęła. Zerknęła
w stronę rozmawiających cicho mężczyzn, przez chwilę uważnie słuchała.
Mimowolnie zaczęłam słuchać i ja.
– Mówią po angielsku? Dlaczego?
– Bo ja nie znam angielskiego, Hugo zawsze rozmawia z
Jackiem po angielsku w mojej obecności. A ty nie daj się zwieść tej jego
kulturze. Mówię ci, to kanalia. I zakurwować potrafi nie gorzej niż niejeden
menel.
– Daj już spokój. Nie wiem, o co ci chodzi. Najpierw mnie
z nim swatasz, teraz mnie zniechęcasz, nie dam się wkręcić w te twoje gierki.
Nie po to przyjechałam. A tak na koniec ci powiem, że to nie w porządku, że
swatałaś mnie facetem, którego teraz nazywasz łajdakiem i kanalią.
Baśka wzruszyła ramionami, wyjęła z barku wino i postawiła
na stoliku kieliszki.
– No coś ty! Przecież przyjechałam autem.
– Tylko pół kieliszka, nie wstawisz się chyba? Poza tym,
możesz wrócić taksówką. A wracając do Hugona, to przypominam, że to Jacek się
uparł, by was z sobą poznać. Był wręcz namolny. Chciałam cię uprzedzić, ale
Jacek stwierdził, że jesteś zbyt nieśmiała i na pewno nie przyjdziesz. Reszty
doświadczyłaś na własnej skórze. A co do kanalii, to niedawno dowiedziałam się,
że przed tym spotkaniem Hugo zebrał o tobie dużo wiadomości. Odłóż kluczyki i
chlapnij sobie, widzę, że ci się przyda coś mocniejszego. Nie protestowałam
dłużej. Co jak co, ale w takiej chwili dobry trunek zawsze przywracał mi
równowagę.
7.
– Dobre to wino – zauważyłam, gdy Baśka nalewała mi
trzecią lampkę.
– Pewnie że dobre. Hugo byle jakiego nie pije. Jego
przyjaciel ma swoją winnicę, więc gdy do nas przyjeżdża, przywozi sobie trunek,
bo naszego zdzierżyć nie może. Ponoć w Polsce nie ma dobrego wina. A że
przywozi zawsze spory zapas, to jest co pić.
– No popatrz, jaki wybredny. Ciekawe, co by powiedział,
gdyby spróbował tego wina, które pijałyśmy, zanim się wielmożny pan pojawił ze
swoją winnicą. We wszystkim taki wybredny? – spytałam, wcale nie mając na myśli
kobiet, jednakże Baśka szybciutko podjęła ten wątek.
– We wszystkim – odparła z mocą. – Szczególnie w wyborze
kobiet. Te dotychczasowe zdobycze bardzo ładne. Długonogie, jak modelki. A
leciały na niego jak muchy do miodu. Dlatego też zdziwiło mnie, gdy poprosił
mnie o spotkanie z tobą. Nachalnie prosił. Coś tu mi śmierdzi, mówię ci!
Wpływ wina sprawił, że dopiero po chwili dotarło do mnie,
że moja przyjaciółka dziwi się, iż jakiś facet chciał się ze mną spotkać! Szlag
mnie o mało nie trafił. Zdziwiło ją, że chciał mnie poznać? I ja ją nazywam
przyjaciółką? Wredna pinda. Nie zdążyłam powiedzieć, co sądzę o tym jej
zdziwieniu, bo aparat mowy trochę zastrajkował (dobre wino zwykle jest mocne),
gdy bez żenady dodała:
– E, wiesz, może i one ładne, ale pewnie głupie
niemożebnie. Pewnie był spragniony trochę mądrzejszej od tych blondynek.
Ostatecznie w bibliotece pracujesz, czytasz dużo, niegłupia jesteś. To na pewno
dlatego. Bo on też czytać lubi – skwitowała, dolewając nam obu wina z drugiej
butelki, których w barku stało jeszcze kilka... Bezskutecznie próbowałam zebrać
myśli, aby dać sensowny odpór wywodom Baśki, ale przeszkodzili mi w tym Hugo z
Jackiem, którzy przysiedli się do nas. Hugo zaczął mnie wyraźnie adorować, na
co Baśka patrzyła krzywym okiem. Zdziwiona była i to jak! A żeby to zdziwienie
jej bokiem wyszło, zażyczyłam sobie w duchu. Dobrze małpie wrednej, pomyślałam
z satysfakcją, którą przygasiło trochę zmartwienie, jak by tu wstać z gracją i
zatelefonować po taksówkę, bo czułam, że więcej tego wina wypić nie mogę i jak
najszybciej musze się znaleźć u siebie. Po winie zawsze jakoś tak dziwnie
miałam, że głowa pracowała normalnie, tylko nogi w kolanach miękły, więc zwykle
szłam jak kobyłka Piłsudskiego, no i płynność wymowy traciłam. Przezornie
postanowiłam poczekać, aż Hugo (bo na opinii Jacka mi nie zależało) pójdzie do
toalety, wtedy mogłabym szybciutko (tak to sobie wyobrażałam) wystartować z
salonu, zatelefonować po taxi i ulotnić się jak kamfora. Niestety, nie było mi
to dane. Jak zwykle, jak to w takich
przypadkach bywa, ujawniłam wszystkie swoje mankamenty. Hugo zgrywający
dżentelmena nie pozwolił mi na wezwanie taksówki, z czym i tak miałam kłopot,
bo niech ktoś spróbuje wbić numer telefonu na tę cholerną klawiaturkę po butli
wypitego i w dodatku mocnego wina, ten będzie wiedział, że czynność do łatwych
nie należy. Ofiarował mi swoje męskie ramię, na którym z uporem maniaka oprzeć
się nie chciałam i asekurował w dojściu do jego pięknego auta, by zawieźć mnie
do domu. Do auta doszłam slalomem, cholerne nogi posłuszeństwa odmówiły i
prosto dojść się nie dało. Tak więc do domu wróciłam późno, później niż
zamierzałam i w stanie lekkiego oszołomienia. Padając na łóżko, odnotowałam z
radością, że tym razem miałam na sobie normalne spodnie, w których mój tyłek
wyglądał całkiem, całkiem, i nawet jeśli nie przypominam francuskich modelek,
to wstydzić się nie mam czego. Zaraz potem dotarło do mnie, że te wszystkie
modelki są przecież bardzo wysokie i Hugo musi przy nich komicznie wyglądać.
Gdy zaczęłam się śmiać, wyobrażając sobie kurdupla w objęciach modelki, do
mojego pokoju wpadła wystraszona mama. Ponoć to co mnie wydawało się śmiechem,
mama odebrała jako rzężenie. Noc nie należała do najprzyjemniejszych. Żołądek
nie chciał ze mną współpracować i wyrzucił to, co przyjęłam bez jego zgody. W
przebłyskach świadomości cieszyłam się, że bibliotekę otwieram dopiero o
jedenastej, więc jakoś się ogarnę.
8.
Nazajutrz w drodze do pracy natknęłam się na pana Huberta. Dreptał za
żoną z ogromnym koszem zakupów. Jego lepsza połowa minęła mnie bez zagadywania,
kiwając tylko głową w moją stronę na znak, że jednak mnie dostrzegła, co mi
było bardzo na rękę, bo po wczorajszej degustacji wina nie wyglądałam najlepiej,
a pani Zofia spostrzegawcza była bardzo i w podawaniu nieprzyjemnych informacji
o swoich bliźnich osiągnęła mistrzostwo świata. Za to pan Hubert zaczął głośno
ubolewać, że czuje się przeze mnie zaniedbywany, bo mnie ostatnio nie widuje, a
gdy sezon grzybowy się skończy, co przecież nastąpi niebawem, zostanie
definitywnie pozbawiony mojego widoku na długie miesiące.
– Mama boi się chodzić
sama po lesie po tym, co się stało – przerwałam mu jego zalotne utyskiwania,
spoglądając ukradkiem w stronę jego żony, która niczym Statua Wolności stała
teraz nieopodal, udając, że mnie nie widzi i zdradzając pierwsze symptomy
zniecierpliwienia.
– Ma pani rację, panno Marysiu – zaświergotał przymilnie,
chwytając mnie za rękę i składając na niej pocałunek, co nie umknęło uwadze
jego żony. – Zna pani to przysłowie – kontynuował niezrażony – strzeżonego Pan
Bóg strzeże. Proszę na siebie uważać. Tak atrakcyjna kobieta nie może się
narażać. Ale musi mnie pani od czasu do czasu odwiedzić. Jest pani tak uroczą
osobą i tak mi brakuje pani wizyt, że… Nie zdążył rozwinąć swojego „że”, gdyż w
tym momencie do naszych uszu doleciał wrzask wydany przez panią Zofię, która
kategorycznie domagała się jego obecności przy swojej osobie. Rany boskie,
biedny człowiek, pomyślałam, wyobrażając sobie, co go teraz czeka. Całe życie
męczyć się z kimś takim. No, ale ostatecznie, widziały gały, co brały. A może
to ona z nim się męczy?, naszła mnie taka refleksja. Prawdę mówiąc, to raczej
nic przyjemnego widzieć swojego męża, który zaczepia każdą napotkaną kobietę i
prawi jej komplementy. Mnie na pewno trafiłby od razu szlag.
Po południu zadzwoniła Baśka. Nie wiem, jak to się działo,
ale nie pamiętam, by kiedykolwiek miała kaca. Ty razem było tak samo. Ja czułam
się sponiewierana, po niej czy też w niej wino spłynęło, nie czyniąc jej
krzywdy, choć po jej głosie poznałam, że jest wściekła.
– Chodzisz jeszcze na grzyby? – krzyknęła do słuchawki,
jakbym była głucha.
– Dzięki tobie nie. I co tak wrzeszczysz? – odparowałam
równie głośno.
– A co mam z tym wspólnego?
– Nastraszyłaś mnie, pamiętasz? Że niby już tam za każdym
drzewem czai się śmierć. I że mam nie chodzić, mówiłaś.
– Tak? Może, trochę – przyznała łaskawie. – Słuchaj, a
może poszłybyśmy razem? Razem nas nie napadnie nikt chyba? A gdyby nawet, to
damy mu po mordzie. We dwie poradzimy sobie koncertowo.
– A po co? – spytałam nieco głupio, bo przecież Baśka się
na grzybach nie znała i do lasu nie chodziła.
– Jak to po co? Po grzyby. Co tak głupio pytasz?
– Przecież ty nie lubisz grzybobrania? Grzybów nie znasz.
Za jaką karę chcesz iść? Pokutujesz za coś?
– E tam, pierniczysz bez składu
i ładu – zdenerwowała się. – Nie znam grzybów, więc ty ze mną idziesz.
Ty się znasz, wystarczy. Hugo chciałby spróbować zupy grzybowej, więc Jacek
poprosił, bym ją ugotowała. A że boi się mnie samą do lasu puścić, wpadł na
pomysł, bym poszła z tobą. I co mam zrobić?
– Najprościej będzie mu powiedzieć, że ma głupie pomysły.
Ty, Baśka, to już się kurą domowa stałaś i pantoflarą. A mężuś sam nie może ci
towarzyszyć? Albo najlepiej z tym Hugonem? Polatają po lesie, to im się
grzybowej odechce.
– Nie może. Pojutrze obaj jadą do Holandii, potem zajadą
do Paryża, jutro też gdzieś jakieś interesy będą załatwiać. Wracają w
niedzielę, więc może w sobotę pójdziemy? Nie bądź świnia. Sama nie dam rady.
Nie mogłam się nadziwić, że chłop tak odmienił Baśkę. Taka
była harda, rodziców rozliczała z każdego mrugnięcia okiem, a Jackowi wprost
jadła z ręki. Czym on ją tak ujął? Może rzeczywiście jest tak, że jak chłop w
łóżku dobry, to i babie wszelakie wapory przechodzą, jak mawiała moja ciotka
Irka. Ale czyżby ten Jacek tak Baśce podpasował? No najwidoczniej tak. Czyli
jednak i ciotka coś mądrego powiedzieć umiała? Umówiłyśmy się zatem na ósmą
rano w sobotę.
9.
Wyruszyłyśmy o umówionej godzinie, oczywiście moją skodą,
bo Baśka bała się jechać swoim wypasionym wozem. Ostatecznie na moje autko nikt
się nie mógł połaszczyć, a jeśli już to ktoś zrobi, to nie będzie to dla mnie
aż tak bolesne, jak tłumaczyła i daremnie argumentowałam, że ewentualna kradzież
mojego autka byłaby dla mnie równie bolesna, a kto wie czy nie bardziej, bo
przecież mnie na nowe nie stać, a ją na pewno tak. Początkowo nie rozmawiałyśmy
za wiele. Po pierwsze, wściekła byłam i obrażona za brak szacunku dla moich
czterech kółek, a po drugie, udzieliła nam się niesamowita atmosfera
towarzysząca ostatnim wypadkom, więc nasłuchiwałyśmy każdego szelestu. Po
jakimś czasie panujące w lesie spokój i cisza ukoiły nasze stargane nerwy i
rozproszyły obawy. Baśka zaczęła się denerwować, że nie znajdujemy tylu
grzybów, ile znaleźć chciała i że Jacek będzie rozczarowany, a tak chciał
spróbować borowików w occie. Nie mówiąc już o Hugonie, który się nastawił na
prawdziwie polskie specjały. Biedaczek.
Szlag mnie trafiał na te jej utyskiwania. Co się z nią
stało, do diaska? Zaczęła mieć nawet do mnie pretensje, ze specjalnie ja
prowadzę w miejsca, w których nic nie rośnie. Tego już dla mnie było za dużo.
– Co ty sobie myślisz, do
cholery? Mam ci te grzyby spod ziemi wykopać? Tak to się trufli podobno
szuka i nie ludzie to robią, tylko świnie. Myślisz, że je specjalnie przed tobą
pochowałam? Tobie już kompletnie odbiło.
– Nie zdziwiłabym się – syknęła – znając twoją niechęć do
mojego męża. Za co ty go tak nie lubisz, co? A on ci nawet kawalera spatrzył. A
ty? Żadnej wdzięczności.
Na moment mnie zatkało. O co babie chodziło? Zamiast mi
być wdzięczną, że byłam szczera i nie wpadając razem z nią w euforię, uczciwie
i prosto z mostu wyjawiłam, że nie lubię tego jej chłopka-roztropka, to ona się
jeszcze czepia? A co niby miałam zrobić? Zmuszać się do polubienia go? Za ten
jego protekcjonalny ton? Za te idiotyczne żarciki? Miałam udawać? I za co to
niby miałabym być mu wdzięczna? Czy ja go prosiłam, żeby mnie przedstawiał temu
całemu Hugonowi? Po diabła to zrobił? Chyba tylko po to, żeby mnie ośmieszyć.
– O co ci chodzi? Odbiło ci? – zaczęłam całkiem spokojnie,
rozglądając się wokół, bo i sceneria nie nastrajała do nadwerężania strun
głosowych.
– Może i odbiło – warknęła w moją stronę równie cicho. –
Jesteś cholerną egoistką. Zawsze taka byłaś. Pewnie dlatego wciąż jesteś sama.
– Ty – pogroziłam jej palcem, spoglądając nieufnie w
stronę gęstych krzaków – słuchaj, jeżeli ja nie mogę być z tobą szczera, to
lepiej wracajmy do domu. Przestaniemy utrzymywać kontakty i nie będziesz
musiała się gnębić tym, że nie lubię twojego Jacunia, rozumiesz? I jeszcze ci
powiem, że to jest głupie, że stoimy w środku kniei, a ty sobie akurat teraz
przypominasz o małżeńskiej lojalności. Co to ciebie w ogóle obchodzi czy ja go
lubię, czy nie? Jeszcze tylko tego brakowało, żebyś mu powiedziała, że go nie
lubię. Po jakiego grzyba ma to wiedzieć?
Przez chwilę szła obok mnie w milczeniu, jakby
zastanawiała się nad odpowiedzią. Już się nastawiłam na wyrzuty, gdy raptem
przystanęła, zbliżając swoją twarz ku mojej.
– A dajcie wy mi wszyscy święty spokój! – wysyczała mi do
ucha. – Najpierw ten cholerny Hugo rządzi się w moim domu jak szara gęś, że
właściwie to nie wiem, czy to w dalszym ciągu mój dom. Ostatecznie nie
dołożyłam do niego ani złotówki, więc może nie mój. Muszę mu ciągle usługiwać i
przymilać się jak pensjonarka, bo Jacek w niego wpatrzony jak sroka w gnat. Nie
przeszkadza mu nawet, gdy ten jego przyjaciel robi jakieś „żartobliwe” uwagi
pod moim adresem. A to obrus nie taki, a to bułeczki za małe, chleb za biały,
zupa wcale niesłona. We mnie się wszystko gotuje, a mój mąż zamiast walnąć
pięścią w stół i powiedzieć do niego: „Odpierdol się od zupy, jedz albo nie”,
zaśmiewa się do rozpuku, bo Hugo ma takie genialne poczucie humoru. Potem zaczynają gadać ze sobą po angielsku, żebym
nie zrozumiała ani słowa. Jak byś się czuła na moim miejscu? Nie wiem, o co w
tym wszystkim chodzi. Teraz ty! Też jesteś okropna. Myślisz tylko o sobie. Ja,
mnie, ze mną… Myślisz, że on głupi jest? Że on nie wie, że go nie znosisz? On
ciebie też nie znosi. Muszę się wykłócać, ile razy chcę się z tobą spotkać. I
co, dobrze ci z tym? Jak się teraz czujesz? Dobrze?
Zastanowiłam się tylko przez sekundę, moje samopoczucie
nie uległo pogorszeniu.
– A w nosie go mam! – krzyknęłam, zapominając, że powinnam
jednak nie rozdzierać kalafity wśród tej zielonej gęstwiny. – A ty głupia
jesteś. Po co przyjmujesz obcego faceta w swoim domu, jeżeli ci to przeszkadza?
I co to znaczy, że dom nie twój, bo nie dołożyłaś ani złotówki? Jacek wiedział,
że nie masz z czego dołożyć, kupił dom dla was, nie dla siebie, dla was, więc
dlaczego teraz czujesz się w nim jak ktoś obcy? Co się z tobą dzieje? Nigdy
dotąd nie pozwalałaś sobie w kaszę dmuchać. Zacznij się uczyć angielskiego. Masz
łeb do języków, nie to co ja. Nie wierzę, że zaczęłaś komukolwiek jeść z reki,
nawet mężowi. Pogoń Hugona, ile on już u was siedzi? Miesiąc? Dlaczego się tak
poświęcasz, jeśli jest ci z tym źle?
– Bo muszę! Jacek prowadzi z nim jakieś interesy i prosi,
bym była dla niego miła. Kurwica mnie na to wszystko bierze, ale przecież nie
będę świrować.
– No to bądź sobie miła, ale to nie jest równoznaczne z
potrzebą usługiwania Hugonowi. Jesteś u siebie. To on jest u was gościem. On
się musi podporządkować.
– Tak ci się tylko wydaje. A zresztą, co ja ci będę
tłumaczyć i tak nie zrozumiesz. W małżeństwie jest inaczej. Kompromisy są
niezbędne. Ty nie wiesz nawet, na jakim świecie żyjesz. I coś mi się wydaje, że
już się nie dowiesz. Masz charakter typowej starej panny…
10.
No, tego już było dla mnie za wiele. Ona nazwała mnie
starą panną? Mnie? Kobietę niezależną? A to pinda grochowa. Najbardziej
zabolało to, że to Baśka, moja najlepsza przyjaciółka, która znała mnie od
dawna. Wiedziała, jak umiera moja znajomość z Jerzym. Najpierw sekundowała mi
na początku tej ni to miłości, ni to przyjaźni, potem zaczęła się zastanawiać
nad jej niestandardowym przebiegiem. Przecież nikt inny, tylko ona utwierdzała
mnie w przekonaniu, że Jerzy nie nadaje się do związku, że nie potrafi być z
kobietą w bliskości, że zawsze będzie tylko wpadał i wypadał raz na jakiś czas,
gdy akurat będę gdzieś po drodze jego rozlicznych wojaży, bez zobowiązań i
żadnych planów na przyszłość, by któregoś razu nie przyjechać wcale. Zresztą, nie potrzebowałam Baśki do tego, by
samodzielnie wyciągnąć właściwe wnioski. Nie powiem, komplementy, upominki świadczące
o tym, że o mnie myślał w jakiejś tam chwili swojego życia były bardzo miłe i
napawały optymizmem, ale przecież po jakimś czasie już doskonale wiedziałam, że
nic się nie zmieni i któregoś dnia Jerzy po prostu się więcej nie odezwie. I
wcale nie musiało to oznaczać, że poznał inną kobietę. Jerzy należał do
mężczyzn bardzo samodzielnych. Nigdy nie przejawiał chęci poznania moich
znajomych, mojej rodziny. Trzymał się od nich z daleka. Nigdy nie przedstawił
mnie swoim przyjaciołom, co było przecież najbardziej symptomatyczne. Nie mógł
usiedzieć na miejscu, ciągle gdzieś bywał, jeździł, angażował się w sprawy,
które jednych dziwiły, innych bawiły, u innych jeszcze budziły podziw. Był jak
Jaś Wędrowniczek, dzisiaj tutaj, jutro tam, ja pozostawałam tylko na dalekim
uboczu. Jemu nie była potrzebna kobieta. Albo jemu nie byłam potrzebna ja, za
inne kobiety nie ręczę, a może po prostu byłam sobie gdzieś tam na zasadzie z
braku laku, dobry kit. Nie chciałam się nad tym zastanawiać, roztrząsać tego w
nieskończoność, bo i po co? Wydawało mi się, że wystarczały mu jego pasje, w
których się świetnie realizował. Miał jakieś tam swoje, być może niezbyt dobre
doświadczenia w kontaktach damsko-męskich, ale to nie one zaważyły na jego
stosunku do tego zagadnienia. Nie oszukiwał mnie, nie mamił, a wręcz
przeciwnie. Konsekwentnie powtarzał, że nie potrafi już z nikim być, a ja
najpierw nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi, potem nie mogłam
zrozumieć jego intencji, na końcu przyjęłam to do wiadomości, zastanawiając się
dlaczego w ogóle podtrzymuje ze mną tę dziwną znajomość. Może wystarczała mu
świadomość, że gdzieś tam jest jakaś kobieta, która o nim myśli i czeka? Może
zyskał dzięki mnie poczucie jakiejś przynależności, mimo wszystko, potrzebnej
większości ludziom? Czy myślałam o nim, czekałam na niego, był mi bliski?
Oczywiście. Kiedyś się nawet wygłupiłam i odkryłam z uczuciami. Nigdy bym tego
nie zrobiła, gdyby nie wcześniejsza degustacja wina, ale cóż, zdegustowałam i
wyjawiłam, co mi w duszy gra. Taktowne milczenie z jego strony spowodowało u
mnie narodziny ambiwalentnych uczuć. Ulga zmieszała się ze wstydem, smutek z
ulgą, bo przecież mógł mnie wyśmiać, a takie upokorzenie trudno przeżyć. To
wtedy jasno do mnie dotarło, że myśląc o nim, nie mogę myśleć „mój”, „my” czy
„nas”, bo coś takiego nie istnieje, nie ma żadnej przyszłości dla „nas”. Czy
można zmusić mężczyznę do miłości, do podjęcia obowiązku, do odpowiedzialności
za drugą osobę, wobec której nie czuje on nic prócz sympatii i przyjaźni? Czy można mu zrzucać na barki swoją miłość, osaczyć go
nią i ograniczać jego wolność? Po pierwsze, on nigdy by nie pozwolił
sobie niczego ograniczyć; po drugie, ograniczając mu cokolwiek, czułabym się
podle, a satysfakcji z takiego wymuszania i ograniczania nie byłoby żadnej.
Ostatecznie przyjaźń to też wartość. Być może kiedyś on pozna kobietę, którą
naprawdę pokocha, która będzie mu odpowiadać jako towarzyszka życia. A może wcale
żadnej kobiety szukał nie będzie, bo jest mu dobrze tak jak jest? Na życie nie
ma jednej recepty, ilu ludzie, tyle różnych dróg i rozwiązań, ale czy to
znaczy, że to moja wina? Wina mojego charakteru, usposobienia? Co prawda, mój
charakter do najłatwiejszych nie należał. W wieku dorastania cierpiałam na
nadwrażliwość, każda uszczypliwa uwaga doprowadzała mnie do chandry, potem
wypracowałam w sobie mechanizmy obronne, które pozwalały mi udawać zimną babę.
Jerzy często powtarzał, że nigdy nie wie, czy ja się cieszę, czy nie, ale
wolałam wyjść na bezuczuciowca, niż na kogoś, kogo można złamać taktownym
milczeniem po wyznaniu miłości. Wolę wyglądać na zimną sukę dającą popalić
Rzeczonemu Kurduplowi, niż na trzęsącą się z emocji galaretę po odrzuceniu
przez Jerzego. Jeśli moim przeznaczeniem jest samotność, to trudno, ale nikt
nie będzie wiedział, co przeżywam, bo tego nie ujawnię. A Baśka znająca
wszystkie moje rozterki wyskoczyła z takim wrednym tekstem? No takich rzeczy
się nie puszcza płazem. Co to, to nie.
11.
– A co ty sobie, kurwa, wyobrażasz? – zaczęłam. – Mam
łapać męża za wszelką cenę, tak jak ty? I może mam posłużyć się twoim
przykładem i odpowiedzieć na ogłoszenie w gazecie „Poznam panią z dużym
biustem”? Że też ci ręka nie zadrżała, gdy na nie odpowiadałaś, idiotko! I
jeszcze jedno. Jak będę chciała się dowiedzieć, jak włazić w dupę mężowi, który
mną poniewiera i każe mi służyć swojemu chłoptasiowi, to również wezmę przykład
z ciebie. Tobie wychodzi to rewelacyjnie. Ty to nazywasz kompromisem? Nie
ośmieszaj się! Jesteś wściekła na cały świat, wyżywasz się na mnie, wciągasz
mnie w gierki z tym Hugonem. A teraz mnie obrażasz? Ty ślepa jesteś? Nie
widzisz, co się dzieje w twoim domu? O ile to jeszcze jest twój dom. Nie
zauważyłaś, że Hugo zajmuje w nim pierwsze miejsce? Że Jacek wystarczy mu i za
ciebie, i za wszystkie kobiety świata? Że… – mocny cios w policzek ostudził
moje zapędy do wyłuszczenia Baśce wszystkich wad jej męża. W jednej chwili
upodobniła się do dojrzałego pomidora. Napięta skóra twarzy zdradzała
nadchodzący wybuch. Nie dziwota, pomyślałam zawistnie, woda w kotle zawrzała,
więc musi bidulka spuścić trochę pary, bo ją szlag na miejscu trafi. Dopiero po
chwili dotarło do mnie, że właśnie uderzyła mnie w twarz.
– To ogłoszenie, to miała być
tajemnica – zaczęła w miarę spokojnie. – Obiecałaś trzymać gębę na
kłódkę, a ty co? Ciosem poniżej pasa mnie załatwiasz? I co teraz zamierzasz?
Rozpowiedzieć wszystkim, że znalazłam męża, czytając ogłoszenia prasowe? Do
jakiej podłości się jeszcze posuniesz ty suko?
– Głupia jesteś. Jak obiecałam, że nikomu nie powiem, to
tak będzie. Ty zaczęłaś, pamiętasz? Czepiasz się, dokuczasz, jesteś podła.
Naprawdę myślisz, że tak uwielbiam być sama? Że to jest mój wybór? Nie
spotkałam nikogo dla siebie, czy to jest tak trudno zrozumieć?
– Nie spotkałaś, bo jesteś egoistką! Myślisz tylko o
sobie. Fajnie jest być singlem. Żadnych zobowiązań, żadnych kłopotów. Czyste mieszkanie,
wypłata dla siebie, figura nie zniszczona ciążami. Kiedy chcesz wracasz, kiedy
chcesz wychodzisz, mamusia obiad ugotuje, na stół poda. Fajnie co?
– Rany, Baśka, ty nie jesteś normalna. Egoizm? Singielka?
Co jest egoizmem? Samotność? Wiesz, jak czytam te durne artykuły, które właśnie
cytujesz, to niedobrze mi się robi. Samotność jest wygodna? Brak miłości
nazywasz wygodą? Brak bliskiej osoby, czułości, poczucia bezpieczeństwa?
Poczucia, że ktoś cię kocha i chce z tobą być? Wiem, wszyscy się z tej miłości
wyśmiewają, mówią o niej lekceważąco, najwięcej ci, którzy już mają kogoś
bliskiego albo którym się po prostu nie powiodło. Naprawdę myślisz, że ludzie
wybierają samotność świadomie? Bo tak decydują, bo tak chcą? Niektórzy z nas po
prostu nie znajdują sobie pary. Durni dziennikarze i jeszcze głupsi
psychologowie mogą sobie mówić co chcą o egoizmie i wygodzie, ale prawda jest
taka, że ludzie nie znajdują sobie pary. Czasami tak się dzieje i nic na to nie
poradzisz. No dalej! Powiedz teraz, że jestem tak okropna, że nikt mnie nie
chce. Ale wiesz co? U ciebie też miłości nie widać. Nie wiem, o co chodzi w
twoim małżeństwie, ale bardziej mi ono wygląda na jakiś układ, niż na związek
kochających się ludzi. A mówiłam ci, nie odpowiadaj na to ogłoszenie. I teraz
masz za swoje – dodałam z satysfakcją.
Baśka stała przede mną jak skamieniała. Jej twarz, w tej
chwili biała jak kreda, przypominała maskę. Już mi się zrobiło głupio.
Pomyślałam, że przesadziłam i zupełnie niepotrzebnie wspomniałam o tym
nieszczęsnym ogłoszeniu, już ją chciałam przeprosić, gdy nagle się ocknęła z
letargu, by rzucić mi w twarz obelgę zwalająca z nóg.
– Ty niby miałabyś odpowiedzieć na takie ogłoszenie? –
prychnęła pogardliwie. – Ty? Facet musiałby w tobie dwie studnie wykopać, a i
tak by tam żadnych piersi nie znalazł, ty łamignacie! A co do wygody, to
podtrzymuję swoje zdanie. Jest ci wygodnie. I coś mi się wydaje, że nawet z
seksem sobie nieźle radzisz. Ostatecznie wystarczy palcem kiwnąć, a Karpik już
stoi w gotowości bojowej. Jak ludzie mówią, to zawsze w tym jakieś ziarno
prawdy jest.
Stałam osłupiała na leśnej polanie i nie mogłam znaleźć
słów, by wyrazić to, co czułam w tej chwili. Karpik? Czyli że ja z Karpikiem?
Jak ona mogła? Jak śmiała? Jeśli moja przyjaciółka takie rzeczy mówi, to czy
można dziwić się ludziom? I czy to rzeczywiście jest jeszcze moja przyjaciółka?
Spojrzałam na tę wariatkę, przez którą zabrakło mi tchu w piersiach. Oddalała
się ode mnie, wykrzykując od czasu do czasu jakieś nieprzyjemne uwagi na temat
mankamentów mojej urody. Płakała przy tym głośno i wycierała nos chusteczką.
Zdążyłam zarejestrować, że chusteczka była moja. Wycierała swój zasmarkany
nochal moją chustką!
– Chustkę mi oddaj! – wrzasnęłam zadowolona, że odegrałam
się na tej małpie i zaraz mi odda moją własność, a sama będzie musiała
paradować po lesie ze smarkiem wiszącym do pasa, ale ona już nie usłyszała
mojej uwagi, znikając w leśnym gąszczu.
Odechciało mi się grzybów. Postanowiłam wracać do domu.
Samochód stał na leśnym parkingu, do którego jakoś się doczłapałam, mając
nadzieję, że Baśka za chwilę jednak wróci. Zdążyłam już bowiem ochłonąć i
doszłam do wniosku, ze skoro tak się do mnie rzuciła, to pewnie w jej domu
naprawdę dzieje się coś niedobrego, ale dlaczego uczepiła się właśnie mnie?
Przez moment miałam ochotę wrócić do domu, ale uświadomiłam sobie, że przecież
nie zostawię tej idiotki dziesięć kilometrów od domu, więc zgasiłam silnik i
czkałam. Kiedyś musiała nadejść. Miałam przez moment chęć zostawienia jej
samej, ale potem sobie uzmysłowiłam, że taka autostopowiczka jak ona, na pewno
by sobie świetnie poradziła, ale ja byłabym już przegrana na całej linii. Po
takim numerze nie miałabym szans na pogodzenie się z nią, więc postanowiłam
jednak poczekać, choć żal do niej kłębił się we mnie nieustannie. Wyobraziłam
sobie Baśkę trzęsącą ze strachu portkami, zwłaszcza, że nie znała tych lasów i
błogie zadowolenie spłynęło na me skołatane serce. Z prawdziwą przyjemnością
włączyłam radio. Tak, w tym momencie byłam prawdziwą egoistką i było mi z tym
wspaniale.
12.
Minęła godzina, potem druga, a Baśka z lasu nie wyłaziła.
Zaniepokoiłam się na moment, czyżby się zgubiła? Pomyślałam nawet o tym leśnym
wampirze i ciarki mi przeszły po plecach. Wyszłam z auta, podeszłam do linii
drzew, postałam trochę, zastanawiając się – wejść czy nie wejść. Ostatecznie
powinnam coś zrobić, nie mogłam tak jej zostawić, odjechać albo czekać w
nieskończoność. Z drugiej strony jakoś nie uśmiechało mi się łażenie w
samotności po tym lesie. Wprawdzie nasz leśny wampir grasował do tej pory w
naszym, prawie przydomowym lasku, od którego dzieliły mnie kilometry, ale kto
to wie, gdzie się on mógł teraz podziewać? Wróciłam do auta, zamknęłam
dokładnie drzwi i ruszyłam w kierunku polany, na której się rozstałyśmy.
Chodziłam wokół, zataczając coraz szersze kręgi w nadziei, że Baśka siedzi
gdzieś skryta w krzakach, bo złośliwa z niej małpa i zaraz ją zauważę. W
desperacji zaczęłam nawet ją wołać, z początku nieśmiało, potem coraz głośniej,
ale moje nawoływanie nie dało pożądanego rezultatu, nikt się nie odezwał. Coraz
bardziej się denerwowałam.
– Baśka! – mój krzyk coraz bardziej przypominał wycie
rannego bawołu, o ile ranny bawół potrafił wyć. Panująca wokół cisza zaczęła
negatywnie działać na mój CUN, jak w skrócie nazywałam centralny układ nerwowy.
Coś musiało się stać, pomyślałam. Ta wariatka się pewnie zgubiła. A może siedzi
teraz na jakimś drzewie, od dziecka umiała się na nie wdrapywać jak małpa, i
albo zleźć nie umie, albo chce mnie porządnie nastraszyć, albo rzeczywiście nie
wie, gdzie jest. Zaczęłam chodzić z głową zadartą w taki sposób, że kark mi
drętwiał i darłam się jak opętana. Wreszcie do mojej świadomości dotarło, że
drzew jest wprawdzie mnóstwo, ale po pierwsze są bardzo wysokie, a po drugie
ich gładkie pnie nawet Baśce nie pozwoliłyby na wspinaczkę. Gorączkowo
myślałam, co też ja bym zrobiła, pozostając w tak zwanym niemożebnym
wkurwieniu, chcąc zrobić na złość koleżance. Pewnie bym się gdzieś zaszyła na
jakiś czas, żeby ją nastraszyć, ale nie trwałoby to aż tak długo. Trzymałam się
zatem kierunku, w którym zmierzała Baśka z moją chusteczką przy nosie i
krzyczałam, ile sił w płucach, nie zważając już nawet na ewentualną groźbę
napatoczenia się na wampira.
– A po co tak wrzeszczeć, co? – zagadnął ktoś z boku i z
krzaków wyszła starsza kobieta dźwigająca kosz grzybów, za którą dreptała
dziewczynka w wieku szkolnym. Ich widok ucieszył mnie niepomiernie, bo zawszeć
to lepiej z jakąś babiną w lesie się zetknąć, niż nie przymierzając, z wampirem
i gwałcicielem w jednym. W tym miejscu, choć całkiem nie na miejscu,
przypomniał mi się mój znajomy głoszący, jakoby znał kobietę, którą ktoś
zgwałcił, ale nie była z tego powodu zła, bo do gwałtu doszło, gdy była już w
wieku nieco zaawansowanym, więc szans na normalne kontakty damsko-męskie nie
miała żadnych. A zatem ten gwałt, jak twierdził mój znajomy, tak naprawdę dla
niej gwałtem nie był, tylko czystą przyjemnością, o której ponoć chętnie
rozprawiała… Odpędziwszy od siebie tę wizję gwałciciela, skupiłam się na moich
niespodziewanych towarzyszkach.
– Koleżanka mi się zgubiła, a ona lasu nie zna, nie wiem,
co mam robić – zaczęłam płaczliwie, bo i na płacz mi się zbierało. – Może ją
pani widziała? – spytałam z nikłą nadzieją, bo przecież od rozstania z Baśką
minęło już kilka godzin.
– Ten las jest jak park, dużo tutaj ludzi. Jak miałam
rozpoznać, czy to jej koleżanka? – spytała kobieta, patrząc na mnie, dzięki
czemu zrozumiałam, że „jej” oznacza mnie, a kobieta mówi do mnie w trzeciej
osobie.
– Miała taką czerwona kurtkę, specjalnie ją ubrała, żeby
się nie zgubić i… – nie zdążyłam dokończyć, gdy grzybiarka zaśmiała się
serdecznie. Omiotła mnie niechętnym spojrzeniem i zwróciła się do stojącej obok
dziewczynki.
– Pewnie ta ruda…
Mała kiwnęła potakująco głową, a ja zaczęłam intensywnie
myśleć, jaki kolor włosów nosi obecnie Baśka, co było całkiem uzasadnione, gdyż
farbowała te swoje włosy bardzo często i to na przeróżne kolory, i w każdym z
nich wyglądała świetnie.
– Zgadza się, ruda! – krzyknęłam z radością. – Widziała ją
pani? Dokąd poszła? Może pani widziała? – powtórzyłam niecierpliwie.
Kobieta uniosła rękę i machnęła nią przed siebie, wskazując
mi kierunek, w którym udała się Baśka.
– Pojechała – dodała.
– Pojechała? – nie zrozumiałam, co mówi – ale czym?
– A czym mogła? Samochodem, no nie? Tam zaraz jest szosa, to i
samochody są.
Odetchnęłam z ulgą. To ci dopiero franczeska, ale mnie wykołowała,
pomyślałam szczęśliwa, że moje
dramatyczne wizje się nie spełnią. Podziękowałam kobiecie za informacje i
wróciłam do auta. Postanowiłam udawać, że nie przejęłam się zniknięciem Baski i
spokojnie poczekać, aż się do mnie odezwie. Wróciłam do domu dosyć późno,
zapadał już zmierzch.
13.
Wytrzymałam atak mamy, która o mało co nie wpadła w
histerię, czekając na mój powrót i wyobrażając sobie najgorsze scenariusze.
Ostatecznie jej córka, czyli ja, to tak wspaniały okaz kobiecej urody, czaru i
powabu, że nie tylko jakiś tam wampir, ale wszyscy faceci w lesie z urzędu
niejako powinni się na nią, czyli na mnie, rzucać w celu co najmniej erotycznym.
Gdy już wysłuchałam biadolenia o braku odpowiedzialności, znieczulicy i
nieliczeniu się z matczynymi uczuciami, które buzowały w matczynej piersi pod
moją nieobecność, postanowiłam opowiedzieć przebieg kłótni z Baśką i jej nagłym
zniknięciu. – Was obie
powinno się zamknąć w wariatkowie – stwierdziła moja rodzicielka. – Ubezwłasnowolnić i zamknąć! – dodała z mocą.
– Czy ty masz pojęcie jak ja się martwiłam? – zaczęła od nowa swoje wyrzuty,
wyliczając po raz kolejny wszystkie swoje strachy, po czym wyszła z pokoju,
trzaskając drzwiami. Przez resztę wieczoru siedziała zamknięta w swoim pokoju,
głucha na moje próby zawarcia ugody, które spaliły na panewce. Mama była
nieugięta w swym postanowieniu ciężkiego obrażenia się na mnie. Męczące
przeżycia odbiły się na moich nerwach i prawie zwaliły z nóg, więc zasnęłam
zaraz po kolacji. Nie dane mi było długo cieszyć się odpoczynkiem. Mama
szarpała mnie za ramię i wrzeszczała, bym wstawała. No, teraz to mi da popalić,
pomyślałam przez sen, odrzucając kołdrę, by się spod niej wygramolić. Zaświtała
mi jakaś niejasna myśl, że kobieta w moim wieku powinna już mieszkać w swoim
mieszkaniu, trzymając się w nocy z dala od upierdliwej matki, a skoro już
mieszkam pod jej dachem, to mam za swoje i teraz będzie mi truć przez całą noc
o swoim strachu, by mi uświadomić, jaką jestem wyrodną córką.
– Mamuś, błagam…– jęknęłam cichutko z nadzieją, że może
jednak się ulituje i zaczną się dla mnie zbawienne ciche dni, lecz nie
reagowała.
– Wstawaj, do cholery, Jacek dzwoni, szuka Baśki, słyszysz? Baśki
nie ma, nie wróciła do domu! – krzyczała.
Powoli otrząsnęłam się ze snu i dotarło do mnie, że ta
wariatka, znaczy Baśka, naprawdę nie wróciła. Chwilowy niepokój, który objawił
się nieprzyjemnym kłuciem serca, minął. Skoro grzybiarka widziała Baśkę
wsiadająca do auta, to znaczy, że w lesie nie została. No chyba, że… kierowca
okazał się zwyrodnialcem, ale jakoś nie mogłam sobie wyobrazić Baśki w takiej
sytuacji. Jak ją znałam, a znałam naprawdę dobrze, bezradna by na pewno nie
była. Jej nieobecność można było wytłumaczyć tylko w jeden sposób: nie wróciła
do małżeńskiego gniazdka z własnej i nieprzymuszonej woli. Jeśli jednak
wróciła, to mogła namówić Jacka, by teraz napędził mi stracha. Ta druga wersja
stała mi się bliższa. Ostatecznie oni oboje mieli niezłego świra i gustowali w
durnych dowcipach. Jakby na to nie patrzeć, nie miałam się czym przejmować.
– Uspokój się – powiedziałam do mamy, która wchodziła w fazę
delirium – to następny kawał Baśki. Albo nie wróciła do siebie, bo chce się
pozbyć Hugona, albo Jacek jest z nią w zmowie i teraz zamierzają mnie dręczyć i
straszyć. Jakbym to ja była winna, że ona poszła w las.
Mama machnęła tylko ręką.
– Wstań wreszcie, ten Francuz ciągle wrzeszczy i wrzeszczy.
Basi nie ma, Basi nie ma, gdzie Basia! Nie mogę się z nim dogadać.
– Mamo, tyle razy ci mówiłam, że to nie Francuz, tylko we
Francji mieszkał, a dogadać to i ja się z nim nie umiem. Już taka jego uroda,
że on się rzadko z kim dogaduje. Nie spieszyłam się zbytnio do telefonu,
postanowiwszy wystawić cierpliwość farbowanych żabojadów na próbę.
– Halo? – przeciągnęłam bezlitośnie ostatnią głoskę.
– Czy ona wreszcie wstała? Co ona sobie myśli? – usłyszałam
wściekły głos Jacka, zastanawiając się od kiedy zwraca się do mnie w trzeciej
osobie.
– Ona wstała i przy telefonie – podjęłam próbę wpasowania
się w nową konwencję naszych kontaktów. – A czego on chce?
Przez chwilę panowała cisza, by potem powrócić do mnie
jazgotem przesyłanym sprawnie kablem i z niezwykłą mocą.
– Majka? To ty? Co się wygłupiasz? Gdzie jest Basia? Nie
wróciła na noc. Nocuje u ciebie?
– O, naprawdę? Nie wróciła? Coś podobnego – zakpiłam, bo
miałam pewność, że jego rozkoszna żoneczka siedzi gdzieś obok niego i śmieje
się ze mnie w kułak. Postanowiłam doprowadzić oboje białej gorączki. Niech
sobie nie myślą, że można ze mną pogrywać. Już i tak za dużo przeszłam kilka
godzin wcześniej, co za dużo, to niezdrowo.
14.
W głosie Jacka nie słychać było zdenerwowania, które w moim
pojęciu powinno towarzyszyć zaniepokojonemu nieobecnością żony mężowi, toteż moje
podejrzenie, że Baśka siedziała w tamtej chwili obok niego, pijąc piwo i
ciesząc się, że mnie wyprowadza w pole, nabrało rumieńców. Oczami wyobraźni
widziałam ją zwiniętą w kłębek na przepastnej kanapie, otulonej ulubionym kocem
i ze szklanicą bursztynowego płynu w ręce, dającą tajemne znaki Jackowi i
instruującą go na migi, jak mnie zmiękczyć. I ten osioł dał się jej wkręcić w
coś takiego, pomyślałam z politowaniem. Zaczęłam mówić głośno i wyraźnie, by
Baśka mogła usłyszeć bez trudu to, co mam jej do przekazania.
– Nie wróciła i raczej dzisiaj nie wróci – rzekłam dobitnie.
Stojąca obok mnie matka zakryła dłonią usta, patrząc na mnie z przerażeniem.
– Co? – zapytał Jacek, jakby nie do końca zrozumiał moje
słowa. – Jak to nie wróci? Dlaczego? Co się stało?
Jego spokój umocnił we mnie tylko przeświadczenie o tym, że
jestem na dobrej drodze do zniweczenia planów tych dwojga bęcwałów.
– A co się miało stać? – zapytałam beztrosko. – Baśka
wyjechała na trochę i na razie nie wróci. Nie starałeś się, zaniedbywałeś
mężowskie obowiązki, sprowadziłeś jej do domu tego Hugona całego, całe dnie
tylko nim się zajmowałeś i Baśka wreszcie zrozumiała, że musi sobie znaleźć
odskocznię. Więc znalazła. Ale nie martw się. Poskacze, poskacze i wróci –
zakończyłam triumfalnie z nadzieją, że zaraz usłyszę w słuchawce wściekły głos
Baski oskarżającej mnie o podobieństwo do zwierza jakiegoś, czyli zwyczajnej
świni. Niestety, nic takiego nie nastąpiło. Jacek chyba musiał przetrawić moje
słowa, bo odezwał się dopiero po chwili.
– To o to chodzi? Hugo jej przeszkadza i postanowiła nie
wrócić na noc do domu? Gdzie ona jest? Ty mi nie będziesz przekazywać takich
informacji, chcę sam z nią porozmawiać. Daj ją do telefonu – zażądał.
– Dać to można pięć złotych na tacę, a człowiek do telefonu
może podejść. I przestań wreszcie udawać. Daj już sobie spokój. Powiedz tej
wariatce, że nie dam się wkręcić w tę dziecinadę. Co, żonka siedzi tam teraz,
prawda? Głupia jakaś.
– Czy ty się dobrze czujesz? Pytam po raz ostatni, gdzie
jest moja żona? Jeżeli nie podejdzie do telefonu, zgłoszę jej zaginięcie na
policji. Ostrzegam cię.
– A zgłoś, zgłoś. Zaczną jej szukać dopiero po dwudziestu
czterech godzinach, a wtedy to ona sama wróci…, skoro uparcie twierdzisz, że
jej nie ma – dodałam z przekąsem.
– Słuchaj, wariatko! – wrzasnął Jacek. – Ja ciebie ostatni
raz pytam, gdzie jest moja żona? Coś ty z nią zrobiła, co? Co z nią zrobiłaś?
Usatysfakcjonowana odłożyłam słuchawkę, choć moja mama stała
obok mnie jak słup soli.
– Czyś ty naprawdę zgłupiała? – zapytała wzburzona. – Coś ty
mu nagadała? Po co się wtrąciłaś w ich małżeńskie sprawy? Czy Baśka cię
upoważniła do tego, byś mówiła o tym Hugonie? I gdzie to niby ona miałaby tak
poskakać? Że niby skok w bok zrobiła? Czyli zdradziła go? A jak ten jej mąż
uwierzy w ten skok w bok? Natychmiast zadzwoń i wyjaśnij… – zażądała.
– Mamo, nie wiesz, o co chodzi, więc się nie wtrącaj –
poprosiłam. – Ja ich dobrze znam. Jak myślisz, gdzie Baska mogłaby być o tej
porze? Naprawdę sądzisz, że nie wróciła do domu? Co jej się mogło stać? Ona w
taki sposób chce wywołać u mnie poczucie winy i to diabli wiedzą za co. A co do
Hugona, to będzie małpa miała nauczkę – stwierdziłam hardo, choć w tym momencie
uświadomiłam sobie, że przekazując Jackowi informacje o Hugonie, nadużyłam
zaufania Baśki, która przecież skarżyła mi się na swoją sytuację w tajemnicy, i
teraz pewnie trwała u nich awantura wywołana poniekąd przeze mnie.
– Majka, a jeżeli Basia naprawdę nie wróciła jeszcze do
domu?
To pytanie nie tylko pozostało bez odpowiedzi, ale i zasiało
we mnie ziarno niepokoju. A jeżeli nie wróciła? Bez słowa poszłam do pokoju, by
się położyć, lecz sen już nie nadszedł.
15.
Błogie poczucie
zadowolenia z własnej, niezłomnej i niedającej się wyprowadzić z równowagi
postawy sprawiło, że zasnęłam snem sprawiedliwego, który jednak nie trwał za
długo, bo obudziłam się w środku nocy, moje serce biło gwałtownie z powodu
niepokoju, którego źródła nie potrafiłam określić. Coś mnie gniotło od środka,
jakaś niesprecyzowana jeszcze myśl wwiercała się głęboko w moją jaźń i miotałam
się w pościeli spocona i wymęczona, nie mogąc po raz drugi zasnąć. Rano wstałam
jak potłuczona. W pierwszej chwili chciałam od razu zadzwonić do Baśki, mając
nadzieję, że usłyszę jej głos, nawet za cenę nazwania mnie skończoną świnią i
zagrożenia zakończenia znajomości. Pal sześć znajomość, nie pierwszy i nie
ostatni raz zrywałyśmy kontakty, by je na powrót odnawiać. W tym momencie
najważniejsze było, by usłyszeć, że Baśka jest cała i zdrowa. Po chwili jednak
stwierdziłam, że nie zadzwonię. Nie dam Francuzom satysfakcji. Nie ugnę się.
Będę cierpieć, zamartwiać się w nieskończoność, ale oni o tym się nie dowiedzą.
Niech sobie myślą, że ze mnie zimna, nieczuła sucz. Ich opinie o sobie miałam w
tym momencie w głębokim poważaniu, czyli w nosie. Zaraz potem przypomniałam sobie,
co mi zrobili: narazili mnie na stres, bezsenną noc, zmartwienie i wiele innych
przykrych rzeczy, próbując wywołać u mnie poczucie winy. I za co? O co w tym
wszystkim chodziło? To irracjonalne zachowanie Baśki, nasza bezsensowna
kłótnia, jej ucieczka… Przecież to wszystko nie miało sensu. I potem ten
telefon Jacka, żałosne widowisko. Nad czymś takim nie można przejść do porządku
dziennego, nie można udawać, że nic się nie stało, że to tylko głupie żarty.
Wyciąć mi taki numer? A niech ich szlag!
Pojechałam do
miasta, zrobiłam jakieś zakupy, próbowałam się wprosić na kawę do Anki –
koleżanki z pracy – ale przyjechali do niej goście, a ja nie miałam ani ochoty,
ani siły na szczerzenie zębów do obcych ludzi. Zresztą, nie chciałam stawiać
Anki w dziwnej sytuacji. Pospacerowałam trochę ulicami naszego miasteczka,
kupiłam nowy notes, parę zeszytów, kilka długopisów i wróciłam do domu, w
którym zastałam zdenerwowaną matkę, Jacka, Hugona i przystojnego policjanta,
który już raz mnie przesłuchiwał po śmierci Jadzi. Na ich widok zrobiło mi się
niedobrze. Czyżby Baśka była aż tak perfidna, by wmieszać w to jej beznadziejne
„zniknięcie” policję? Nawet jej nie było na to stać, a jeśli nawet, to Jacek by
na to nie poszedł. Skoro zjawił się w moim domu, to znaczy, że Baśka naprawdę
nie wróciła na noc. Kołatanie mojego serca zagłuszyło początkowo to, co
krzyczał do mnie Jacek, gdy tylko zamknęłam za sobą drzwi. Poderwał się z
kanapy, jednym susem dopadł do mnie, złapał za ramiona i potrząsał, wrzeszcząc
„Gdzie Basia? Gdzie Basia?” Przez parę minut próbowałam się uwolnić z objęć
tego dupka, ale mi się nie udawało, aż wreszcie z pomocą przyszedł mi
„Przystojniak” w cywilu. Jacek wił się i jęczał na kanapie, ku której skierował
go policjant, a to jego wicie i jęki wydały mi się teatralną zagrywką, bo
przecież zawsze był niezwykle opanowany i takie zachowanie do niego absolutnie
nie pasowało. Za to Hugo zachowywał spokój i patrzył na mnie oczami bazyliszka
z wyrazem twarzy, który można było uznać za coś w rodzaju półuśmiechu… ”A nie
mówiłem?”, zdawał się mówić, choć się wcale nie odzywał. Rozparł się wygodnie,
założywszy nogę na nogę, gdy ja zdawałam relację Przystojniakowi (jako on się
nazywał?) z wczorajszej wyprawy do lasu. Jego zainteresowanie wzrosło, gdy
opowiedziałam o kłótni z Baśką.
16.
– A o co konkretnie paniom poszło? – zapytał z przymilnym
uśmiechem. – I co? Pani koleżanka poszła w las, a pani nic? Nie zareagowała
pani? Nie poszła pani jej szukać? Panie naprawdę się przyjaźnią? Wątpliwość w jego głosie podziałała na mnie
ogłuszająco. Przez chwilę siedziałam jak zamurowana. Bo i jak mu miałam
powiedzieć, w dodatku przy wpatrzonych we mnie matce, Jacku i Hugonie, że się
pokłóciłyśmy właśnie o tego jęczącego dupka, a potem o moją jakże wątpliwą
urodę, będącą poniekąd przyczyną staropanieństwa? Miałam się aż tak otworzyć
przed tymi trzema facetami, że o mojej krytycznie nastawionej matce nie
wspomnę, i powiedzieć, że Baśka oskarżyła mnie, że zazdroszczę jej męża? Męża,
który teraz wił się na mojej kanapie jak piskorz? Jak on jej się mógł spodobać?
Taki zniewieściały typ, że aż śmieszny. Nie uważałam, że prawdziwy facet to
taki, który beka przy obiedzie, drapie się po owłosionym torsie i pierdzi jak z
dubeltówki, rechocząc przy tym głośno, ale filozofia gender jakoś mi nie
odpowiadała i kobieta – w moim pojęciu – powinna być subtelna i kobieca, a
facet męski, czyli silny fizycznie, psychicznie, decyzyjny i odważny. Jednym
słowem, czysty, szorstki i w kolorze khaki…A w Jacku męskości była malutko,
odwagi za grosz, męskiej szorstkości ani grama, czystości mu odmówić nie mogłam.
Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Myślałam gorączkowo, jak wybrnąć z tej
kłopotliwej sytuacji, podczas gdy Jacek i Hugo wwiercali się we mnie wzrokiem
jak świdrem.
– O sprawy osobiste – oświadczyłam wreszcie z godnością
jakże osobistą. – Poszło nam o sprawy, które poza mną nie dotyczą nikogo z tu
obecnych i nie powinny ich interesować. Ledwo dokończyłam to nieszczęsne
zdanie, a szanowny mężulek już darł się na całe gardło i wygrażał mi pięścią, aż
Przystojniak musiał go uciszać. Hugo zaświergolił coś do Jacka po francusku i
ten raptownie ucichł.
– Nie uważa pani – zaczął Przystojniak – że w tej sytuacji
nie może być mowy o osobistych sprawach? Mąż zaginionej ma prawo wiedzieć, co
się wczoraj wydarzyło?
– Oczywiście, ale ja przecież mówię wyraźnie. Pokłóciłyśmy
się, Baśka zaczęła ganiać po lesie, nie nadążyłam za nią, wróciłam do auta,
czekałam kilka godzin. Myślałam, że wróci. Gdy zaczęło się ściemniać, poszłam
do lasu jeszcze raz. Wołałam ją, myśląc, że siedzi gdzieś w pobliżu i
obserwuje, czy czasami nie odjadę i nie zostawię jej samej. Potem napatoczyła
się tamta kobieta z dziewczynką. Widziały, jak Baśka wyszła z lasu na drogę,
zatrzymała jakiś samochód i odjechała. To co miałam zrobić? Nocować w lesie? A
kłótni streszczać nie będę, zwłaszcza przy mężu Baśki. Guzik go to obchodzi, o
co się z jego żoną kłócę! – dodałam z mocą, patrząc spode łba na Jacka, który w
tym momencie zaczął sinieć na twarzy.
– Zastanawia mnie jedno – nie poddawał się Przystojniak –
dlaczego nie powiadomiła pani policji o zaginięciu koleżanki? Przecież jej mąż
dzwonił do pani kilkakrotnie z informacją, że nie wróciła do domu i co? Nie
zmartwiła się pani?
– Nie zawiadomiłam, bo byłam pewna, że Baśka wcale nie
zaginęła, tylko siedzi razem z nim i każe mu wydzwaniać do mnie z tą historyjką
o zaginięciu, żebym się przestraszyła. Ostatecznie, gdyby naprawdę zaginęła, to
by nie wydzwaniał do mnie, tylko od razu zgłosił jej nieobecność na policji.
Przystojniak popatrzył na mnie jak na jakiegoś dziwoląga.
– Pomyślała pani, że koleżanka i jej mąż robią pani taki
dowcip?
Kiwnęłam tylko potakująco głową, bo co miałam innego zrobić?
Co powiedzieć? Że po tej wariatce mogłam się wszystkiego spodziewać, bo sama
również byłam zdolna do robienia takich głupot, co udowadniałam już
wielokrotnie? Zresztą, czy normalny człowiek zrozumie artystę? Przystojniak był
bez wątpienia normalnym facetem, a Bacha miała duszę artysty. Czy ktoś twardo
stąpający po ziemi mógł zrozumieć kogoś z głową w chmurach? Zaczęłam od
początku opowiadać o napotkanej w lesie kobiecie z dziewczynką, czując, że za
każdym razem brzmi to coraz mniej wiarygodnie.
17.
– Załóżmy, że to prawda – zastanawiał się Przystojniak.
Załóżmy, że rzeczywiście kogoś pani w tym lesie spotkała, że ta tajemnicza
kobieta z równie tajemniczą dziewczynką istnieją, czy ta kobieta mówiła, jaki
to był samochód? Kolor, marka? Czy widziała kierowcę? Skąd pewność, że to
właśnie pani koleżanka do niego wsiadła? To mogła być zupełnie inna osoba, prawda?
– zawiesił znacząco głos, a ja zaczęłam naprawdę się bać.
– No, tego nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Nie
pytałam o markę i kolor auta, do głowy mi nie przyszło, żeby zapytać. O
kierowcy też nic nie mówiła. Ale Baśkę opisała. Wie pan, Baśka jest
charakterystyczna, posągowa taka, ruda, z burzą loków. I ubrała się do tego
lasu jak na spacer po promenadzie. Ona ją po prostu opisała. Nie wiem dlaczego,
ale miałam stuprocentową pewność, że chodzi o nią właśnie, o Baśkę. Dlaczego
właściwie miałabym wypytywać o ten samochód? Przez lata wspólnie podróżowałyśmy
po Polsce i to różnymi środkami komunikacji. Często autostopem. Więc w
postępowaniu Baśki nie widziałam nic dziwnego, sama bym tak zrobiła, gdybym
była na nią wkurzona.
Przystojniak patrzył na mnie jakoś tak dziwnie, że ciarki mi
poszły po plecach po raz kolejny od zniknięcia Bachy, ale więcej pytań mi już
nie zadał. Poszli. Jacek wymachiwał mi pięścią, Hugo patrzył z zagadkowym
uśmiechem Mony Lisy, a Przystojniak zapewnił, że jeszcze się spotkamy…, i wcale
nie zabrzmiało to przyjemnie. Jednym słowem wszyscy oni myśleli, że zatłukłam
Baśkę w tym lesie i schowałam jej zwłoki gdzieś pod krzakami zakopane w mchu.
Byłam święcie przekonana, że Baśce nic złego nie mogło się stać, po prostu nie
mogło, to było najzwyczajniej w świecie niemożliwe, niemożliwa niemożliwość to
była; że doskonale wiedziała, co się tu i teraz ze mną wyprawia i, że się z
tego cieszyła, siedząc w jakimś wygodnie urządzonym ukryciu. W tym momencie z
minuty na minutę rosło moje wewnętrzne przekonanie, że ona to wszystko bardzo
dobrze zaplanowała, wdrożyła i zrealizowała. Wymusiła na mnie, żebym jechała
swoim autem, robiła wszystko, by sprowokować kłótnię i w końcu ją wywołała. I
ta jej reakcja, taka gwałtowna, chaotyczna jakaś, bez składu i ładu. Ona od
początku wiedziała, że ze mną nie wróci do domu. Miała już gotowy plan
ucieczki, kto wie, czy i kierowca gdzieś tam nie stał na drodze. Ostatecznie to
ona zasugerowała, by jechać właśnie do tego lasu… Tylko dlaczego wybrała mnie?
I kim był kierowca? Kto jej pomógł? Czy to któryś z naszych wspólnych
znajomych? Ale kto?
– A o co wyście się tak pokłóciły, co? – zapytała mama, gdy
zostałyśmy same.
– O staropanieństwo – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. –
Potem Baśka krzyczała, że jej zazdroszczę męża, że mam straszny charakter i
nikt nigdy się ze mną nie ożeni. Że jej nie rozumiem, a ona ma problemy, bo jej
dom nie jest jej domem czy jakoś tak. Nie wiem zresztą. Zachowywała się jak
wariatka. Czepiała się o wszystko, jakby zaplanowała całą tę akcję. Teraz
właściwie to mam pewność, że zaplanowała.
– Wiesz co? – mama patrzyła na mnie współczująco – mam
nadzieję, że jej się nic nie stało i że naprawdę to jakiś durny plan, ale jeśli
to prawda, to nic jej nie usprawiedliwia. Zrobić ci coś takiego? Zdajesz sobie
sprawę z tego, że jeśli się szybko nie odnajdzie, to ludzie nam nie dadzą żyć?
Po śmierci Jadzi bałam się wychodzić do ogrodu. Widziałam je, te wszystkie
stare baby, które na mój widok szeptały coś między sobą i kiwały potakująco
głowami, jakby wiedziały, że moja córka to taka romansowa i proszę, co z tych
romansów wyszło. Karpik żonę ukatrupił.
– Jezu, mamo – westchnęłam zmęczona, nie mając już sił na
kontynuowanie tej rozmowy.– Nic nie mówiłaś. Zresztą, co miałabym zrobić?
Przecież ja tego Karpika nawet nie znam.
– No właśnie, to co miałam mówić? Widziałam jak się
gryziesz. Ale teraz… – zawiesiła głos – jeśli ta wariatka się nie odnajdzie,
przed nami naprawdę ciężki czas. Już wtedy ludzie się zmawiali, że ktoś taki
nie może pracować w miejskiej bibliotece. Musimy się liczyć z najgorszym. Ale
poradzimy sobie – poklepała mnie po ramieniu i wyszła z pokoju, zostawiając
mnie samą z moimi myślami.
Sens słów mamy dotarł do mnie dopiero po chwili. Sytuacja
robiła się naprawdę nieprzyjemna. Do tego jeszcze dochodziła realna obawa, że
Baśce naprawdę przydarzyło się coś złego. I co robić w takiej sytuacji? Łzy zaczęły płynąć mi po twarzy.
18.
Przez kilka następnych dni nic się nie działo. Baśka nadal
milczała, Jacek także. Po pracy wracałam do domu, potem czekałam na telefon od
Baśki, mając nadzieję, że się wreszcie odezwie. Sama próbowałam się do niej
dodzwonić, ale jej telefon był wyłączony. Sama już nie wiedziałam, co o tej
sytuacji sądzić. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że stało się coś złego. Robiłam
dobrą minę do złej gry, udawałam, że wszystko jest w porządku, choć przecież
tak wcale nie było. Pod koniec tygodnia postanowiłam po pracy pojechać po piwo,
stwierdziłam, że mi się po prostu należy, a dostarczenie organizmowi alkoholu i
podniesienie jego poziomu we krwi czy też
nawet wprowadzenie się w lekki stan upojenia alkoholowego dobrze mi
zrobi. Zakupiłam cztery puszki, lecz po chwili sięgnęłam jeszcze po jedną. Mama
też lubiła czasami uraczyć się szklanicą złotego płynu, więc co jej miałam
żałować? Po zapłaceniu za zakupy raźnym krokiem zmierzałam ku mojemu autku, gdy
niebacznie natknęłam się na panią Zofię. Stała przede mną, odwrócona tyłem, i
rozmawiała szeptem z jakąś kobietą. Odetchnęłam z ulgą, bo skoro nadobna Zofija
zajęta była rozmową, to miałam szansę przemknąć obok niezauważenie, a
przynajmniej bez zaczepiania z jej strony, na które to zaczepianie nie miałam
ochoty. Oczy pani Zofii przypominały latające spodki, przygarbiła się jakoś tak
nawet, żeby wyrównać poziom z dużo niższą rozmówczynią i wszystko wskazywało na
to, że obie panie poruszały jakiś nader ekscytujący i owiany tajemnicą temat.
Powiedziałam więc uprzejmie „dzień dobry” i uśmiechnęłam się na znak sympatii. Nikt
mi nie odpowiedział. Pani Zofia spojrzała na mnie wzrokiem pełnym pogardy,
który powinien mnie wbić bez problemu w podłoże. „To ta kurwa”, usłyszałam.
Odwróciłam się gwałtownie, nie mogąc przez chwilę złapać powietrza w płuca.
Popatrzyłam na te dwie stare raszple, ale powróciły do przerwanej wcześniej
rozmowy i stały odwrócone do mnie tyłem. Usiadłam za kierownicą, pomarudziłam
jeszcze przez jakiś czas, udając, że czegoś tam szukam; obserwowałam ukradkiem
obie kobiety, które nie zwracały na mnie żadnej uwagi. Pomyślałam, że dostaję
już powoli na głowę i niedługo zacznę wszędzie węszyć przeciwko sobie spisek.
Wróciłam do domu, postanowiłam zaczekać z tym piwem do wieczora, gdy mama
wróci, bo jak zwykle jej nie było, pewnie znowu siedziała u którejś z sąsiadek.
Zapowiadał się całkiem udany piątkowy wieczór, gdyby nie to, że raz po raz coś
mi nie dawało spokoju, kłuło od środka jak upierdliwy nerwoból. „To ta kurwa”,
czy ja to rzeczywiście słyszałam? Czy to te dwa babsztyle? A może jednak wcale
nie do mnie, bo i z jakiej racji do mnie? O co chodzi z tą kurwą? Nie, to nie
mogły być słowa skierowane do mnie, zaczęłam się utwierdzać w tym przekonaniu i
sięgnęłam po puszkę piwa, bo ileż w końcu można czekać na matkę, która się
gdzieś zapodziała? Już po pierwszym łyku wiedziałam, że zakupienie tego trunku
było bardzo dobrym pomysłem.
19.
Jedni mogą pić bezkarnie, upijają się na wesoło, nazajutrz
nic im nie dolega, jednak ja do nich nie należałam. Alkohol powodował, że moje
wrodzone czarnowidztwo, na trzeźwo głęboko ukryte, po zaaplikowaniu procentów
wypływało na wierzch wszystkimi porami mojego ciała. Już po drugim piwie
zaczęłam się nad sobą użalać. Najpierw źle pomyślałam o Baśce, przez którą
prawdopodobnie największe plotkary w mieście nazwały mnie kurwą, co zabolało
tym bardziej, że implikowało częste kontakty seksualne, na które – niestety –
nie miałam w owym czasie widoków. I z kimże to miałabym się tak kurwić, skoro
na moim horyzoncie nie było nawet szczątkowej formy prawdziwego faceta?
Przemknęło mi nawet przez myśl, że może niepotrzebnie pogardziłam awansami Rzeczonego
Kurdupla, ale szybko doszłam do właściwych wniosków – lepiej już w samotności
do końca życia się budzić, niż z Kurduplem latami nudzić. Potem jakaś dziwna
nostalgia pchnęła mnie ku regałowi, na którym leżały poupychane albumy ze
zdjęciami. Przeglądałam je strona po stronie, przypominając sobie czasy szkolne
i licealne koleżanki. Ja z Beatą na wykopkach, ja z Beatą przy ognisku, Beata
na pomoście nad jeziorem… Pamiętałam tamten dzień i to, jak krzyczała na mnie,
że nie umiem robić zdjęć. Zawsze była głośna i trochę jazgotliwa, a
jednocześnie bardzo lubiana, wesoła i towarzyska. Gdzie wtedy była Baśka?
Trzymała się innej paczki. Beata nie chciała się uczyć dalej, miała inne plany,
zaraz po ogólniaku podjęła pracę w jakiejś restauracji, poznała swojego przyszłego
męża i razem wyjechali najpierw do Włoch, potem do Stanów. Przysłała mi
pocztówkę znad Adriatyku, jedną jedyną. Napisała, że jest szczęśliwa. Nie
odezwała się już potem ani razu, choć często przyjeżdżała do Polski,
odwiedzając rodziców i rodzeństwo. W Stanach zainstalowała się w Chicago,
urodziła dwoje dzieci. Zamieszczała swoje zdjęcia na Naszej Klasie, podpisując
je – Bethy: zawsze uśmiechnięta, wesoła, w otoczeniu wielu przyjaciół. Kolorowe
zdjęcia ukazywały Beatę na wakacjach w egzotycznych zakątkach świata, ładną, pięknie
ubraną, w dużym i nowoczesnym domu, na tle mercedesa, pod którym napis głosił,
że jest prezentem od męża. Wprawdzie znajomi rodziny mówili czasami, że nawet w
Stanach pokojówka i robotnik budowlany nie zapracują ani na nowoczesną willę,
ani na mercedesa, ale nie dawałam wiary tym złośliwym ploteczkom, pamiętając o
naszej narodowej cesze – zwykłej ludzkiej zazdrości. Kto wie, czym Beata
zajmowała się tam teraz? Nadal była pokojówką? A może wcale nie. Może dla niej
spełnił się amerykański sen o karierze i bogactwie. Ostatecznie, czy byłoby ją
stać na tak częste wizyty w kraju, gdyby jej się nie wiodło? Zresztą, pal sześć
mercedesa i luksusy, życiowy bilans dokonań Beaty i tak był niewspółmiernie
bogatszy od mojego. Odważyła się, wyjechała, zwiedzała świat, o czym ja
marzyłam od zawsze, a czego nigdy nie uda mi się zrealizować; wyszła za mąż za człowieka, z którym była już
prawie dwadzieścia lat; urodziła dzieci, miała przyjaciół, umiała się bawić i
brylowała w towarzystwie. A co miałam ja? Jakieś tam studia, po których
zarabiałam tyle, że ciągle żyłam na debecie, nie założyłam rodziny, a mój czas
biologiczny galopował w takim tempie, że zaczynałam zostawać daleko w tyle. Co
było w tym najgorsze? Że nic nie zapowiadało jakichkolwiek zmian. Jednym
słowem, moja przyszłość malowała się w barwach szarych, kto wie, czy nie
czarnych, wisiała nade mną groźba samotnej starości, a ta ponoć jest największą
porażką człowieka. Dorota na starość będzie umierać w otoczeniu dzieci i wnuków
trzymających ja za ręce, za to ja sczeznę samotnie w jakiejś malutkiej
kawalerce i nie będzie miał mi kto nawet herbaty podać. O ile przedtem mnie nie
zlinczują sąsiedzi, skandując pod oknami „kurwa, kurwa”. I żeby jeszcze chociaż
tego cholernego seksu zażyć przed sześćdziesiątką, pomyślałam smętnie. Może
wtedy skandowana kurwa znalazłaby jakiekolwiek uzasadnienie, bo nic tak
człowieka nie boli, jak niesprawiedliwe obrzucanie błotem. Zrobiło mi się tak
smutno, poczułam się tak przybita i przegrana, że łzy popłynęły mi po
policzkach. Na szczęście miałam następne piwo.
20.
W sobotę wstałam późno, nie chciało mi się nigdzie
wychodzić. „Kurwa” brzmiała w mojej głowie leśnym echem. Nie wiedziałam, co mam
robić. Musiałam z kimś o tym pogadać, a nie miałam z kim, bo przecież Baśka w
dalszym ciągu nie dawała znaku życia. Zwlokłam się z łoża boleści i poczłapałam
do kuchni, słysząc, że mama szykuje śniadanie.
– Oho, ciężka noc? – spytała mnie, spoglądając z ukosa i
zalewając wrzątkiem kawę. – Chora jesteś? Patrzyła zaniepokojona, widocznie
wyglądałam niczym śmierć na chorągwi, bo zwykle się nie przejmowała.
– Nie, ale… – zawiesiłam głos, zastanawiając się, czy
opowiedzieć jej o zdarzeniu na parkingu. Biłam się z myślami, bo już sama nie
wiedziałam, czy czasami nic mi się nie przywidziało, a nie chciałam wyjść na
kogoś, kto tworzy spiskową teorię dziejów.
– Wiesz, pewnie pomyślisz, że staję się histeryczką, ale gdy
pojechałam wczoraj po piwo, spotkałam Hubertową, no wiesz, panią Zofię, stała z
jakąś kobietą. I wydawało mi się, powtarzam – wydawało mi się, że któraś z nich
krzyknęła za mną „kurwa”. Przez tą Baśkę dostaję na głowę, podsumowałam,
upijając łyk kawy.
Mama westchnęła ciężko, mieszając wściekle swoją herbatę.
Nigdy nie wiedziałam, po co ją tak zawsze intensywnie mieszała, skoro nie
dodawała cukru.
– Najprawdopodobniej nic ci się nie przywidziało –
powiedziała. – Nic ci nie mówiłam, bo widzę, że się gryziesz, ale… dzieje się
coś złego. Ludzie gadają. I to chyba Hubertowa rozpowiada ludziom głupoty.
Zaczynam się niepokoić. Nawet już do ogrodu nie wychodzę, bo się boję.
Wystarczy, że się pojawię, a Mirosławska już leci i miele ozorem na lewo i
prawo, a ja opędzam się od niej jak od natrętnej muchy.
– Ale co miele? Czego ta Hubertowa ode mnie chce?
– No chce, chce. Więc zaczęło się już dużo wcześniej.
Jeszcze nikt nie przypuszczał, że w lesie zagnieździ się ten wampir. Hubertowa
się skarżyła, że kokietujesz jej męża.
Zaniemówiłam. Kto? Ja? Ja kokietuję? Kogo? Huberta? No to
już jaja jakieś.
– To chyba niemożliwe. Może czegoś nie zrozumiałaś? –
zapytałam. Mama popukała się palcem w głowę.
– Jak nie zrozumiałam? Jeszcze zramolała nie jestem.
Wszystko zrozumiałam. Kłapała na lewo i prawo, że zawzięłaś się na Huberta, bo
taki przystojny, a w twojej sytuacji, no bo przecież męża nie masz, nie patrzy
się na to czy chłop żonaty, czy nie. A na dobre zaczęła podjudzać sąsiadów, jak
Jadzia zginęła. Jak myślisz, kto do policji doniósł, że Karpik się z tobą
chciał umawiać?
– Mamo! – krzyknęłam – przecież Karpik nigdy się ze mną nie umawiał.
– Hubertowa twierdzi inaczej. Co więcej, ona teraz gada, że
zasadzasz się na cudzych mężów i trzeba będzie ciebie jak Jagnę za miasto
wywieźć. A jak się dowiedziała, że Baśka zaginęła, to od razu zaczęła gadać, że
na pewno ją gdzieś tam ukatrupiłaś, żeby jej męża podkraść. Albo zmówiłaś się z
tym całym Francuzem i razem ją ukatrupiliście.
Z wrażenia oblałam się kawą. Zaczęłam sobie wyobrażać siebie
wiezioną na taczce z gnojem, pchanej przez Hubertową i inne wściekłe żony. Ręka
mi drżała, pot spływał po moich plecach, w uszach huczało jak wiatr na górskich
halach. Rany boskie! Więc jednak nic mi się nie przywidziało. Dwie wstrętne
baby wyzwały mnie od kurew w miejscu publicznym i czuły się przy tym bezkarne.
Kto wie, do czego były jeszcze zdolne? Czego się jeszcze mogłam spodziewać? I
gdzie się podziewała Baśka? Co się z nią stało? Przestawałam wierzyć, że ukryła
się gdzieś i siedzi teraz przyczajona, nie wiedząc, co tu się dzieje. To nie
leżało w jej interesie. Coś się musiało stać. Inaczej Baśka nie pozwoliłaby, by
baby nazywały mnie kurwą nawet wtedy, gdyby była na mnie wściekła. Zaczęłam się
bać.
21.
Siedziałam w utrzymanym w szarych barwach pokoju na brzeżku
krzesła i ostatkiem sił powstrzymywałam się, by się nie objąć własnymi
ramionami i nie zacząć bujać w przód i tył. W pracy kierownik poprosił mnie, bym
wzięła kilka dni urlopu bezpłatnego albo załatwiła sobie zwolnienie lekarskie.
Codziennie odbierał po kilka mniej lub bardziej anonimowych telefonów, w
których to bardzo zaniepokojeni i niemniej życzliwi domagali się odsunięcia
mnie od pełnienia ważnej funkcji w równie ważnym ośrodku miejscowej kultury, bo
element ze mnie poważnie podejrzany. Jak można narażać przychodzącą do
biblioteki dziatwę na kontakt z kimś takim? Mój kierownik był człowiekiem
niezwykle spokojnym: gość już dawno skończył pięćdziesiątkę, był niski, miał
wręcz nieprzyzwoicie krzywe nogi i brzuch wielkości lekarskiej piłki, a na
czubku głowy poważnej wielkości łysinę, którą próbował maskować tak zwaną
zaczeską. Dobry był z niego człowiek, muchy nigdy nie skrzywdził, wierzył w dobrą
stronę ludzkiej natury i wyobrażałam sobie, co musiał przeżywać, wysłuchując
tych wszystkich oskarżeń i pretensji, zwłaszcza, że na jego bardzo wysoką
wrażliwość niewątpliwie miała wpływ jeszcze większa dawka pierwiastka żeńskiego,
którym hojnie obdarowała go Matka Natura. Mogłabym mu nawet współczuć, gdyby
nie to, że sobie współczułam bardziej, ostatecznie to nade mną zbierały coraz
czarniejsze chmury, a w ostateczności mogłam zostać bez pracy. Dzięki Bogu
dostałam zwolnienie lekarskie bez konieczności uciekania się do kłamstw. Lekarz
okazał się człowiekiem normalnym i po usłyszeniu ode mnie o tym, w jakiej
sytuacji się znalazłam, stwierdził, że jestem o krok od załamania nerwowego i
muszę odpocząć. To, że był ginekologiem, nie miało znaczenia. Niby weszliśmy z
impetem w dwudziesty pierwszy wiek, ale wizyty u psychiatry ciągle nie tylko
były wstydliwe, ale i stygmatyzowały, a to nie wróżyło dobrze tak zwanej
karierze.
Siedziałam teraz na brzeżku krzesła w tym przygnębiającym
pokoju, wezwana przez Przystojniaka, który właśnie wszedł, zamykając za sobą
drzwi. Przez chwilę szukał czegoś w szufladzie, przerzucał jakieś papiery, nie
patrząc mi w oczy. Pomyślałam, że to taki zabieg socjotechniczny, który ma mnie
jeszcze bardziej nastraszyć, o ile było to jeszcze możliwe. Udawałam
obojętność, choć w środku moje serce
wywijało hołubce z przerażenia.
– Powie mi pani prawdę? O co się panie pokłóciłyście? –
zapytał znienacka, patrząc mi w oczy. – Tylko niech pani mi nie mówi, że
rozmowa miała charakter prywatny. Pani przyjaciółka zaginęła, jest pani
ostatnią osobą, która ją widziała, a teoria o kobiecie z dziewczynką
informująca jakoby pani przyjaciółka odjechała autem nadal pozostaje teorią, bo
nijak nie można odnaleźć tej tajemniczej grzybiarki – zadrwił.
Westchnęłam głęboko. Już wcześniej postanowiłam opowiedzieć
mu przebieg naszej kłótni pod warunkiem, że w rozmowie nie będą uczestniczyć
Jacek i Hugo. Zaczęłam więc od początku, nie pomijając żadnego szczegółu.
– I co z tą chustką? – zapytał. – Oddała?
– Nie – pokręciłam przecząco głową. – Zresztą czy to dziwne?
Też bym pewnie nie oddała. Gdyby jeszcze można zastąpić ją jakimś dużym liściem
czy coś – zastanawiałam się na głos – ale żadnych dużych liści po drodze nie
było. To w co miała smarkać? Cały czas ryczała. Chustka była jej niezbędna.
– Podsumujmy – zaczął – widziała pani, że pani koleżanka
idzie w kierunku szosy?
– Raczej nie – odparłam zgodnie z prawdą. – My
przyjechałyśmy tym leśnym duktem. Wcześniej zjechałam z głównej drogi. Nie
wiedziałam, że ona prowadzi tak blisko tego lasu. Baśka szła w przeciwnym
kierunku.
– A skąd pani wie, że to był przeciwny kierunek? Przecież
sama pani mówi, że pani nie wiedziała o bliskim położeniu szosy?
– No wtedy nie wiedziałam, ale ta kobieta wskazała mi
kierunek, gdy poszłam do lasu po raz drugi, żeby szukać Baśki. Tę część lasu
znam, tę, w której kłóciłam się z Baśką – dodałam. – Ona pokazała w drugą stronę, że tam ta
szosa… Baśka szła odwrotnie. Zamilkłam, bo nagle zdałam sobie sprawę, że to co
mówię naprawdę brzmi bardzo podejrzanie. Baśka zaginęła, nie dawała znaku
życia, widziałam ją jako ostatnia, nikt nie widział żadnej kobiety z dzieckiem,
nikt nie widział Baśki wsiadającej do auta. Miałam przechlapane.
22.
– Pożyczę ci forsę, wyjedź na kilka dni. Mój brat, który od
kilku dni bawił w domu, wpatrywał się we
mnie zatroskanym wzrokiem, mama siedziała w fotelu skulona. Oboje mieli miny
uważane zwykle za nietęgie. Atmosfera wokół mnie, czyli wokół naszej rodziny
się zagęszczała, i nie mieliśmy żadnego pomysłu, jak z niej wybrnąć. Po
początkowych pretensjach mamy, która próbowała mi udowodnić, że w ogóle nie
powinnam jechać z Baśką do tego lasu, a gdy zaczęła się oddalać, powinnam za
nią biec, nie spuszczając z oczu, teraz nastąpił okres trudnej do wytrzymania
ciszy.
– No słyszysz, co do ciebie mówię? – zdenerwował się Józek.
Nasi rodzice nadając nam imiona, nie kierowali się bynajmniej ułańską fantazją.
Trzy lata starszy brat został Józefem, ja Marią. O ile na mnie wszyscy wołali
Majka, to jego już w dzieciństwie obwołali Ziutkiem, czego nie mógł darować
matce, bo to ona miała decydujący wpływ na to biblijne nazewnictwo. Ojciec dał
nazwisko, matka wystartowała z biblijnymi imionami. Jakoś to quasi błogosławieństwo
nie pomogło nam w założeniu rodzin, ani Ziutek, ani ja stanu cywilnego do tej
pory nie zmieniliśmy, choć brat zawsze miał tak zwane branie u płci przeciwnej,
bo chłop był z niego przystojny, a poczucie humoru potęgowało wrażenie owej
przystojności. Ziutek miał na ten temat swoją teorię – kto by tam chciał
szeptać czule do jego ucha „Józefie”? Żadna normalna kobieta na to nie pójdzie,
bo Józef z definicji wyklucza romantyczne uniesienia, a wręcz je nawet zabija.
Nie pozwalał zapomnieć matce, że to przez jej kaprys żadna kobieta nie chciała
zostać panią Ziutową, na co matka zawsze odpowiadała, że żadna normalna kobieta
nie chce za męża kierowcy tira, u którego gdzie strona, tam żona.
– Majka, co z tobą? Słyszysz?
– No słyszę, słyszę, i co z tego? Uważasz, że to jest dobry
pomysł? Ucieczka? Od razu was tu zakraczą, nie rozumiecie? To będzie jak
przyznanie się do winy: wyciągnęłam Baśkę do lasu, zakatrupiłam, przykryłam
krzakami, a teraz chodzę w glorii. Ja wyjadę, ale wy zostaniecie.
– O mnie się nie martw, ja sobie radę dam – zapewnił mnie
brat.
– A mama? – zapytałam, patrząc na mamę, która w tej chwili
wyglądała na najbardziej bezbronną. – Niech mama wyjedzie – wpadłam na pomysł.
– Mamo, może do ciotki Lidki? Trochę odpoczniesz. Chociaż na kilka dni? Ale
musimy się złożyć, bo sama nie dam rady.
– Nigdzie nie jadę! – zakomunikowała matka stanowczo. – Tu
jest mój dom, nie będę uciekać przed jakąś jazgotliwymi babami. Przejdzie im. – A co z tym Francuzem? – spytał mój brat.
– A co ma z nim być? – nie rozumiałam.
– Podobno go nie ma w Polsce. Kumpel mi mówił, że spakował
manatki i wyjechał z jakimś kolegą. Czy to nie dziwne?
– Ale co? – w dalszym ciągu nie wiedziałam, do czego
zmierza.
– Czy to nie jest dziwne, że jego żona zaginęła, nie
wiadomo, co się z nią dzieje, a on wyjeżdża z kolegą? Załóżmy, że ty jesteś w
takiej sytuacji, któreś z nas zaginęło, co robisz? Wyjeżdżasz? Czy może stoisz
codziennie pod drzwiami osoby, która widziała nas po raz ostatni i do znudzenia
wypytujesz, co się z nami stało? Albo bombardujesz policję codziennie i
domagasz się, żeby wreszcie zaczęła prowadzić to cholerne śledztwo i wzmogła
poszukiwania? Wyjechałabyś?
– Ale on jakieś interesy zagranicą prowadzi, co jakiś czas
wyjeżdża, ma tam swoją firmę, musi wyjeżdżać.
– Tak myślisz? – zapytał. – Może i masz trochę racji, ale
sama przyznaj, że w takiej sytuacji załatwia się najważniejsze sprawy i szybko
wraca do domu, żeby trzymać rękę na pulsie. A on wyjechał jakieś cztery dni po
tym zaginięciu i do tej pory nie wrócił. I nie mów mi, że to jest normalne. Ani
u nas, ani we Francji.
23.
Śnił mi się koszmar, z którego nie mogłam się wybudzić. To
błądziłam po lesie, to ktoś mnie wyganiał z ogrodu mamy, potwornie się czegoś
bałam, próbowałam uciekać, ale moje nogi były ciężkie jak z ołowiu i nie mogłam
ich unieść, a w mój mózg wwiercał się upierdliwy dźwięk, nie umiałam go
zdefiniować. Gdy wreszcie udało mi się obudzić, stwierdziłam, że to telefon.
– Masz dość? – usłyszałam zaraz po podniesieniu słuchawki.
– Słucham? – nie zrozumiałam, zerknęłam na zegarek, nie
mogąc się zorientować, która to godzina. Cyfry na elektronicznym budziku
wskazywały drugą trzydzieści pięć. Kto dzwonił w środku nocy? Nie mogłam
rozpoznać tego głosu.
– Pytam czy masz dość? – ktoś się zaśmiał cichutko, a mnie
ciarki poszły po plecach. Czyli zaczęło się na dobre! Najpierw mnie obmawiali
za plecami, zmusili do wzięcia wolnego, nie dawali mamie spokoju, a teraz będą
bombardować nocnymi telefonami!
– A spierdalaj! – wrzasnęłam, ile sił w płucach. – Mam was
wszystkich w dupie. Możecie sobie wszyscy gadać, co chcecie. W dupie was mam,
rozumiecie?
– My, car, rozumiemy – śmiał się ktoś serdecznie. – Ale ty, Majka,
wcale takiej dużej dupy nie masz, żeby ich wszystkich w niej pomieścić. No
chyba, że sporo przytyłaś, ale chyba nie aż tak?
Raptem pojęłam! „My, car…” Jasna cholera! Fala gorąca oblała
mnie warem, by ustąpić błogiemu uczuciu ulgi.
– Baśka, ty żyjesz – jęknęłam szczęśliwa i zaczęłam ryczeć.
Lałam potoki łez, łkając spazmatycznie i nie mogąc wymówić ani słowa więcej.
– Uspokój się wreszcie – usłyszałam przez słuchawkę. – Jest
aż tak źle? Dają ci popalić?
– Jakbyś nie wiedziała – zapłakałam rzewnie.
– Jacek cię maltretuje? – zapytała, a mnie się wydało, że
słyszę w jej głosie nadzieję.
Pomyślałam, że może przytaknę, że to ją ucieszy, wtedy wróci
i skończy się to wszystko, co się wokół mnie dzieje. Zaraz potem wycofałam się
z tego postanowienia. Nie będę kłamać, niech się dzieje, co chce.
– Był, raz. Na drugi dzień. Najpierw dzwonił, krzyczał,
potem przyszedł z Przystojniakiem. I z Hugonem – dodałam.
– No proszę. To dobrze, że przyjaciel go podtrzymuje na
duchu – dodała z ironią. – Tylko raz? I już nie dzwoni nawet?
– Nie, nie dzwoni. Ziutek mówi, że wyjechał z Hugonem.
Sąsiadom ponoć powiedział, że musi odreagować. Ziutek się wkurzył.
– No widzisz, jaki mąż. Wspaniały. Jedyny w swoim rodzaju. Pojechał
odreagować. Widać się przejął, biedaczyna.
– Gdzie ty jesteś? Dlaczego uciekłaś? Wiesz, co się tutaj
dzieje? Wiesz, że chcą mnie zwolnić z pracy? Baby mnie obwołały naczelną kurwą
rozbijającą małżeństwa i polującą na cudzych mężów.
– Boże, przypuszczałam, że się zacznie młyn, ale nie
przewidziałam, że aż taki. Wytrzymasz jeszcze trochę? Muszę to dokończyć.
– Dokończyć? Co dokończyć? Baśka, oni mnie tu chcą
zlinczować, nie rozumiesz? Nie chodzę do pracy, boję się wyjść z domu, mama
też. O co w tym wszystkim chodzi? Wracaj, słyszysz?
Usłyszałam głębokie westchnięcie.
– Majka, przepraszam, wiem, że jest ciężko, ale muszę
dokończyć to, co zaczęłam. Jeszcze tylko parę dni, obiecuję. Możesz się
dowiedzieć, dokąd pojechał Jacek? Tylko dyskretnie. Żeby nikt się nie
zorientował.
Wkurzyłam się nie na żarty. Jej małżeńskie kłopoty
przekładały się bezpośrednio na moje życie, które zaczynało przypominać ruinę,
a ta idiotka chciała, żebym robiła za jej osobistego detektywa?
– Baśka, wracaj i przestań się wygłupiać. Jak ja mam się
dowiedzieć, dokąd wyjechał Jacek? Zgłupiałaś?
– Dobra, jakoś to załatwię. Muszę kończyć. Wytrzymaj,
jeszcze tylko parę dni, obiecuję.
– Baśka, rany boskie, proszę…
– Muszę kończyć. Aha, Majka, nie chodź sama do lasu, jak
wrócę, to ci opowiem, kto tam się kręcił. To dziwne takie. Pamiętaj. Nie chodź
sama do lasu!
Połączenie się urwało, a ja zostałam sama z natłokiem myśli, które kłębiły się w mojej
głowie niczym burzowe chmury. I co miałam teraz zrobić? Iść na policję? Kto mi
uwierzy? Pozostawało mi tylko czekać. I jedno mnie pocieszało – cholerna Bacha
żyje! Małpa wredna, krowa łąkowa, świnia ostatnia. Żyje!
24.
I cóż było mi począć? Ogłosić światu, że Bacha się ujawniła?
A może tylko Przystojniakowi? Bo przecież nie Jackowi? Po co Baśce wiedzieć,
dokąd Jacek pojechał? Może chce sama się ujawnić najpierw przed mężem?
Ostatecznie ma do tego prawo. Nie powinnam się wcinać między wódkę a zakąskę.
Ale z drugiej strony… Kto najbardziej cierpiał na tym jej zniknięciu? Kto był
najbardziej poszkodowany? Ośmielałam się sądzić, że ja. Ludzie patrzyli na mnie
wilkiem, w pracy nie miałam się co pokazywać, środki płatnicze na utrzymanie
topniały w zastraszającym tempie, a przecież oszczędności nie miałam, bo i
skąd? Wypłata na tym chorobowym będzie mizerniutka. Przyjdzie mi żyć z renty
matki, no cyrk jakiś. Ale… No właśnie, w moim życiu zawsze pojawiało się jakieś
„ale” i to w najbardziej newralgicznych momentach. To cholerne „ale”
prześladowało mnie od najmłodszych lat. I teraz też to „ale” mówiło mi, że moja
chęć ujawnienia prawdy o ujawnieniu się Baśki mogła spalić na panewce.
Ostatecznie, jaki miałam dowód, że ta małpa do mnie zadzwoniła? Wprawdzie
policja miała podobno już swoje sposoby na identyfikacje numerów, ale czy mogła
namierzyć numer po zakończeniu rozmowy? Cholerna Bacha cwana była i zadzwoniła
na stacjonarny. Żmija jedna. Biłam się z myślami, nie wiedząc, co robić w tej
sytuacji. W końcu postanowiłam uraczyć Przystojniaka opowieścią o
zmartwychwstaniu Baśki i zabić mu ćwieka. Niech dochodzi prawdy, guzik mnie to
obchodzi. Wcisnęłam się w dżinsy i wyszłam z domu bez makijażu. Wiedziałam, że
wyglądam niewiele się różnię od wypławka białego, ale ewentualną opinię świata
miałam w głębokim poważaniu. To świat sprawił, że nawet umalować mi się nie
chciało. Gnałam ulicą niczym rączy koń i będąc w połowie drogi przypomniałam
sobie o ludzkiej zawiści. Świadomość tego, że sąsiedzi być może obserwują mnie
skryci za firanami w swoich domach sprawiła, że byłam bliska ataku paniki.
Pomyślałam też sobie, że nie mogę pokazać tym ludziom, że się boję, więc
podniosłam głowę do góry i szłam z groźnym wyrazem twarzy typu „bez kija nie
podchodź”. Zwykle, gdy bardzo się czegoś bałam, zaczynałam głośno śpiewać, żeby
dodać sobie animuszu. Przez ułamek sekundy zaświtał mi taki pomysł, ale się
szybko zreflektowałam, że wkroczenie na miejscowy komisariat policji ze śpiewem
na ustach nie zostanie zbyt dobrze odebrane i zamiast osiągnąć założony cel,
mogę wylądować w kaftanie bezpieczeństwa w pokoju obitym białą i miękką
materią. Po przekroczeniu progu przybytku praworządności stanęłam bezradnie
przed okienkiem, zorientowałam się bowiem, że nie znam nazwiska Przystojniaka.
O kogo miałabym zapytać?
– Tak? Słucham? – przez okienko spoglądał na mnie policjant,
a mnie zablokowało.
– Chcę rozmawiać z funkcjonariuszem – wypaliłam wreszcie,
nie wiedząc co dalej.
– Z którym? – spytał uprzejmie mundurowy. Ponieważ stałam
bez słowa, próbował mi jakoś pomóc.
– Z obojętnie jakim czy może którymś konkretnym? –
podpowiedział życzliwie.
– Z konkretnym – odparłam z niejaką ulgą, wierząc, że teraz to
już pójdzie z górki.
– No to z którym? – policjant nadal zachowywał godną
pochwały cierpliwość.
– Nie wiem – odparła zgodnie z prawdą.
– Czyli jednak z obojętnie którym – odpowiedział sam sobie. –
Zaraz zobaczę, który jest teraz wolny. Proszę sobie usiąść, zawołam panią.
– Ale ja nie chcę z obojętnie którym – zaczęłam się
denerwować. – Chcę z konkretnym, tylko nie wiem, jak się nazywa. Nie mogę sobie
przypomnieć jego nazwiska. Ale chodzi bez munduru! – dodałam z mocą.
– Aha! – ucieszył się facet po drugiej stronie okienka. – Trzeba
było tak od razu. Może gdy podam pani kilka nazwisk, to sobie pani skojarzy? –
zapytał z nadzieją. Wlazło, Dostał, Kędzierski czy Szczypał?
Patrzyłam na niego oniemiała. Facet robił sobie ze mnie
jaja. Wymyślił te idiotyczne nazwiska, żeby zrobić ze mnie kretynkę. Jeszcze mi
tylko tego brakowało. Gliniarz dowcipniś.
– Kojarzy pani któregoś? Wlazło, Dostał, Szczypał i
Kędzierski?
– Nic nie kojarzę – odpowiedziałam, bo gdy powtórzył te
nazwiska po raz drugi stwierdziłam, że istnieje szansa, że jednak nie wymyślił
ich na poczekaniu. Postanowiłam schować godność osobistą do kieszeni i opisać
interesującego mnie policjanta.
– Przystojny taki – wydukałam cicho w nadziei, że nikt inny
mojego opisu nie usłyszy.
– Aaaaaaaaaa! – mundurowy wydarł się jakby go kto ze skóry
odzierał. – Przystojny, mówi pani? Trzeba było tak od razu. Dostał! Pani
poczeka, zapytam czy może panią przyjąć.
– Michał? Jest tu u mnie taka, eee…pani, mówi, że chce
konkretnie rozmawiać z tobą. Czyli z przystojnym – zachichotał, a ja oblałam
się rumieńcem gniewu, bo przecież nie wstydu. – Masz czas? –
zaświergolił do słuchawki, a ja zastanowiłam się, co miało znaczyć to „eee”?
czyżby chciał powiedzieć na przykład „ładna” i w ostatniej chwili się
powstrzymał? Popatrzyłam na niego spode łba, ale gdy przypomniałam sobie, że
nie mam makijażu, przestałam mieć pretensje. Widać, niestety, facet miał dobry
wzrok.
– Jak pani godność? – uśmiechnął się do mnie, trzymając
słuchawkę przy uchu.
– Maria Stańczuk – odparłam wyniośle. W tym czasie drzwi
wejściowe się otworzyły i do środka wpadł roztrzęsiony pan Hubert.
– Dzień dobry – krzyknął, dopadając okienka. Zobaczył mnie,
ukłonił się głęboko, i załamał ręce.
– Nieszczęście, pani Majeczko, nieszczęście! – zawołał. –
Zofia, moja małżonka. Zaginęła! Nie ma. No zaginęła! – krzyknął rozdzierająco,
a mnie pociemniało w oczach. Że też musiałam wleźć na ten cholerny komisariat w
chwili, w której pojawił się w nim pan Hubert? I co teraz ludzie powiedzą?
25.
Przez moment biłam się z myślami. Co teraz robić? Stać tam z
panem Hubertem, który uczepił się mojej reki jak rzep psiego ogona? Wyrwać się
z Hubertowych objęć? Czy też może ulotnić się po angielsku z nadzieją, że w
ferworze zdarzeń Przystojniak po prostu o mnie zapomni? Tymczasem sterczałam
pod ścianą z ręką w dłoni roztrzęsionego Huberta, który dosłownie przylgnął do
mnie prawie na całej powierzchni swojego ciała, nie zważając na podejmowane
przeze mnie próby odepchnięcia go od siebie. I w takiej oto sytuacji, czy też
może pozycji, zobaczył nas Przystojniak.
– Moja żona Zofia zaginęła! – krzyknął pan Hubert na jego
widok, nie wypuszczając mnie z objęć.
– Kolejne zaginięcie z pani udziałem? – zapytał z uśmiechem
Przystojniak, nie spuszczając z oczu mojej ręki w dalszym ciągu ściskanej męską
dłonią tego cholernego Huberta, który nie reagował na moje starania, by
się uwolnić z tego niechcianego uścisku.
Pan Hubert zatoczył się lekko, zamachał wolną ręką,
przycisnął moją do piersi i stanął rycersko w mojej obronie.
– Nie, nie, nie, panna Majeczka nic nie wie, nie wie nic. Ja
teraz, tu – mówił patrząc Przystojniakowi prosto w oczy i raz po raz bijąc się
w pierś kułakiem, jak dawniej mówiono na zwiniętą pięść. To jego skupienie
uwagi na Przystojniaku pozwoliło mi na wyswobodzenie się spod jego ramienia i
stałam teraz wkurzona na cały świat.
– No to które z państwa będzie pierwsze? – zapytał z
kurtuazją Przystojniak. – Czy może zastosujemy zasadę „panie przodem”? –
błysnął mi przed nosem garniturem śnieżnobiałych zębów, zapraszając ręką za kratę.
– To my razem – zaproponował pan Hubert. – Ja przed panną
Majeczką nie mam żadnych tajemnic – zapewnił solennie.
W tej sytuacji musiałam jakoś zareagować, bo dłużej stać jak
dupa wołowa nie mogłam.
– Panie Hubercie! – zagrzmiałam z mocą. – Pan idzie, ja
przyjdę innym razem. Mnie się nie spieszy – zapewniłam. – Pan ma ważniejsze
sprawy na głowie.
– A co chciała mi pani powiedzieć? – zapytał Przystojniak,
rezygnując z raczenia mnie głupkowatym uśmieszkiem.
– Nieważne – próbowałam zbagatelizować problem. – Moja
sprawa może poczekać, przyjdę jutro. Modliłam się w duchu, żeby wreszcie wyjść
stamtąd, wrócić do domu i zatrzasnąć za sobą drzwi.
– Proszę wprowadzić pana do pokoju – Przystojniak wskazał
jednemu z funkcjonariuszy pana Huberta, który jakby się trochę uspokoił i
obserwował nas z lekkim niepokojem.
– Niech się pani uspokoi, po co pani przyszła? –
Przystojniak ściszył głos, żeby pan Hubert nie słyszał, o co mnie pytał. –
Przecież nie przyszła pani ot tak sobie, co się stało? – przemówił do mnie
ludzkim głosem, więc zaczęłam się zastanawiać czy aby nie zaryzykować i
streścić nocną rozmowę z Baśką.
– Wiem, że znowu wyjdę na idiotkę i na pewno mi pan nie
uwierzy, ale … – urwałam w połowie zdania, uświadamiając sobie, jak to żałośnie
zabrzmi.
– Ale?
– Ale nie mam nic więcej do powiedzenia – odparłam z
godnością i skierowałam się ku drzwiom, słysząc jeszcze płaczliwe „panno
Majeczko” w wykonaniu pana Huberta.
A niech cię cholera jaśnista!, pożyczyłam mu w duchu i
odetchnęłam pełną piersią usłyszawszy trzaśnięcie drzwi za swoimi plecami.
26.
– Zjedzą nas! Pożrą nas wszystkim żywcem i to bez popitki –
wieszczyła grobowym głosem moja mama, gdy wróciłam do domu. Wiedziała już o
zaginięciu pani Zofii, poinformowały ją sąsiadki. Podobno Zofia wyszła z domu,
ktoś widział ją, jak szła w kierunku działek i wszelki ślad po niej zaginął. Mama,
słysząc to, najpierw się nawet
ucieszyła, bo to zaginięcie mogło zająć tak zwaną opinię publiczną i skierować
jej zainteresowanie w zupełnie inną stronę, co dałoby nam na chwilę
wytchnienie. Kiedy jednak opowiedziałam jej o spotkaniu Huberta na
komisariacie, załamała ręce.
– Jego żona zaginęła, a ty z nim na komisariacie? On zawsze
za tobą zaglądał – grzmiała dramatycznie, chodząc wielkimi krokami po pokoju. –
Panno Majeczko i panno Majeczko, tylko to mu było w głowie. Babiarz był z
niego, żadnej nie przepuścił, ta Zofia miała z nim trzy światy. A zazdrosna
jaka o niego była. Ho, ho! A teraz masz! Zaginęła! Najpierw Baśka, teraz Zofia.
I co ludzie powiedzą? Co powiedzą? – zatrzymała się przede mną, grożąc mi
palcem. Dopiero teraz dotarło do mnie, że mówiła o panu Hubercie w czasie
przeszłym, jakby przeminął z wiatrem i nie miał powrócić.
– A skąd mam wiedzieć? – zdenerwowałam się nie na żarty, bo sama
myślałam podobnie i bałam następstw tego niefortunnego spotkania z panem
Hubertem. Zaczęłam podejrzewać, że wina za zniknięcie pani Zofii spadnie na
mnie.
– Po jaką cholerę tam polazłaś razem z nim?
– Nie poszłam z nim! – krzyknęłam, bo ta histeria matki
zaczynała mi się dawać we znaki.
– Poszłam tam sama, a ten przylazł chwilę potem. Skąd miałam wiedzieć,
że akurat się napatoczy?
– Ale po co tam polazłaś? – moja mama potrafiła być bardzo
dociekliwa. – Mało było policji w naszym domu? Zatęskniłaś za nią?
– Jak rany Julek! Mama! Poszłam, bo miałam powód. W nocy
zadzwoniła Baśka. Chciałam powiedzieć, że zadzwoniła, bo przecież można ją
jakoś namierzyć? Ona chce śledzić Jacka i nie ma zamiaru wracać, a ja mam dość
tych wszystkich podejrzeń. Miałam nadzieję, że Przystojniak się jakoś przejmie
i mi pomoże. A ten Hubert przylazł, narobił rabanu, żądał, żebym z nim poszła
na przesłuchanie, że nie ma przede mną tajemnic, za rękę złapał… Ledwo się
wyrwałam.
– Baśka zadzwoniła? I nic nie mówisz? A gdzie ona jest?
– No przecież mówię. A skąd mam wiedzieć? Nie wiem, gdzie
jest. Muszę porozmawiać z Ziutkiem. On potrafi zachować rozsądek.
– Ziutka nie ma.
– A dokąd poszedł? Mówił, kiedy wróci?
– Wyjechał. Nie wiem dokąd. Odebrał jakiś telefon, zerwał
się jak oparzony i poleciał na łeb, na szyję. Krzyknął, że wróci za kilka dni.
Nawet na kanapki nie zaczekał. Zawsze tak jest. Jak jest potrzebny, to go nie
ma. Zostawia człowieka, gdy jest najbardziej potrzebny – narzekała.
– No ale kto zadzwonił? Ktoś z pracy? – dopytywałam.
– Nie wiem. Boże, Boże, co teraz będzie?
Wzruszyłam ramionami, bo i co miałam powiedzieć? Chciałam
porozmawiać z bratem. Wybrałam numer jego komórki, ale nie odebrał. Pewnie był
w drodze. Ciekawe dlaczego tak nagle wyjechał? Miałam nadzieję, że niedługo
wróci.
27.
Na chwilę sąsiedzi o mnie zapomnieli, choć wieść o
zniknięciu pani Zofii rozeszła się lotem błyskawicy. Być może nikt jeszcze się
nie dowiedział, ze pół dnia stałam na posterunku w uścisku pana Huberta, bo
tego by przecież nie darowali, obwołując mnie naczelną zdzirą. Prędzej czy
później ta wiadomość i tak dotrze do wścibskich uszu, bo z policjantów to też
niezłe pleciugi, co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. Ostatecznie to
tylko ludzie. Ten nagły i niespodziewany brak zainteresowania moją osobą miał
inny powód, powód poważny, smutny i tragiczny w swoim wymiarze, jednakże wtedy na
moment egoistycznie odetchnęłam z ulgą, że choć przez moment będę mogła wyjść z
domu bez zawistnych spojrzeń. Moich sąsiadów zelektryzowała wiadomość o wypadku
jaki się przydarzył naszym wspólnym znajomym. Wprawdzie od kilku lat mieszkali
w miejscowości oddalonej od naszej o kilkanaście kilometrów, ale na prowincji takie
odległości nie miały znaczenia i ludzie i tak wszystko o sobie wiedzieli.
Wypadek był tragiczny, bo przydarzył się ludziom jeszcze młodym, dobrze wykształconym
i znanym w naszym małym miasteczku. Plotki o ich śmierci poruszyły nawet tych,
którzy nigdy wcześniej nie wyściubiali nosa za własny plot i trzymali się z
daleka od sąsiedzkich spotkań. Znałam oboje, lubiłam ich i ta historia też mnie
nieźle przygnębiła, potem zaczęłam się jednak zastanawiać, jak wykorzystać
chwilowy zastój w zbiorowej nagonce na mnie, a jeszcze później zauważyłam
analogię między ich przypadkiem a moim. Właściwie to tej analogii mogłam się dopatrzeć
tylko w jednym punkcie, bo przecież moje humanistyczne wykształcenie nijak się
miało do ich politechniki i ukończenia kierunków, które teoretycznie powinny im
zapewnić dobre miejsce pracy i jeszcze lepszą płacę. Oboje byli zdolni,
energiczni i poniekąd skazani na sukces, który jednak nigdy nie nadszedł. Co
więcej, ona straciła pracę, próbowała założyć coś swojego, on wspierał ją jak
mógł, ale im nie wyszło. Tragiczny wypadek z ich udziałem przypieczętował, a
właściwie zakończył długie pasmo ich niepowodzeń i smutków. Wiadomość o tym
zdarzeniu wytrąciła mnie z równowagi, aż dotarło do mnie, że moja sytuacja też
nie była ciekawa i bałam się, że ja także zmierzam po równi pochyłej ku klęsce,
jaką niewątpliwie byłoby zwolnienie mnie z pracy. I jeżeli nic się nie zmieni,
to rzeczywiście mogłam tę pracę stracić. Skoro ich nie uratowały inżynierskie
dyplomy, to co mogło pomóc mi? Czy poradziłabym sobie bez pracy? Czy
znalazłabym drugą i za ile? Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy też ten wypadek
nie stał się dla nich w pewnym sensie jakimś kuriozalnym wręcz wybawieniem.
Prawie potrafiłam wyobrazić sobie ich przygnębienie związane z brakiem nadziei
na lepsze jutro i stwierdziłam, że łaknę wina jak kania dżdżu, bo bez alkoholu
trudno mi przejść do porządku dziennego nad pewnymi rzeczami. Ten cholerny
Ziutek ulotnił się jak kamfora, w dalszym ciągu nie odbierał telefonów i nie
mogłam go prosić o pójście do sklepu, na mamie zdecydowanie nie mogłam polegać
w tej materii, bo zaraz zaczęłaby biadolić o rychłym pogrążeniu się w
alkoholizmie… Uświadomiłam sobie, że przecież mogłam sama pobiec do marketu,
ostatecznie ludzie zajmują się teraz czymś innym. Umarł król, niech żyje król.
Trzeba wykorzystać ten krótki czas ciszy przed burzą, bo ta niewątpliwie
nadciągała. Niech no tylko te harpie się dowiedzą o Hubercie przytulonym do
mnie jak kora do drzewa w dniu zaginięcia jego żony…
28.
Ostatnio miałam pecha do marketów i policyjnych
komisariatów. To baby na mój widok kurwowały zawzięcie, to Hubert się uczepił
jak rzep psiego ogona, a teraz napatoczył się Karpik… Zderzyliśmy się wózkami,
gdy po zakupieniu butli wytrawnego merlota, odstawiałam wózek na miejsce.
Wyglądał nie za ciekawie. Nieogolony, wymizerowany, widać, że wydarzenia z ostatnich
tygodni pozostawiły na nim wyraźny ślad. Nie wiedzieć czemu, ale poczułam się
skrępowana, jakbym rzeczywiście była winna temu, że Jadzia nie żyła, bo on
zaczepił mnie głupim i, jak sobie teraz uświadomiłam, może niezbyt wysokich
lotów, lecz jednak niewinnym żartem. Uśmiechnęłam się przepraszająco i
próbowałam jak najszybciej się ewakuować, jednak Dziesło (ciągle nie mogłam się
powstrzymać od nazywania go Karpikiem), odstawiwszy swój wózek, cierpliwie
czekał aż uporam się ze swoim. Tysiące myśli przelatywały przez moje zwoje
mózgowe, gdy czyniłam wysiłek umysłowy, zastanawiając się, co mam powiedzieć.
Kondolencje złożyć? Powiedzieć, że mi przykro? Zapytać go, jak się czuje, jak
sobie radzi, co z dziećmi? Zapewnić, że nigdy nie wierzyłam w te bzdurne oskarżenia
i że się nie mam żadnych pretensji o to, że padły też na mnie? Nigdy nie
umiałam się zachować w sytuacjach kryzysowych i teraz właśnie w takiej się
znalazłam. A Dziesło stał tam i czekał. W końcu musiałam wyleźć.
– Jak się pani czuje? – zagadnął spokojnie, patrząc jakby ze
współczuciem.
– Ja? No, dobrze, dziękuję. A pan? – odwzajemniła tę jego
troskę, bo chyba tak wypadało, jednocześnie czując konsternację, bo takiego
pytania się nie spodziewałam.
– Moja żona nie żyje, ja z piętnem oskarżenia, jak mam się
czuć? – spojrzał na mnie jak na wariatkę, a ja przyznałam mu w duchu rację i
zdziwiłam się, że Karpik zna dobrze frazeologię. „Piętno oskarżenia”, no, no. A
do tej pory wydawało mi się, że głąb z niego patentowany.
– No tak – wydukałam, nie wiedząc, co dalej.
– Przepraszam – powiedział – głupio się mi, że przeze mnie
panią szarpią. I te wszystkie głupie baby… Ale kto wiedział, że tak to się
wszystko potoczy?
– Niech pan da spokój, przecież to nie pana wina –
próbowałam zatrzymać to jego kajanie się przede mną.
– Wie pani? Ja lubię żartować. Wiem, że czasami te moje
żarty takie głupawe, ale przecież pani nie obraziłem? Nie obraziłem, prawda?
Jadzia panią lubiła, mówiła, że pani zawsze taka ludzka była. Że współczująca i
nosa pani nie zadzierała jak inne… Ona, moja Jadzia, była taka cichutka i
skromna. Bała się ludzi. A o pani zawsze dobrze mówiła.
Przypomniałam sobie Jadzię. Rzeczywiście była cichutka. Nieśmiała.
Baśka nie mogła znieść tego jej wycofania, stania z boku, unikania hałasu. Zastanawiałam
się, jak mogła wyjść za człowieka tak hałaśliwego jak Dziesło? Może tego hałasu
po prostu jej brakowało?
– Niech się nie pan nie zadręcza. Ludzie zawsze gadali i
gadać będą. A to co się stało Jadzi…– zabrakło mi słów. – Bardzo panu
współczuję, i dzieciom. Mam nadzieję, że z czasem jakoś sobie to wszystko
ułożycie. I tego wam życzę, a mną niech się pan nie przejmuje. Naprawdę.
Skierowałam się w stronę swojego auta, mając nadzieję, że
Dziesło zakończył już rozmowę, ale ten szedł za mną, co nie było mi na rękę, bo
wiedziałam, że ludzie nas widzą i plotkom nie będzie końca, co się odbije i na
mnie, i na mojej mamie.
– Niech się pan trzyma. Wyobrażam sobie, że jest panu bardzo
trudno, ale ma pan dzieci – słyszałam
sama siebie i mało mnie szlag nie trafił, że gadam takie farmazony, ale
chciałam jak najszybciej uciec stamtąd i zakończyć tę rozmowę. Siadłam za
kierownicą i już miałam zamknąć drzwi, gdy facet pochylił się nade mną, mówiąc:
– Jaka pani jest do niej podobna. Tylko, że taka pewna
siebie, mojej Jadzi tej pewności zawsze brakowało. Ale podobna z wyglądu.
Bardzo. Odwrócił się ode mnie i odszedł. A ja siedziałam jeszcze długo w aucie,
zastanawiając się, co miał na myśli, gdy stwierdzał moje podobieństwo do Jadzi.
Ja podobna do Jadzi? Nigdy nie zauważałam tego podobieństwa. Co Karpikowi
strzeliło do głowy? Nie wiem dlaczego, ale poczułam się niepewnie. Przeszła mi
ochota na wino.
29.
Ziutek jak niespodziewanie wyjechał, tak niespodziewanie
wrócił. Obie z mamą wiedziałyśmy, że nie pracował, ale nie chciał powiedzieć,
gdzie był, co wydało nam się co najmniej dziwne. W duchu cieszyłam się, że brat
powrócił na łono rodziny, bo właśnie rozeszły się plotki jakobym romansowała z
panem Hubertem i moja mama była u kresu wytrzymałości, nękana przez wścibskie sąsiadki.
Sama nie wiedziałam, w czym mogła nam pomóc obecność Ziutka, ale mimo wszystko
czułam się pewniej i bezpieczniej. Ostatecznie, gdyby to sąsiedzkie towarzystwo
chciało mnie zlinczować, to Ziutek stanąłby za mną murem. Do pracy nadal nie
mogłam wrócić, co mnie coraz bardziej przygnębiało. Zaczynałam się bać, że
naprawdę stracę pracę, nie wiedziałam, co dalej. Nie miałam żadnego pomysłu,
nie wiedziałam, gdzie szukać innej posady. Przecież niczego nie potrafiłam!
Umiałam tylko godzinami opowiadać o książkach, wypożyczać je, zachwalać,
czytać, rozprowadzać, zachęcać do ich czytania i delektować się nimi jak ptasim
mleczkiem. Komu potrzebna jest dzisiaj bibliotekarka? Nikomu. Miałam tego
świadomość. I ta świadomość mnie dobijała. Opowiedziałam w domu o spotkaniu z
Karpikiem. Mama się zdenerwowała, Ziutek zastanowił.
– Ty jesteś podobna do Jadzi? – zapytał ze zdziwieniem. –
Tak powiedział?
– Dokładnie.
– Może i tak? – matka zaczęła przypominać sobie, jak
wyglądała Jadzia z jej blond włosami i
pulchniutką figurą. – Podobna figura, i kolor włosów. Z daleka można was
było pomylić. Tylko że ona taka ciągle smutna jakaś była. To mi nie
pasuje.
– Majka, ty uważaj – zaprorokował Ziutek. – Z tymi
morderstwami to jakaś dziwna sprawa, nie uważasz? A tak na marginesie, ta
pierwsza kobieta, co to ją w lesie znaleźli, to też podobno w twoim typie –
powiedział zmartwionym głosem.
– Jak to w jej typie? – zdenerwowała się mama. – Co ty
bredzisz?
– Nie bredzę! Pamiętacie Jurka Kaławiaka?
– Tego, co w policji pracuje? – spytała mama.
– Właśnie – potwierdził. – On mi w tajemnicy powiedział, że
niedawno tam na policji doszli do wniosku, że ta pierwsza zamordowana i Jadzia
do naszej Majki podobne! Sam mnie zaczepił. Powiedział, żebym siostry pilnował
i nie pozwalał, żeby sama po lesie łaziła. Zresztą nie tylko przed spacerami po
lesie przestrzegał. Radził, żebyś sama w odludne miejsca nie chodziła –
pogroził mi palcem, a mnie zamurowało.
Bo i o co mu chodziło? Jak miałam to wszystko rozumieć? Ktoś
nie lubił pulchnych blondynek? Ktoś nie lubił mnie?
– Ta pierwsza też blond? – zapytałam na wszelki wypadek, bo
może Ziutek jednak coś pomylił?
– Blond, blond! – potwierdził z zapałem. – I też miała czym
oddychać – stwierdził na koniec, co uznałam za zupełnie zbędną informację, wręcz
niesmaczną, ostatecznie przekazywał ją mój brat.
– To co mam robić? Nie wychodzić z domu czy jak?
– Ty lepiej siedź w domu! – krzyknęła mama. – Na razie masz
chorobowe, może ten twój kierownik jeszcze przymknie oko i pozwoli donieść
następne. A gdyby nawet cię wywalił, to moja emerytura na przeżycie starczy –
zapewniła.
– Noż cholera jasna! – krzyknął Ziutek. – Przecież dokładam
się do wszystkiego. Jak trzeba, dam więcej. Jakoś to przetrzymamy. Razem, jak
zawsze. Po co się martwić na przyszłość? – zapytał retorycznie. – Poza tym,
żeby człowieka zwolnić, to trzeba mieć jakiś konkretny powód. Jak cię zwolni,
to pójdziemy z tym do sądu. Może jakieś odszkodowanie wywalczysz. Nie ma co się
martwić.
Popatrzyłam na nich z czułością. Moja rodzina. Zawsze mogłam
na nich liczyć, a oni na mnie. Czego chcieć więcej? Chyba świętego spokoju,
którego ani słychu, ani widu, niestety. I czym sobie na taki niepokój
zasłużyłam? Czy chociaż raz zrobiłam coś, co mogło skutkować takim efektem? Ani
nikogo nie zabiłam, ani nie oszukałam, ani na manowce nie wyprowadziłam. Od
cudzych mężów od zawsze trzymałam się z daleka jak od zapowietrzonych, więc
skąd te wszystkie plotki i oskarżenia? Moje smętne myśli przerwał Ziutek.
– Zresztą Baśka chyba ci wyraźnie powiedziała, żebyś do lasu
nie chodziła, nie? – podsumował, a ja przytaknęłam, kiwając głową. Dopiero po
chwili dotarło do mnie, że Baśka przekazała mi te informacje w nocnej rozmowie
telefonicznej, o której nikt, nawet Ziutek, wiedzieć nie mógł. Więc jak to się
stało, że wiedział?
– Skąd wiesz? – zapytałam, uważnie go obserwując.
Ziutek nie odpowiedział, wstał szybko, przeciągnął się i
stwierdził, że jest zmęczony, więc musi się położyć, a ja zostałam z mama,
która z zawziętą miną szykowała się do stawiania mi pytań, na które nie miałam
siły odpowiadać.
30.
Wróciłam do pracy, gdyż lekarz stanowczo odmówił dalszej
współpracy. Mój kierownik powitał mnie z miną zakłopotanego człowieka, jakby
nie wiedział, co ma ze mną dalej zrobić. Najpierw odesłał mnie do magazynu, bym
skatalogowała nowości, na czym upłynęło mi kilka dni. Potem oddelegował mnie na
targi książki do Poznania, bo zbliżał się okres przedświąteczny i miałam
pobuszować po stoiskach wydawców, by wypatrzyć co lepsze kąski, na które jakimś
cudem nasza biblioteka dostała fundusze. Trochę to mnie zdziwiło. Nie to, że
mieliśmy fundusze na zakup nowych książek, ale to, że na tę wydawniczą karuzelę
jechałam ja. Zwykle jeździł kierownik, uwielbiał te wyprawy, opowiadał potem o
nich tygodniami. Tym razem poświęcił się biedak i został między regałami,
podczas gdy ja przerzucałam kartki pachnące świeżą drukarską farbą, której
zapach uwielbiałam. Zakupiłam trochę książek dla najmłodszych, a także
skandynawskich i polskich kryminałów, które sama bardzo lubiłam. Wśród moich
zdobyczy nie zabrakło też coraz popularniejszych poradników jak do setki
zachować zdrowie, być piękną i młodą. Darowałam sobie poradniki dotyczące
cudownych diet, bo swojego czasu wypróbowałam wszystkie i jak pulchna była, tak
pulchną pozostałam. Zamierzałam wykorzystać fakt, że wyrwałam się z rodzimego
grajdołka i spędzę dwa dni w większym mieście. Chciałam pójść wieczorem do kina
i pooglądać wystawy sklepowe z nadzieją, że może jakaś przedświąteczna promocja
okaże się taką, że będzie mnie stać na zakup jakiejś kiecki. Od tak dawna
niczego sobie nie kupowałam, a ponieważ wstąpiła we mnie nadzieja na utrzymanie
pracy, pomyślałam, że osłodzę sobie życie, wzbogacając swoją szafę nowym,
choćby najskromniejszym ciuchem. Udało mi się zataszczyć ten papierniczy
nabytek na parking i upchać go w bagażniku i na tylnym siedzeniu z nadzieją, że
nikt nie połaszczy się na książki i nie wybije w moim autku szyby. Wróciłam do
galerii handlowej. Przez chwilę biłam się z myślami czy zjeść małą pizzę, czy
też obejść się smakiem pod pozorem ratowania figury przed koniecznością
noszenia ubrań w większym rozmiarze i już głos rozsądku dochodził do mojej
świadomości, gdy usłyszałam wesoły głos:
– No tak, gdzież bym mógł na ciebie wpaść jak nie przed
pizzerią! Jerzy. Stał obok mnie, wypachniony, wyelegantowany i śmiał się
serdecznie, a ja stałam jak słup soli. Nie wiedziałam, jak mam zareagować.
Ostatecznie, gdyby tak się dobrze zastanowić… Zerwał znajomość w ubiegłym roku,
bo skoro się nie odzywał, to znaczy, że zerwał, mimo że słowem zerwania nie
poparł. Przez sekundę zatliła się we mnie nadzieja, którą rychło zdusiłam,
myśląc z gniewem, że cham z niego, ale przystojny, bardzo przystojny, no ale
cham. Jerzy widocznie nie miał żadnych obiekcji, bo przyciągnął mnie do siebie
silnymi ramionami, wycałował z dubeltówki i stwierdził, że to fantastycznie tak
mnie spotkać. Następnie obejrzał mnie od stóp do głów i stwierdził z
zadowoleniem:
– Nic się nie zmieniłaś.
– Czyli że nie schudłam? – zaczęłam w tonie
zaczepno-bojowym.
– Dokładnie! – ucieszył się. – Ale i nie przytyłaś. Co tu
robisz? Jesteś z kimś? – zmrużył zadziornie jedno oko, a mnie o mało nie trafił
szlag. Ostatecznie przecież oficjalnie ze mną nie zerwał! Więc jak mógł zadawać
tego typu pytanie?
– Zapraszam na kawę! Moja dziewczyna jest u fryzjera, trochę
to potrwa, będziemy mieli chwilkę dla siebie. Ciekawy jestem, co u ciebie. Co?
Idziemy? – podał mi ramię, a ja pomyślałam, że teraz, mimo zaczynających się u
mnie oznak niedokrwienia mózgu, nie mogę odmówić, żeby mu nie dać satysfakcji.
Przecież gdybym nie poszła na tę cholerna kawę, od razu by wiedział, że czuję
się zawiedziona z powodu jego dziewczyny. No do tego dopuścić nie mogłam.
31.
Siedzieliśmy w jakiejś kawiarence na parterze galerii. Na
początku bałam się, że będzie to najdłuższa kawa na świecie, a skrócić czasu
jej wypicia raczej się tak radykalnie nie da. Już prawie zapomniałam, że Jurek
to facet z poczuciem humoru i nudzić się przy nim nie sposób. Gdy przestałam
myśleć o tej jego dziewczynie, zrobiło się całkiem przyjemnie. Notabene,
rozśmieszyło mnie to, że czterdziestoletni facet mówi o kobiecie „dziewczyna”,
więc dałam upust swojemu humorowi. Pośmialiśmy się oboje, po czym Jurek
stwierdził, że przecież o mnie też tak mówił.
– Komu? – zapytałam z drwiną, bo przecież nie mieliśmy
wspólnych znajomych. On nie chciał poznać moich przyjaciół ani rodziny. Nie
bywaliśmy nigdzie razem. Gdy przyjeżdżał, zabierał mnie do kawiarni czy kina,
noc spędzaliśmy w hotelu.
Już chciał zareagować i odpowiedzieć na moje zaczepki, gdy
zadzwonił jego telefon i usłyszałam, że podaje komuś namiary, jak nas znaleźć.
Zrozumiałam, że za chwilę przyjdzie tu ta jego dziewczyna, a na takie spotkanie
nie miałam wcale ochoty, zaczęłam więc zbierać swoje rzeczy.
– Uciekniesz? Naprawdę? Wszystko wszystkim, ale stchórzysz?
Ty? Nie taką ciebie pamiętam, Mario Stańczuk! – zagrzmiał tubalnie, czym mnie
wkurwił dokumentnie. Nie życzyłam sobie jego umoralniania i poznawania jego
dziewczyn. Już szykowałam się do zgrabnej riposty, gdy do naszego stolika
podeszła kobieta. Pocałowała Jerzego w skroń, zalotnie opierając się na jego
ramieniu.
– Przedstawisz mnie? – spytała, taksując mnie wzrokiem, a ja
uświadomiłam sobie, że wyglądam przy niej jak wypłosz. Babka miała klasę, niech
ją dunder świśnie. Pięknie ścięte jasne włosy opierały się na ramionach
obleczonych w idealnie odszyty żakiet w grafitowym kolorze, pasujący do
krótkiej spódnicy i pięknych szpilek. Pachniała jeszcze fryzjerem. Perfekcyjny
makijaż podkreślał niebanalną urodę, filigranowa figura przykuwała uwagę. Ona
nie miała problemów z wagą, nie musiała się zastanawiać, czy zjeść pizzę, czy
też nie.
– Maria Stańczuk – wyciągnęłam dłoń w jej kierunku i w tym
momencie zauważyłam, że moje paznokcie pozostawiają wiele do życzenia i
pozostają w jaskrawej opozycji do wypielęgnowanej dłoni Joasi.
– Maria? Czyli Majka? – zapytała, patrząc na mnie ze
zdziwieniem.
– Tak właśnie, Majka, TA Majka – podkreślił Jurek, całując
ją w dłoń, a ja zrozumiałam, co czują kobiety w czasie menopauzy, bo zalała
mnie fala gorąca tak silna, że zaczęłam się pocić. Nie wiedziałam, co oznacza
TA Majka, ale nie mogło to być dla mnie nic dobrego.
Joasia uśmiechnęła się delikatnie, upiła trochę kawy z
filiżanki Jurka, zaznaczając dobitnie swoje terytorium i podniosła się z
krzesła.
– Muszę zajść jeszcze do herbaciarni. Porozmawiajcie sobie,
pewnie macie o czym. – Musnęła ustami włosy Jerzego i zaczęła się zgrabnie
przeciskać między stolikami w stronę wyjścia.
– No, no, gratuluję. Babka z klasą – przyznałam bez zawiści.
– Teraz rozumiem.
– Co rozumiesz? – Jerzy patrzył na mnie uważnie.
– No to, że się przestałeś odzywać – postanowiłam dać upust
swoim uczuciom. A niech ma drań satysfakcję, trudno.
– Ja się przestałem odzywać? – podniósł brew. – Żartujesz,
prawda?
Zaczęłam zbierać swoje rzeczy. Nie chciało mi się z nim
kłócić, co by to zmieniło? Absolutnie nic.
– Majka, kazałaś mi się zabierać i nawet nie miałaś odwagi,
żeby mi to powiedzieć w oczy. Wysłałaś Baśkę, nie uważasz, że należało mi się
jakieś wyjaśnienie od ciebie, a nie od niej? To już jest naprawdę komiczne.
Jeszcze nie dotarły do mnie jego słowa, gdy Jerzy podniósł
się z krzesła, bo podchodziła do nas Joasia. Pochylił się nade mną, cmoknął
mnie w policzek, życząc wszystkiego dobrego. Joasia pomachała mi ręką i
odeszli. Razem. A ja nadal siedziałam przy stoliku. Sama.
32.
W głowie mi huczało. Baśka w moim imieniu zerwała z Jerzym?
Pogoniła mi chłopa, a potem mnie pocieszała, gdy się przy niej żaliłam, że
swołocz się nie odzywa? Czyżby była zdolna do takich rzeczy? A może Jerzy
specjalnie rzucił na nią takie oskarżenie, bo wiedział, że przecież
zweryfikować się ich nie da. Ostatecznie taka weryfikacja to nic innego jak
słowo przeciwko słowu i bądź tu człowieku mądry, rozważ wszystkie przesłanki
wzdłuż i wszerz, by na końcu móc orzec – ten kłamie! Nie da się, za cholerę się
nie da. Jerzy nie lubił Baśki, Baśka nie lubiła Jerzego. Działali na siebie jak
czerwona płachta na byka. Zresztą, ja też nie lubiłam Jacunia, on był moją
płachtą. Kto wie czy Jerzy nie skorzystał z okazji, by zamieszać między mną a
Baśką? A jeśli ta cholerna małpa naprawdę to zrobiła? Postanowiłam, że nie
spocznę, póki nie dojdę do prawdy, a potem cholerę zabiję. Nie zmógł jej las,
skutecznie ukryła się przed Jackiem i policją, ale mi nie umknie i ja ją
ukatrupię, i nikt, i nic mi w tym nie przeszkodzi. Jeśli odpędziła ode mnie
Jerzego, zapłaci mi za to. No jakim prawem? Jakim prawem zadecydowała za mnie?
I dlaczego ten gamoń tak łatwo odpuścił? Dlaczego nie zadzwonił choćby z
pretensjami, że tak się nie robi, że sama powinnam zerwać bez wysługiwania się koleżanką.
Ostatecznie ile mam lat, żeby takie rzeczy miała za mnie załatwiać Baśka? Żadna
tam ze mnie dzierlatka, by robić takie rzeczy. Stara baba, której zegar
biologiczny galopował niczym rączy koń na stepie. Ćwok jeden! Skorzystał z
pierwszej nadarzającej się okazji, by wziąć nogi za pas, a teraz jeszcze
uchodzi za moją ofiarę. TA Majka! Opowiedział o mnie tej swojej wypacykowanej
Joasi Bóg wie jakich głupot. Pewnie pozował na zranionego i porzuconego, a ta
się nim od razu zaopiekowała. Wszystko sobie zaplanował, żeby zainteresować
sobą Joasię. Przecież to jasne jak słońce. Bo i gdzie mnie tam do niej? Inny
typ urody, o ile w moim przypadku w ogóle można było mówić o jakiejkolwiek
urodzie. Inny typ figury. Ja jak pączuszek, ona jak trzcina nadbrzeżna. No nic
w nas nie było podobnego. Jej paznokcie, moje pazury, jej makijaż, mój brak
makijażu, jej szpilki, moje nie szpilki…, wszystko nas różniło. Ona pasowała do
niego, a on do niej. Oboje byli piękni. Stanowili parę idealną. Ja zawsze
wyglądałam przy nim jak uboga krewna. I po cholerę jasną mnie dzisiaj zaczepił?
Specjalnie to zrobił, specjalnie, żebym teraz rozpamiętywała, zastanawiała się,
żałowała, żebym wściekała się na Baśkę. Nawet na koniec namieszał.
Wreszcie wstałam od stolika i wmieszałam się w tłum
szczęśliwych, objuczonych zakupami ludzi. Patrzyłam na te ich sprawunki
obojętnie, nie zazdrościłam im, że już kupili co swoje, że ich stać, a ja mogę
tylko sterczeć przed wystawami i marzyć, że kiedyś być może mnie też będzie na
coś stać. Było mi wszystko jedno. Nie chciało mi się szukać promocji. Po co mi
one? Po jakiego grzyba kupować jakieś ciuchy, których nawet nie będę miała
okazji założyć, bo nie mam żadnego towarzystwa, nigdzie nie bywam, nie znam
nikogo, kto chciałby mnie dokądkolwiek zaprosić. Po co wyrzucać pieniądze,
których przecież nie mam? Robić zakupy dla samych zakupów? Byłam sama jak
palec. Kiedyś miałam chociaż Baśkę, ale teraz nawet jej nie mam. Gdzieś mi się
zapodziała. A gdyby nawet się teraz odnalazła, to czy miałabym z nią o czym
rozmawiać? Jak miałabym ją zapytać czy Jerzy mówił prawdę? Czy uwierzyłabym,
gdyby zaprzeczyła? Zresztą nie o Jerzego chodziło. Wokół mnie chodzili ludzie.
Roześmiani, przytuleni, czasami naburmuszeni jak po jakieś kłótni, ale byli
razem. Ja nie miałam nikogo. Pod powiekami miałam jeszcze obraz Jerzego i Joasi
– oboje smukli, ładni, szczęśliwi. Ludzie sukcesu połączeni jakimś uczuciem,
sympatią, przyjaźnią, miłością. Dobrze im było ze sobą, ja byłam sama. Postanowiłam
wracać do domu, nim przygnębienie sięgnie zenitu i zacznę ryczeć. Strofowałam
sama siebie i wyzywałam od durnych starych bab i żałosnych starych panien,
opuszczając tę tętniąca muzyką i gwarem głosów galerię, by dojść do auta.
Otuliłam się szczelnie szalikiem, bo wieczór zrobił się naprawdę zimny.
Naciągnęłam głęboko czapkę na głowę i sięgnęłam do kieszeni kurtki po kluczyki,
gdy przenikliwy ból rozlał się gorącą falą po mojej czaszce. Zdążyłam jeszcze
pomyśleć, że tak chyba musi zaczynać się migrena, na którą niektórzy cierpią. Potem
wokół zapanowały egipskie ciemności.
33.
– Czy pani mnie słyszy? Czy pani mnie słyszy? – ktoś
krzyczał, chyba był blisko mnie, może nawet krzyczał do mnie.
Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Leżałam gdzieś, nie
widziałam nikogo, słyszałam tylko jakiś głos przebijający się przez ciemność.
Chwilę zajęło mi przypomnienie sobie, że zmierzałam w stanie permanentnego
wkurwienia w stronę auta stojącego na parkingu znajdującym się na najniższym
poziomie galerii handlowej. Do takiego stanu doprowadzili mnie Jerzy, ta jego
wyfiokowana narzeczona i Baśka. I to wespół zespół. Nie mogłam skojarzyć, co
Baśka miała wspólnego z nową narzeczoną Jerzego. Próbowałam się skupić, by
sobie to przypomnieć, ale po pierwsze, przeszkadzał mi w tym pulsujący ból z
tyłu głowy, po drugie – słyszałam obok siebie jakiś upierdliwy głos, na który
zaczynałam się wkurzać.
– Zaraz będzie karetka, wezwałem pogotowie – ktoś pochylał się przy moim
boku, a może klęczał przy mnie. W dalszym ciągu nie bardzo wiedziałam, gdzie
jestem i co się stało.
– Jak się pani czuje? – w głosie nieznajomego słychać było
niepokój. – Zaraz będzie lekarz, niech się pani trzyma. Zaraz będzie lekarz.
Spróbowałam się podnieść, bo przecież głupio tak leżeć i leżeć, i to w dodatku
w towarzystwie jakiegoś faceta, najprawdopodobniej całkiem obcego, choć rysów
jego twarzy nie mogłam dojrzeć w otulającej mnie ciemności. Uczucie
przerażającego strachu przeszyło mi już i tak pulsujący bólem mózg. Dlaczego
nie widzę twarzy faceta? Dlaczego jest ciemno? Czyżbym nie widziała? Może
upadłam, rąbnęłam głową o chodnik i straciłam wzrok? Rany boskie! Powoli
podniosłam rękę, próbując zbliżyć ją do twarzy, by się przekonać, czy zobaczę
swoją dłoń.
– Niech się pani nie rusza, zaraz będzie karetka – usłyszałam
znany już głos. Facet był gdzieś blisko.
– Nic nie widzę. Nic nie widzę – zaczęłam płakać. – Nie
widzę pana. Chyba przestałam widzieć.
– Niech się pani uspokoi. Tu jest bardzo ciemno. Pani głowa
leży pod autem. Dlatego pani nic nie widzi. Nie mogę pani wyciągnąć, bo boję
się, żeby pani nie skrzywdzić przy okazji niesienia pomocy. Zaraz będzie lekarz
i zajmie się panią. Niech pani wytrzyma, proszę, niech pani wytrzyma.
– Niech mnie pan nie zostawia – prosiłam. – Boję się.
– Niech się pani nie boi. Jestem przy pani, nie odejdę.
Zaraz będzie lekarz. Poczułam, że dotyka moją dłoń. Zacisnęłam ją na jego ręce.
– Czemu leżę pod autem? Przejechało mnie?
Facet musiał się przysunąć bliżej mnie, bo usłyszałam jego
głos wyraźniej.
– Ktoś panią napadł. Szedłem do swojego samochodu. Najpierw
myślałem, że ktoś ciągnie jakąś torbę, że tyle zakupów i ciężko mu, ale gdy się
pojawiłem, zostawił bagaż i zaczął uciekać. Najpierw pomyślałem, że mam to w
nosie, może jakiś złodziej, nie będę przecież gonił. Ale coś mi nie pasowało,
tu jest takie kiepskie oświetlenie. Podszedłem i zobaczyłem nogi. Wezwałem
karetkę.
I rzeczywiście, karetka wjechała właśnie na parking, bo
usłyszałam jej sygnał.
– Na chwilę panią zostawię, muszę im pokazać, gdzie pani
jest, bo nie znajdą. Ale zaraz wrócę, niech się pani nie boi. Puścił moją rękę
i poczułam, że zostałam sama w ciemnościach.
34.
Ziutek prowadził w ciszy, siedząca obok niego mama wzdychała
tylko czasami prawie dramatycznie. Mnie ulokowali na tylnej kanapie, jakbym
rzeczywiście była obłożnie chora. Oberwałam wprawdzie porządnie, ale na
szczęście nic się nie stało, okazało się bowiem, że łeb mam twardy i byle co mi
go nie uszkodzi. Policjanci, których powiadomił mój obrońca, stwierdzili, że
napaść prawie na pewno miała charakter rabunkowy. Ot, jak wytłumaczył mi jeden
z policjantów, jakiś złodziej zaczaił się na parkingu w nadziei na łatwy zysk.
Ostatecznie samotna kobieta jest łatwym celem, więc się na ten cel porwał i
miał biedak pecha, że akurat napatoczył się ktoś, kto mu w tym przeszkodził.
Osobiście byłam daleka od nazywania napastnika biedakiem, ale cóż? Może i rzeczywiście biedak z niego? Napad mu
nie wyszedł. Kradzież mu nie wyszła. Nie obłowił się. Święta idą, może w domu
na fanty czekali, a ten z pustymi rekami wrócił. Nie biedak? Biedak! Siedziałam
na tylnej kanapie mojego auta, myśląc, że ja to jednak miałam szczęście. Gdyby
nie ten chłopak, jak się potem okazało – student – mogłam leżeć na tym parkingu
bez szansy na szybką pomoc. Tymczasem chłopak wykazał się nie tylko odwagą, ale
i rozwagą, że już o zwykłej empatii nie wspomnę. Nie odstąpił mnie na krok,
wezwał pomoc, podtrzymywał na duchu. A wszyscy narzekają na tę dzisiejszą
młodzież. Mimo wszystko byłam przygnębiona. Chociaż… Dostałam dwa tygodnie
zwolnienia, więc poniekąd się ucieszyłam, że kierownik się ucieszy… nie będzie
musiał mnie ukrywać w magazynie.
– A tam kamer nie ma? – Ziutek przerwał ciszę, spoglądając
na mnie w lusterku.
– A skąd mam wiedzieć?
– No właśnie, to dziwne jakieś – kontynuował Ziutek. –
Dzisiaj wszędzie kamer pełno, człowiek niedługo do kibelka będzie pod nadzorem
kamer chodził, a tam nie było? I ja ci powiem, że coś mi tu nie pasuje. Te
ćwoki nawet chyba nie sprawdzili, bo im się nie chciało – stwierdził, a ja
domyśliłam się, że ćwokami nazwał policjantów.
– A co ta kamera da? – zapytała mama – Złodziej przecież
głupi nie jest. Jak się zaczaja, to w takim miejscu, gdzie kamery nie ma.
Przecież z tego żyje. Jakby głupi był, to by się na coś takiego nie poważył. A
tak, to zawsze się zaczai na jakiegoś bęcwała, w głowę rąbnie, portfel zabierze
i chodu w nogi – stwierdziła filozoficznie. – I szukaj wiatru w polu.
– Mamo – zaczęłam spokojnie – o co ci chodzi, co? Nie dość,
że mnie poturbował bandyta jakiś, to jeszcze własna matka mnie teraz od
bęcwałów wyzywać będzie? Ciekawe, jakbyś się sama na moim miejscu zachowała? No
może wyczułabyś go na kilometr, odwróciła się w porę i przyfanzoliła porządnie,
żeby się gnój jeden kopytami nakrył, ale ja nie umiałam sobie poradzić w tej
sytuacji.
– No dziecko moje drogie – mama nie dawała za wygraną –
tylko bęcwał albo gamoń ostatni parkuje auto w podziemiach czy innych
katakumbach, gdzie za dnia światła mało, a co dopiero wieczorem. Po coś ty tam
zaparkowała, ja się ciebie pytam, co? Ty wiesz, co ja przeżyłam, jak do nas
zadzwonili, że w szpitalu jesteś? O mało się nie przekręciłam na tamten świat!
– dodała z mocą. – Dobrze, że Ziutek w domu był, bo co ja bym sama zrobiła? Ja
nie wiem.
– Uspokójcie się obie! – Ziutek postanowił wkroczyć do
akcji, widząc, że matka zaczyna się rozkręcać. – Mamo, nie ty jesteś
poszkodowana, tylko Majka, więc się jej nie czepiaj. A ty, Majka, zacznij na
siebie uważać. Ja nie jestem przekonany, czy to rzeczywiście był zwykły napad.
– To jest jakiś niezwykły napad? – zapytałam po chwili, nie
bardzo wiedząc, o co mu chodziło.
– No właśnie, o co ci chodzi? Napad niezwykły? Co ty
wygadujesz? – mama patrzyła na niego gotowa do kontynuowania dyskusji.
– Nic nie wygaduję – Ziutek zaczynał być coraz bardziej
zniecierpliwiony. – Grzybiarka, Jadzia Karpik, pani Zofia, a teraz Majka. Jakoś
takie dziwne zbiegi okoliczności się przytrafiają w naszej okolicy, nie
uważacie? Lepiej dmuchać na zimne. Nie zawadzi na siebie uważać.
Mama postukała się wymownie palcem w czoło.
– Chcesz powiedzieć, że ktoś się zawziął na kobiety z
naszego miasta i pojechał za Majką ponad sto kilometrów, żeby ją sprzątnąć na
parkingu galerii handlowej? Wiesz co, synu? Weź ty się puknij w czoło. No teraz
to już naprawdę się wygłupiłeś.
– Wygłupiłem, nie wygłupiłem, ale dobrze, że Majka ma to
zwolnienie. Przynajmniej posiedzi w domu. A potem… Potem się zobaczy. Może coś
się wreszcie wyjaśni? Wprawdzie nie wiedziałam, co miałoby się wyjaśniać, ale
pomyślałam, że brat ma pewnie rację.
35
Najbardziej z mojego zwolnienia lekarskiego ucieszył się mój
kierownik. Najpierw pobiadolił, że też takie przykre rzeczy zawsze przydarzają
się najlepszym ludziom, czyli mnie, potem ucieszył się z zakupionych przeze
mnie książek, pochwalił mój zawsze niezawodny gust czytelniczy, by na koniec
krzyknąć z radością:
– To robimy tak, pani Maju, teraz zwolnienie lekarskie,
potem je przedłużymy, potem będą święta, może się coś wreszcie wyklaruje i będzie
gut.
– Jak mamy przedłużyć to zwolnienie lekarskie? – zapytałam, bo przecież pamiętałam stanowczy
opór lekarza, który nie tak dawno odmówił mi wypisania następnego.
Kierownik westchnął prawie demonstracyjnie, upił łyk herbaty
i konfidencjonalnie przeszedł do szeptu.
– Niech się pani na zapas nie martwi. Mam swoje dojścia.
Pomogę – zapewnił, ściskając mi mocno dłoń i patrząc głęboko w oczy, aż się
przestraszyła, że może jednak nie jestem już takim ostatnim wypłoszem na globie
i mój kierownik, nie daj Bóg, to zauważył.
Uśmiechnęłam się tylko niepewnie, udając nieśmiałość, bo w
głowie mi kołowało, ale to chyba od tego pieruńskiego uderzenia. Kierownik
posiedział jeszcze chwilę i poszedł zadowolony z siebie. Byłam już po rozmowie
z Przystojniakiem, który zjawił się na drugi dzień po moim powrocie do domu,
wypytał dokładnie o napad, potem wrócił do Jadzi i zahaczył o Baśkę. Wysłuchał
cierpliwie mojej relacji z rozmowy z tą niby-przyjaciółką, a przy rewelacjach
wiążących moje rozstanie z Jerzym z wtrąceniem swoich pięciu groszy przez Baśkę
nawet okazał niejakie zainteresowanie. Pry okazji dowiedziałam się, że pani
Zofia wcale nie zaginęła, a tylko symulowała zniknięcie i odnalazła się na
drugim końcu Polski u swojej siostry. Ale po co wywinęła taki numer? Kto jak
kto, ale kobieta w jej wieku powinna się już wykazywać rozsądkiem, stwierdziłam
złośliwie, bo tej Zofii od pamiętnego incydentu na parkingu znieść nie mogłam.
– Zakochana kobieta jest w stanie wiele znieść i jeszcze
więcej zrobić, by zwrócić na siebie uwagę ukochanego mężczyzny. Nie uważa pani?
– zapytał Przystojniak, puszczając mi oko, co mnie na chwilę wytrąciło z
równowagi psychicznej i tak już przecież nadwerężonej.
– Że niby pani Zofia tak walczy o uwagę pana Huberta? –
postanowiłam zasiać wątpliwości w tych wywodach Przystojniaka, który mnie coraz
bardziej wkurwiał.
– Jak się ma taką rywalkę jak pani, to czasami robi się
jakieś głupstwa – odpowiedział niewzruszony, a mnie mało szlag nie trafił.
– Rywalkę? Panie, co pan? Coście się wszyscy tak na mnie
uwzięli? Ja rywalką pani Zofii? Trzeba być nienormalnym, żeby gadać takie
pierdoły – zdenerwowałam się już na dobre.
– No niech się pani nie unosi – Przystojniak próbował mnie
uspokoić. – Ostatecznie cały komisariat widział, jak się państwo
obściskiwaliście w dniu, w którym przyszliście zgłosić zaginięcie pani Zofii
Kuferek. Dla nikogo już nie jest tajemnicą, że pan Kuferek niewątpliwie
pozostaje pod pani urokiem, zwłaszcza że żona już ani młoda, ani ładna, ani
miła, jak mówią co niektórzy „życzliwi” – zaakcentował życzliwych w taki
sposób, że nie miałam wątpliwości, co o nich myśli. – A tak na marginesie, po
co pani wtedy do nas przyszła? O czym chciała pani ze mną mówić?
Spojrzałam na niego z obrzydzeniem i postanowiłam milczeć
jak grób. Matka zawsze mnie ostrzegała, żeby od chamów i głupków trzymać się z
daleka, bo ani na chamstwo, ani na głupotę leków nie wynaleziono. I
postanowiłam teraz pójść za jej radą. Choć jeden raz.
36.
Cholerny pan Kuferek zjawił się u mnie nazajutrz z ogromnym
bukietem kwiatów. Moja matka wpuściła go zamiast zatrzasnąć mu drzwi przed
nosem i pogonić do wszystkich diabłów. Stwierdziła, że nie można bronić
sąsiadom odwiedzania mnie zwłaszcza po tym, jak po miasteczku rozeszła się
wieść o napadzie. Popatrzyłam na pana Huberta złym okiem, ostatecznie to przez
niego ludzie przestali mnie lubić, to przez niego nie mogłam normalnie pracować
i to przez niego bałam się wychodzić z domu, żeby nie być obrzuconą kalumniami.
Mimo złości musiałam mu przyznać, że przystojny był i urody mu natura nie
poskąpiła. Wszystko w nim było akuratne: i wzrost, i waga, i garnitur białych
zębów, a do tego jeszcze nie brakowało mu ani inteligencji, ani poczucia humoru
czy życiowej zaradności. Cholera jasna, wcale się nie dziwiłam, że pani Zofia
małpiego rozumu na jego punkcie dostała i w każdej babie widziała kogoś, kto
chce jej ukraść męża. Pan Hubert najpierw ucieszył się, że widzi mnie zdrową i
całą, i jakie to szczęście, że nic mi się nie stało, potem stwierdził, że mimo
przykrych przejść nie tylko nie straciłam na urodzie, ale wręcz przeciwnie.
Ponoć wyglądałam na wypoczętą, a moja cera promieniała.
– A jak się czuje pani Zofia? – postanowiłam przerwać ten
zachwyt moją osobą. – Słyszałam, że pojechała do siostry? Pan Hubert na chwilę
się zmieszał i przybrał wielce smutny wyraz twarzy.
– Cóż, pani Maju, nie ma co ukrywać. Moja małżonka odeszła
ode mnie. Po prostu. Najzwyczajniej w świecie mnie porzuciła. Jestem już wolnym
człowiekiem – podkreślił.
– Kurczę, panie Hubercie, nie wiem czy to było takie
zwyczajne odejście. Ucieczka raczej. I to zaplanowana. Szkoda tylko, że pani
Zofia nie zawiadomiła pana o swoim odejściu, nie musiałby pan przechodzić tej
całej policyjnej procedury.
Pan Hubert głęboko westchnął, przytakując mi raz po raz kiwnięciem
głowy.
– No taka jest Zofia, pani Maju. Nieodpowiedzialna,
potwornie zazdrosna i złośliwa. Ujawniła się jej ciasnota umysłowa,
przepraszam, że tak o niej mówię, ale dłużej prawdy nie ma co ukrywać. W każdej
ładnej kobiecie upatruje rywalki, choć Bóg mi świadkiem! – pan Hubert uderzył
się kułakiem w pierś – nigdy nie dałem jej do zazdrości powodu. Ale ona i tak
ciągle wywoływała awantury. A już na panią miała po prostu alergię – spojrzał
na mnie z miną sponiewieranego psa.
– Na mnie? Dlaczego na mnie? – zaczęłam się denerwować.
– Och, pani Maju, jak to dlaczego? Jest pani piękną kobietą.
I taką kobiecą – omiótł wzrokiem moje obłe kształty – w dodatku niezależną i
inteligentną. Zofia nie lubi ani ładnych, ani inteligentnych. Przecież ja
dobrze wiem, że to ona opowiadała o pani te wszystkie bzdury, nastawiała
sąsiadów. Ja naprawdę próbowałem oponować, tłumaczyć, ale to na nic. Do niej
nic nie docierało.
– No tak, co można zrobić w takiej sytuacji? – zapytałam
retorycznie, myśląc, że gdyby on był na moim miejscu, to ja nie pchałabym się
do niego z bukietem kwiatów na oczach całego miasta zaraz po porzuceniu przez
współmałżonka.
– Dlatego właśnie postanowiłem przyjść do pani z kwiatami,
żeby przeprosić za to, co ona zrobiła – uśmiechnął się szeroko, prezentując
garnitur lśniących zębów, które odbiły kontrastem od opalonej twarzy i
szpakowatych włosów. Pomyślałam, że musi ten Kuferek chodzić do solarium i
jakoś tak zrobiło mi się dziwnie, bo co to za facet, który w solarium się
wygrzewa i naraża mnie na przekleństwa sąsiadów? Raptem stracił w moich oczach
na urodzie. No może nie tyle na urodzie, ale na męskości na pewno.
37.
Baśka pojawiła się nagle. Któregoś dnia po prostu weszła do
mnie jak gdyby nigdy nic. Radość z powodu jej obecności przemieszała się z
wściekłością spowodowaną tym, co musiałam przez małpę przejść. Siedziałam jak
zamurowana, próbując naprędce wymyślić, jak zareagować najpierw: dać upust
szczęściu, że małpa siedzi przede mną cała i zdrowa, czy raczej przelać na nią
całe swoje wkurwienie za przesłuchania i inwektywy jakimi mnie przez nią
obrzucano, że o Jerzym nie wspomnę.
– Co tak siedzisz, jakbyś ducha zobaczyła? – zaatakowała bez
pardonu, kładąc się na kanapie.
– Baśka, Baśka – zamachałam rekami – ty mnie nie denerwuj! –
Ty wiesz, co ja przez ciebie przeszłam? Wiesz, co ja tu przeżywałam? –
zaczynałam się rozkręcać. – Policja w domu, baby mnie od kurew zwały, pracy o
mało nie straciłam. A ty co? Jak mogłaś mi to zrobić? Jak mogłaś? – zawiesiłam
dramatycznie głos, który mi uwiązł w gardle i czułam, że zaraz zacznę ryczeć.
Baśka musiała zauważyć, że mój stan emocjonalny nie jest
stabilny, bo nawet nie zaczęła się ze mną kłócić.
– Przepraszam – powiedziała po prostu, co było w jej
wykonaniu raczej czymś niezwykłym, bo kto jak kto, ale Baśka nie przepraszała.
Nigdy.
Łzy popłynęły mi po twarzy i zaczęłam gorączkowo szukać
chusteczki, by je wytrzeć i wydmuchać nos.
– No przepraszam, Majka, naprawdę.
– Miałaś to zaplanowane – stwierdziłam oskarżycielsko. –
Jechałaś ze mną i już wiedziałaś, że ze mną nie wrócisz. Tylko nie zaprzeczaj.
– Słuchaj, jestem świnia, to prawda. Ale nie mogłam ci o tym
powiedzieć. Nie mogłam cię wtajemniczyć. Chciałam zniknąć. Musiałam. Gdybym ci
powiedziała, zaraz byś mnie wydała, nie dałabyś rady kłamać, a ja nie chciałam,
żeby mnie znaleźli.
– Czyli zachowałaś się egoistycznie, jak ta ostatnia świnia!
– stwierdziłam niemal uroczyście.
– Tak jest – Baśka nawet nie próbowała zaprzeczać. – Ale
moje życie doszło do takiego momentu, że już dłużej nie mogłam. Musiałam coś
zrobić. Nawet świństwo.
– I co zrobiłaś? Co ci to dało? Po co to wszystko?
– Rozwodzę się z Jackiem, to po pierwsze.
– Rozwodzisz się? Ale jak?
– Normalnie, w sądzie.
– No dobrze, ale jak? – nie wiedziałam, jak zadać to
właściwe pytanie, ale Baśka powinna wiedzieć, o co mi chodzi.
– No normalnie. O tym, że jest coś nie tak, wiedziałam już
od jakiegoś czasu. Ten Hugo, który u nas prawie zamieszkał, dawał mi do
myślenia. Zaczęłam obserwować. Jacek traktował mnie jak przygłupią dziewuchę, a
ja nie oponowałam. Było mi to nawet na rękę, bo kto jest zbyt pewny siebie, ten
popełnia błędy. I popełnił.
– Ale że co? – zapytałam trochę głupio.
– Że przyłapałam drania na zdradzie – dodała z satysfakcją.
– On i ten jego Hugo, hotel, panienki, szampan i to wtedy, kiedy ponoć
rozpaczał po moim zaginięciu. I tak, moja droga, zyskałam dom, samochód i coś w
rodzaju odszkodowania, które starczy mi na pięć lat dobrego życia. Pracę też
jakąś znajdę albo może sama coś wykombinuję? Nie będę się teraz tym głowić. Alimentów
nie chciałam. Nie chcę mieć z gnidą nic wspólnego. Niech idzie w czortu matry.
– To ty już po rozwodzie? – zapytałam niezbyt przytomnie.
– No aż tak szybko to nie działa. Ale po przedstawieniu
mojemu małżonkowi dowodów w postaci zdjęć, które zresztą sama zrobiłam,
zawlokłam go do notariusza. Mam notarialnie poświadczoną ugodę rozwodową. Niech
szlag go trafi razem z jego Hugonem. Ty wiesz, że on jest bi?
– Jacek? – spytałam z niedowierzaniem.
– Jacek? Nie. Nie wiem. Chyba nie? Hugo, ten cholerny Hugo
jest bi. Wszystko mu jedno – facet czy kobieta… I to dzięki niemu ta ugoda, bo
zmusił do niej Jacka. Ja nie wiem, jakie tam między nimi powiązania, ale chyba
poważne. Ostatecznie, może i na tym Zachodzie wszyscy tacy tolerancyjni, tacy
światowi, ale jednak Hugo się przestraszył, że jego kontrahenci poznają jego
preferencje seksualne.
– Zaszantażowałaś go? Obu naraz?– spytałam z niedowierzaniem.
– A jeśli tak, to co? Jeden skurwysyn nie miał skrupułów,
gdy mnie zdradzał, drugi, gdy się panoszył w moim domu i namawiał mi męża do
zdrady, więc ja mam je mieć? Aż taka głupia nie jestem. Jest Ziutek? – zmieniła
temat rozmowy, jakby już nie było o czym mówić, a we mnie dopiero zaczynały
buzować emocje.
38.
Postanowiłam odprowadzić Baśkę do domu. Sama mnie o to
zresztą poprosiła. Szłyśmy więc sobie razem powoli, kłaniając się mijającym nas
sąsiadom. Wiedziałam, że udają tylko obojętność, uśmiechając się zdawkowo, ale
gdy tylko znikniemy za zakrętem, wieści o powrocie Baśki rozejdą się lotem
błyskawicy, oczyszczając mnie tym samym z oskarżeń o ukatrupienie koleżanki.
– Może pospacerujemy przed domem Kuferków? – zaproponowała
Baśka. – Zofia zawału dostanie, gdy zobaczy, żem cała, zdrowa i z tobą pod
ramię… Wszystkie jej zabiegi zmierzające do zabicia ci ćwieka spełzną na niczym.
Straci wiarygodność w sąsiedzkich oczach…
– Zofii nie ma. Uciekła od Huberta, wyprowadziła się do
siostry. Gdzieś na Śląsk czy niedaleko Śląska. Jakoś tak.
– Uciekła? Zofia? – Baśka nie mogła wyjść z podziwu. –
Zostawiła go? Przecież to niemożliwe. Tak się go zawsze trzymała jak rzep
psiego ogona. Pędziła od niego te wszystkie kobiety, i te chętne, i te
nieświadome… – zerknęła na mnie, mrugając znacząco powieką.
– Co ty do mnie gadasz? – zdenerwowałam się. – Nieświadome
czego? O co ci chodzi?
– Ty to ślepa jesteś jakaś. Naprawdę nie zauważyłaś? Hubert
jest w ciebie wpatrzony, biedak ukryć tego nie dawał rady. A Zofia szalała.
Patrzeć na ciebie nie mogła. Nie zauważyłaś? – zapytała zdziwiona.
– Nie – odparłam zgodnie z prawdą, zastanawiając się
jednocześnie nad wizytą Huberta w moim domu. Czy rzeczywiście przyszedł mnie
przeprosić, czy może to był jakiś wstęp do przyszłych awansów?
– Coś się tak zamyśliła?
– Sama już nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. –
Może to moja wina? Ta ucieczka Zofii? Cholera, uciekła, ten rabanu narobił. Bo
ona upozorowała tę swoją ucieczkę na zaginięcie. On zgłosił na policję.
Rozumiesz? A może ja rzeczywiście w czymś zawiniłam? No ale ja go przecież
nawet nie widuję – popatrzyłam na Baśkę bezradnie.
– Ty to lubisz się umartwiać. W czym ty winna jesteś? W tym,
że się Hubertowi podobasz? A tak na dobrą sprawę to i Hubert w niczym nie
zawinił. To, że mu się podobasz, widać z daleka i wiedzą o tym wszyscy, ale
trzeba przyznać, że Hubert się starał. Dbał o nią, trwał przy niej, a życia z
nią nie miał. Czepiała się o wszystko. Wiesz jakie ona mu awantury urządzała?
Szłyśmy przez chwilę w milczeniu w stronę jej domu, gdy
przypomniałam sobie, że muszę z nią wyjaśnić sprawę Jerzego.
– Baśka! – krzyknęłam – widziałam się z Jerzym. Powiedział
mi, że go odpędziłaś. To prawda? Powiedziałaś mu, że ja go nie chcę znać, że ma
więcej nie przyjeżdżać? – spytałam z nadzieją, że Baśka zaprzeczy i powie, że
nic takiego nie miało miejsca, ale ona tylko kiwnęła potakująco głową.
– Prawda – stwierdziła, patrząc mi prosto w oczy.
Zablokowało mnie. Nie wiedziałam, jak mam zareagować. Walnąć babę w zęby?
Wytargać za kudły? Zakurwować od serca? Odwrócić się na pięcie i wrócić do
domu, zatrzaskując moje drzwi przed małpą na najbliższą dekadę?
– No złap ten oddech, bo zaraz mi tu padniesz –
poinstruowała mnie Baśka. – Wiem, przepraszam, powinnam ci była powiedzieć,
wtajemniczyć, ale widziałam, co się z tobą działo. Widziałam, jak cierpiałaś,
jak tęskniłaś. Majka, z niego szuja. Naprawdę. Nie wiem, co ci powiedział, jaką
wersję przedstawił, ale on miał inną kobietę. Nawet fajną babkę. Elegancką, z
klasą. Widziałam zdjęcia. Więc kiedyś wykorzystałam okazję, gdy czekał na
ciebie pod biblioteką. Podjechał tym swoim wypasionym wozem, a ja szłam po
ciebie, pamiętasz? Byłyśmy umówione do kina. Kilka dni wcześniej oglądałam jego
zdjęcia z tą kobietą. Miałam ci o nich powiedzieć, ale gdy go zobaczyłam, tak
się wściekłam, że nie mogłam się opanować. Zachowałam zimną krew i… zerwałam z
nim w twoim imieniu. I wiesz co? Nie żałuję – odparła z butą. A ja w dalszym
ciągu miałam trudności ze złapaniem oddechu.
39.
– Ale o jakich zdjęciach mówisz? – zapytałam, gdy w końcu
dotarło do mnie o czym od dłuższej chwili mówiła.
– Zdjęcia, Jerzy i piękna jasna blondynka. Przy nim wydawała
się taka malutka. Wiotka, zgrabna i powabna, uczepiona jego ramienia i
spijająca mu słowa z ust – Baśka dokładnie opisała Joannę, a przecież Jerzy
twierdził, że poznał ją po naszym „zerwaniu”. Czyli okłamał mnie, pewnie miał
nadzieję, że zamiesza między mną a Baśką tak, żeby nas poróżnić.
– A skąd te zdjęcia masz? Śledziłaś go? Pokażesz mi je? –
poprosiłam.
– Nie śledziłam, pokazano mi je. Nie mam ich – Baśka celowo
przeszła na formę bezosobową, bym nie domyśliła się, kto jej te cholerne
zdjęcia pokazał.
– Pokazano ci? Co to za tajemnice? Kto ci pokazał? –
zaczynałam się denerwować.
– Nie powiem. Obiecałam. Osoba, która mi je pokazała
prosiła, bym nie mówiła. Pod tym warunkiem mi je pokazała. Ona też nie śledziła
Jerzego, natknęła się na niego przypadkowo. Tak mówiła. A ponieważ twoje dobro
leży jej na sercu, postanowiła cię ostrzec przed oszustem. Pomyślała sobie, że
nie może iść bezpośrednio do ciebie, bo to by cię bardzo krępowało, więc
przyszła z tym do mnie.
– Ona? To kobieta? Czekaj, czekaj, kto to może być… –
zaczęłam się gorączkowo zastanawiać nad tajemniczym aniołem stróżem, czy też
może anielicą stróżującą, która to upokorzyć mnie nie chciała, za to
wtajemniczyła pewnie w moje sprawy pół miasta. Baśka popatrzyła na mnie
znaczącą i popukała się w czoło.
– Czy ty choć raz nie możesz przestać drążyć dziury w całym?
Przecież ci i tak nie powiem, więc po co pytasz? Obiecałam, pamiętasz?
Byłam rozczarowana, żądna informacji, ale zamilkłam, bo
wiedziałam, że ta dyskusja doprowadzić może tylko do kłótni, a nie po to mi się
Baśka odnalazła po prawie dwóch miesiącach nieobecności, bym się miała z nią
teraz wykłócać. Pomyślałam, że przyjdzie czas, wypijemy jakieś wino, hamulce
moralne jej puszczą i wtedy sama powie, kto jej zdjęcia Jerzego pokazał.
– Jacka nie ma w domu? – zmieniłam temat, bo w tym momencie
postanowiłam uśpić czujność Baski przed planowaną przeze mnie degustacją wina w
celu pozyskania informacji o tajemniczym fotografie. Niech się biedaczka łudzi,
że przemówiła mi do rozumu. Grunt to mieć właściwy plan.
– No coś ty! Doszliśmy do porozumienia, a jednym z jego
punktów jest to, że dom należy do mnie.
– A jego rzeczy? – zaciekawiłam się. – Ubrania zostawił?
– Nie no, bez przesady. Po cholerę mi jego ubrania? Zabrał
je dwa dni temu. Miałam wrócić kilka dni wcześniej, ale dałam mu czas na
spakowanie swoich maneli. Swoich i Hugonowych. Bo przecież paniczyk miał u nas
swoją szafę. Nie miejsce w szafie – podkreśliła. – Swoją szafę miał. Ale już
zabrali wszystko. Dzisiaj rano zdążyłam nawet zamki wymienić w drzwiach.
– Zamki wymieniłaś? Po co? – zapytałam głupawo.
– Chcę spać spokojnie – odparła. – Nie mogłabym zasnąć,
wiedząc, że oni mają klucze do domu. Bałabym się zmrużyć oczy. Wiadomo, co
chłopu wpadnie do głowy w obliczu przegranej? A Jacek oazą spokoju nigdy nie
był. Jeszcze zechciałby wykorzystać moje zniknięcie i te jesienne morderstwa?
Daj spokój. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Czyż nie?
Po chwili zastanowienia przyznałam jej rację. Rozstałyśmy
się pod jej domem. Gdy wracałam, znowu zaczęłam rozmyślać nad przewrotnością
męskiej natury. I to oni nazywają nas skomplikowanymi? Przypomniałam sobie taki
rysunek: siedzi kobieta w fotelu, składa obie dłonie tak, jakby kogoś chciała
od siebie odepchnąć. Podpis pod nim głosił: „Gdy już myślisz, że mnie znasz, ja
robię tadam…”. Że niby to kobiety są takie skomplikowane i nie można z nimi
dojść do ładu. A to dobre sobie.
40.
Święta minęły w atmosferze rozleniwienia. Baśka spędziła je
z nami, nawet Ziutek siedział spokojnie na tyłku i nigdzie go nie nosiło.
Zauważyłam, że oboje jakoś się ze sobą świetnie dogadują, co było nieco dziwne,
bo dotychczas Baska Ziutka nie zauważała. Czy Ziutek zauważał Baśkę, trudno mi
było powiedzieć, bo nie zwracałam na to uwagi. Sylwestra też spędziliśmy wspólnie
w domu. Styczeń zaczął się śnieżnie, mróz utrudniał mi nieco życie, bo czego
jak czego, ale zimna znieść nie mogłam. No i wróciłam do pracy. Na dobre.
Wróciłam do łask, nikt nie wydzwaniał, że demoralizuję, że się nie nadaję i
należy mnie wyrzucić na zbity pysk. Znowu uwijałam się między regałami
uginającymi się pod ciężarem książek, wdychając ich zapach i słuchając szelestu
przewracanych kartek w czytelni. To był mój świat, niczego więcej nie było mi
potrzeba.
Wieść o śmierci pani Zofii spadła na nasze małe miasteczko
jak grom z jasnego nieba. Pan Hubert pojechał na Śląsk, by dowiedzieć się, co
się stało. Gdy wrócił, zamknął się w domu i pogrążył w żałobie. Wprawdzie co
niektórzy złośliwcy twierdzili, że pewnie teraz pije na umór z radości, że
wreszcie uwolnił się od hetery, która jeszcze kilka tygodni wcześniej wydawała
się być niezatapialna niczym amfibia. Mama co kilka dni przynosiła nowe
wiadomości. Opinia publiczna rychło zapomniała o nieco kłótliwej naturze pani
Kuferkowej, wynosząc pod niebiosa jej odkrywane na nowo walory. Ktoś twierdził,
że pani Zofia rozchorowała się po porzuceniu pana Huberta i umarła z tęsknoty i
rozgoryczenia, gdy uświadomiła sobie, że ukochany mąż, za którym świata nie
widziała przez ostatnich dwadzieścia lat, ani nie tęsknił, ani prosił, by
wróciła. Co więcej, wykorzystał nadarzającą się sytuację do rozstania. Inni
zaczęli nawet podejrzewać czy ta śmierć była aby naturalna, bo ponoć stan
psychiczny pani Zofii był tak fatalny, że wcale by się nie zdziwili, gdyby w
końcu się wydało, że zrozpaczona kobieta targnęła się na własne życie. A mało
to takich przypadków? Nigdy nie wiadomo do czego zdolni są ludzie tracący
nadzieję na poprawę tego, na czym im naprawdę zależy. Znowu poczułam się
nieswojo, bo opinia ludzka zataczała coraz częściej krąg pomówień wokół pana
Huberta, który zaczął się jawić jako ten zdrajca wszeteczny i nic niewarty
łajdak, który złamał życie kobiecie bogatej w przymioty ducha i intelektu. A z
kim niby ten wszetecznik miał tego ducha i intelekt stłamsić? Kto miał mu w tym
dopomagać? Kogo to pani Zofia obwiniała o utrudnianie jej małżeńskiego pożycia?
Wiadomo. Mnie! Pomyślałam, że jeśli
jeszcze raz będę musiała przejść przez to, co przechodziłam dotychczas, to
chyba tego nie przeżyję w zdrowiu psychicznym i w końcu zamkną mnie w pokoju
bez klamek. Któregoś dnia mama przyniosła wiadomość z pierwszej ręki, bo od
samego pana Huberta, który postanowił podzielić się z sąsiadami posiadaną
wiedzą na temat śmierci swej małżonki. Pani Zofia nie targnęła się na swoje
życie, nie zmarła też wyniszczona tęsknotą za niewrażliwym na jej cierpienia
małżonkiem. Pani Zofia zginęła w wypadku. Pewnego dnia, gdy jak co dzień wyszła
na spacer, stała się ofiarą jakiegoś pirata drogowego. Znaleziono ją po kilku
godzinach w rowie biegnącym równolegle do pobocza. Nikt nie widział kierowcy.
Pan Hubert chciał ją pochować w naszym mieście, przecież spędziła w nim całe
swoje dorosłe życie, ale nie zgodziła się na to siostra pani Zofii. Wprawdzie
pan Hubert nadal był jej mężem i mógł zadecydować sam o miejscu pochówku, ale
nie chciał kłócić się z rozpaczającą szwagierką. I tak oto pan Hubert został
wdowcem, a plotki jeszcze jakiś czas krążyły po naszym mieście w przeróżnych
wersjach.
41.
Nie wiadomo jakim sposobem, zyskałam tajemniczego
wielbiciela, który zaczął przysyłać mi kwiaty. W każdy poniedziałek piękny
bukiet kwiatów czekał na mnie w pracy z bilecikiem „ Aby tydzień był równie piękny”. Dostałam już
takie trzy. Mój kierownik był w euforii. Eksponował bukiety, wąchał je
ostentacyjnie, informował o tajemniczym wielbicielu każdego, kto przychodził do
biblioteki. Baśka próbowała wyśledzić, kto przysyła mi kwiaty, używając swojego
uroku osobistego, ale albo go przeceniła, albo ktoś w kwiaciarni pozostał na
niego nieczuły. W każdy poniedziałek wpadała do mnie, żeby sprawdzić czy kwiaty
przyszły. Mama chwaliła się sąsiadkom, że niby to mam takie niesamowite
powodzenie u płci przeciwnej, ale wcale mi nie zależy, żeby wychodzić za mąż i
przestać realizować swoje zawodowe ambicje, dlatego też cały czas pozostaję
kobietą niezależną. Ha! Naraziła się tym samym na sąsiedzkie knowania, bo kto
normalny rezygnuje z rodzinnego szczęścia tylko po to, by całymi dniami
siedzieć między zakurzonymi półkami z zapomnianymi tomiszczami ksiąg? Doszły
mnie nawet wieści, przyniesione przez rozchichotaną Baśkę, że co niektórzy
zaczęli się zastanawiać, czy aby moja orientacja seksualna jest zgodna z
chrześcijańskimi wartościami. Niedługo się ta moja koleżanka pośmiała z tych spekulacji,
gdyż ktoś całkiem słusznie zauważył, że poczta kwiatowa zaczęła parkować pod
biblioteką miejską wraz z powrotem Baśki, a gdyby jeszcze wziąć pod uwagę, że
to właśnie ona pogoniła swojego męża…, wszystko w sąsiedzkiej opinii zaczęło
się nagle układać w spójną całość.
Ziutek skręcał się ze śmiechu, patrząc na nas, gdy przy
winie próbowałyśmy dociec, która to z sąsiadek wpadła na taki pomysł i w jaki
sposób można by było się na babie zemścić. Mama siedziała tylko cichutko,
patrzyła na nas spod byka wyraźnie zmartwiona. W końcu Ziutek ulitował się nad
naszą rodzicielką i stwierdził:
– Mamo, przestań się zamartwiać, Majka nie jest lesbijką.
Baśka też nie. Przestań wysłuchiwać tych wszystkich bzdur, bo nam wszystkim
uprzykrzasz życie.
– No, ale jakby na to tak z boku spojrzeć…, to może i coś w
tym jest na rzeczy?
– Na jakiej rzeczy? Że co? – Baśka zdenerwowała się nie na
żarty. – Pani też? No niech mnie pani nie denerwuje, jak Boga kocham! Pani
myśli, że ja Majce kwiaty posyłam pocztą kwiatową? No to są już jaja!
Siedziałam osowiała, nie chcąc brać udziału w tej jałowej
dyskusji. Skoro moja rodzona matka zaczynała rozważać tego typu możliwości, to
co myśleć o obcych? A niech myślą, co chcą. Pierdolę to całe towarzystwo. Czas
się uodpornić na głupotę innych, jeśli ich z tej głupoty wyleczyć się nie da.
Któregoś razu do biblioteki przyszedł pan Hubert, jak zwykle
wymuskany, liźnięty słońcem mimo zimowego mrozu i pachnący jakąś markową wodą
po goleniu. Pożartował z moim kierownikiem, wybrał kilka książek i podszedł do
mnie.
– Witam, pani Maju, tak się cieszę, że wróciła pani do pracy
– zagadnął całkiem sympatycznie i bez zadęcia.
– Też się cieszę, bo już się bałam…– zawiesiłam głos. –
Myślałam, że mnie po prostu zwolnią i nie znajdę innej pracy. Że zostanę bez
środków do życia.
– Pani Maju, w Polsce jest wiele bibliotek, wcale nie musi
pani tkwić w tym naszym grajdołku. Czasami wystarczy tylko się odważyć –
uśmiechnął się ciepło. – Ja cały czas mam wyrzuty sumienia. Przecież wiem, że
to moja Zofia, świeć Panie nad jej duszą, rozpętała tę burzę wokół pani. I to
właściwie nie wiadomo dlaczego.
– E, po co do tego wracać? Ważne, że jakoś to przetrwałam.
Już miał wychodzić, gdy nagle się zawahał, jakby sobie o
czymś przypomniał.
– Pani Maju, ja nie chciałbym się narzucać, ale… może dałaby
się pani zaprosić na kawę? Wie pani, muszę z kimś porozmawiać, a sama pani wie,
że z sąsiadami się nie da. Zresztą, od śmierci żony dotknął mnie ostracyzm
towarzyski… Raptownie okazało się, że jestem winny wszystkim plagom egipskim.
Zresztą, po co to pani mówię? Sama pani wie, co w tej chwili przechodzę. Proszę,
może wypije pani ze mną kawę?
– Panie Hubercie – myślałam w panice, jak się wykręcić od
tego zaproszenia, by nie sprawić mu niepotrzebnie przykrości – pan wie, że
jeżeli ludzie zobaczą nas razem, to znowu się zacznie? Proszę się nie gniewać,
ale ja naprawdę się boję.
– Tylko to jest dla pani problemem? – zapytał, uśmiechając
się szeroko.
– No oczywiście, a cóż innego?
– Fantastycznie – ucieszył się. – Przyjadę po panią o
dwudziestej. Jest ciemno, nikt nie zauważy. Znam fantastyczną knajpkę w W.
Myślę, że czterdzieści kilometrów to właściwa odległość na to, by ustrzec się
przed złym okiem sąsiadów. Zabrał swoje książki i wyszedł, a ja po raz setny
stwierdziłam, żem głupia jest i do forteli żadnych głowy nie mam, więc nie
powinnam się za nie zabierać, bo nawet dziecko mnie ogra. Niestety.
42.
Hubert zajechał z fasonem i niezbyt dyskretnie. Nawet nie
wiedziałam, że posiadał taki elegancki wóz, przy którym moja skodzina wyglądała
na ubogą krewną. Mama, przyczajona za firanką, chichotała nerwowo, modląc się,
by nikt z sąsiadów nie zauważył mnie w towarzystwie Kuferka, który wybiegł mi
na spotkanie z szerokim uśmiechem pierwszego amanta Hollywoodu i gustownym
bukiecikiem frezji, pocałował mnie szarmancko w dłoń i otworzył drzwi auta.
Jego wnętrze pachniało skórą i nowością. Na moment poczułam się zagubiona w
obszernym fotelu, przytłoczył mnie ten cały luksus, zwłaszcza że ciągle
towarzyszyło mi skrępowanie spowodowane tą nową dla mnie sytuacją. Pan Hubert
włączył płytę Niemena, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy to tylko przypadek,
że mój sąsiad wie, czego lubię słuchać? Ruszyliśmy powolutku i z gracją, pan
Hubert nie psuł nastroju zbędną rozmową i już po chwili było mi wszystko jedno
czy ktoś mnie widział wsiadającą do Hubertowego auta, czy nie. Pal sześć
sąsiedzką obmowę. Co mi tam ludzka zawiść! Pies im mordy wszystkim lizał.
Jechałam sobie w luksusowym aucie, słuchałam ulubionej muzyki, silnik auta
mruczał cichutko, kontrolki na desce rozdzielczej rozświetlały ją delikatnie czerwoną
poświatą, a mój towarzysz podróży pachniał dyskretnie wodą kolońską, za którą
musiałabym zapłacić połowę mojej pensji. Czegóż chcieć więcej? Rozsiadłam się wygodnie
i odprężyłam, wydawało mi się, że pan Hubert uśmiechnął się dyskretnie. A niech
się uśmiecha, pomyślałam nieco sennie, mogłam tak jechać i jechać, i jechać…
Nagle jakaś myśl zakłóciła mi ten błogostan. Początkowo nie mogłam jej
sprecyzować, gdy wreszcie dotarło do mnie, że znowu się nie popisałam ubiorem.
Pan Hubert wbił się w jakiś super odszyty garnitur, a ja miałam na sobie czarny
golf i wypłowiałe dżinsy. Chwała Bogu, że chociaż moje botki miały wysokie
szpilki, zawszeć to lepiej, niż buty z cholewkami na szerokiej grubej
podeszwie, których szukałam usilnie, ale nie znalazłam. Podejrzewałam, że za
ich zniknięciem stała mama, ale gdy ją o to zapytałam, wyparła się wrzaskliwie,
więc wycofałam oskarżenie o dywersję, żeby nie wszczynać kłótni, ale swoje i
tak myślałam.
Pan Hubert skręcił w aleję wysadzaną drzewami, ich nagie
konary tworzyły coś w rodzaju baldachimu, przez który przezierał księżyc.
– Ależ tu musi być pięknie wiosną – powiedziałam w
zachwycie, obserwując z niepokojem oświetlony budynek zajazdu, przed którym
zaparkowaliśmy. Pomyślałam, że w takim wnętrzu nawet moje obcasy nie zrobią
żadnego wrażenia i każdy tylko zauważy mój mizerny golf i jeszcze bardziej
mizerne dżinsy.
– Pięknie, to prawda – potwierdził pan Hubert, za budynkiem
jest mały park, fontanna, rosną rododendrony. Przyjedziemy tu w kwietniu,
wtedy jest najpiękniej – zapewnił, a ja nie bez przyjemności zarejestrowałam,
że jeśli tylko zechcę, takie przejażdżki staną się stałym punktem na mapie
moich jakże mizernych dotychczas rozrywek. W szatni, ściągając kurtkę, w czym
pomagał mi pan Hubert, wpadłam na pomysł, by narzucić na siebie kolorowy szal
schowany dotychczas pod kołnierzem i w ten sposób choć trochę urozmaicić mój
ubogi strój, co też skrzętnie uczyniłam.
Pan Hubert wyglądał zabójczo. Facet w średnim wieku, wysoki,
szpakowaty, w garniturze jakby szytym na miarę (a może rzeczywiście na miarę?)
i z manierami, o których można tylko pomarzyć.
– Czy pozwoli mi pani wybrać menu i wino, pani Maju? Chciałbym,
by spróbowała pani moich ulubionych dań, ale jeśli pani ma ochotę na coś
innego, proszę przejrzeć kartę.
– Oczywiście, proszę wybrać za mnie. Prawdę mówiąc, mam
mętlik w głowie, tyle tu propozycji…, a na winach się nie znam – uśmiechnęłam
się.
– Wszystko przed panią, pani Maju. Wszystkiego się pani
nauczy. To będzie cudowne móc odkrywać przed panią to, czego jeszcze pani nie
odkryła – powiedział z emfazą. – Pięknie pani wygląda, tak skromnie i
elegancko. Bez zbędnej przesady. Patrzył na mnie, uśmiechając się delikatnie, a
ja odetchnęłam z ulgą, na szczęście miałam ze sobą ten cholerny szal, bo bez niego
wyglądałabym jak sierotka Marysia.
43.
Moja znajomość z panem Hubertem, teraz już Hubertem, zaczęła
nabierać rumieńców. Czułam się przy nim swobodnie i dobrze. Okazało się, że
słuchał tej samej muzyki co ja, lubił jeździć do kina i dużo czytał. Był świetnym
kompanem rozmów, koneserem win (za co niemal z marszu zaczęłam go lubić…) i
uwielbiał podróżować. Jego opowieści o greckich wyspach, które od zawsze chciałam
zobaczyć, wprawiało mnie w zachwyt i podsycało moje pragnienie zwiedzania świata.
Podróżował po Hiszpanii, Włoszech i Francji, był w Londynie i Edynburgu.
Uświadomił mi, że moje dotychczasowe życie było niezwykle ubogie i szare.
– Ale kiedy tak podróżowałeś? – zapytałam zdziwiona, bo
przecież od lat przez cały letni sezon prowadził skup runa leśnego, a po
sezonie zajmował się jakimś handlem.
– Najlepiej jest zwiedzać poza sezonem – uśmiechnął się,
wertując kartę dań, gdy siedzieliśmy w jednej z jego – jak się okazało –
ulubionych restauracji, oddalonej od naszego miasteczka o kilkadziesiąt
kilometrów.
– Chociaż tak naprawdę to pojecie sezonu urlopowego na
świecie różni się nieco od polskiego. Bogaci Amerykanie czy Niemcy jeżdżą przez
okrągły rok. W Grecji, Włoszech i Hiszpanii zawsze jest dużo turystów. Sezon
urlopowy dla nas wiąże się z wakacjami, bo wtedy jest u nas ciepło.
– No tak – przytaknęłam. – Ale nie kojarzę, żeby ciebie
kiedyś dłużej nie było. I pani Zofii…– ugryzłam się w język, myśląc, że wspominanie
zmarłej tragicznie żony może zwarzyć atmosferę.
– A więc jednak mnie wcześniej obserwowałaś? – zaśmiał się radośnie,
dotykając mojej dłoni. – Cieszę się. Ale jeździliśmy z Zofią po świecie. Co
roku spędzaliśmy miesiąc zagranicą. Ja jechałem zwiedzać, podziwiać i uczyć się
czegoś nowego albo szlifować angielski, Zofia jechała, żeby mnie pilnować.
– Pilnować? – nie zrozumiałam.
– Oj, Majeczko, daj spokój. Każdy w mieście wie, że Zofia
była chorobliwie zazdrosna. Powtarzam. Chorobliwie! – podkreślił. – Choć, jak
mi Bóg świadkiem, nigdy nie dałem jej ku zazdrości powodu. To znaczy –
fizycznie, oczywiście. Nigdy nie wdałem się w żaden romans, ale ona była
zazdrosna nawet o moje myśli. Miała jakiś radar, od razu wyczuwała, że jakaś
kobieta mi się podoba i dostawała dosłownie szału. Jak wspomnę te wszystkie
awantury, oskarżenia, posądzenia, to przechodzą mnie ciarki. Niech jej ziemia
lekka będzie, ale ciężko się z nią żyło. Czy ty wiesz, jak ona ciebie
nienawidziła? I to tylko dlatego, że któregoś dnia usłyszała, jak prawię ci
komplementy. Zazdrość to straszna rzecz. Straszna.
Przyjrzałam mu się uważnie. Studiował kartę dań, trzymając
ją w wypielęgnowanych dłoniach. Jakaś niejasna myśl tłukła mi się po głowie,
ale jeszcze nie mogłam jej sprecyzować. Po chwili przyszło olśnienie.
– Hubert, ale ty mnie komplementowałeś cały czas. Nie zważałeś
wcale na obecność pani Zofii. Na jej miejscu też bym się denerwowała. Każda by
się denerwowała – dokończyłam.
– Nie, Majeczko, nie każda. Zofia się denerwowała. A
właściwie, to Zofia wpadała w szał. Komplementowanie ciebie, twojej urody,
twojego spokoju i życiowej zaradności sprawiało mi ogromną przyjemność, więc
dlaczego miałem sobie tego odmawiać, skoro moja świętej pamięci żona i tak czepiała
się o wszystko? Czy ty wiesz, że ona była również piekielnie zazdrosna o tę
nieszczęsną Jadzię Dziesło?
Patrzyłam na niego zdumiona.
– A co Jadzia miała z tobą wspólnego?
– Otóż właśnie! Nic! Przychodziła sprzedawać grzyby, zawsze
tak dorabiała, żeby wspomóc domowy budżet, ale Zofia nie mogła jej znieść. Cała
Zofia – dodał. – Maju, proszę, nie rozmawiajmy już o Zofii, nie psujmy
wieczoru. Naprawdę. Nie warto.
– Mogę tylko jeszcze zadać jedno pytanie? – nie chciałam
ustąpić. – Złapano tego kierowcę, który ją potrącił?
– Raczej nie – zaczął się zastanawiać. – No chyba policja by
mnie powiadomiła? Nic na ten temat nie wiem, więc chyba nie?
– Może powinieneś zapytać? – zasugerowałam.
– Zapytać? – szczerze się zdziwił. – Wiesz? Nie interesuje
mnie to. Znajdą, to znajdą, nie znajdą, to nie. Pewnie zabrzmi to podle, ale
ten kierowca dał mi wolność. Dzięki niemu zakończyło się dla mnie piekło.
Możesz myśleć o mnie, co chcesz, ale ja nie będę zabiegał o to, by go znaleźć i
posadzić na ławie oskarżonych.
Zawołał kelnera, a ja w duchu stwierdziłam, że wcale nie
jestem głodna. Marzyłam, by znaleźć się w domu.
44.
– Ty z Hubertem? – Baśka zawisła nade mną jak kruk na gałęzi
w powieści grozy, gdy próbowałam uporządkować zaniedbany nieco katalog książek.
– Kto by pomyślał? Chodził, chodził i wychodził – dodała zamyślona.
– Jakie chodził? Jakie chodził? – oburzyłam się. – Zresztą
odczep się. Kto by pomyślał, że ty i Ziutek, co? Tak się zakamuflować, to jest
sztuka. Ty mi będziesz teraz morały prawić? – dodałam zaczepnie, bo związek
Baśki z Ziutkiem odebrałam jak zdradę. No bo i jak inaczej? Do tej pory jak
mnie Ziutek wkurzył, to omawiałam to z Baśką, a teraz co? Nie mogłam przecież
wylewać swoich pretensji przed kobietą, która raptem w Ziutku zobaczyła ósmy
cud świata.
– Rany! Uspokój się. Nie prawię ci żadnych morałów, wyrażam
tylko swoje zdziwienie. A od Ziutka się odczep. Nie jego wina. Ja zagięłam na
niego parol, a on się po prostu nie oparł. I tysiąc razy ci już mówiłam, że
między nami to nic nie zmienia.
– Sraty pierdaty – odparłam w nerwach, bo zabrakło mi
argumentów. Co mogłam innego powiedzieć? Baśka kwitła i czekałam z niepokojem,
że i Ziutek zakwitnie za chwilę jakimś wiechciem, bo to kwitnięcie rozsadzało
go od środka. Niech sobie cholery kwitną zespołowo, ale ja w tym ich szczęściu
nurzać się nie zamierzałam.
– No ty to masz bogaty zasób słów. Ty chyba czytać
przestałaś – odgryzła się Baśka. – Majka, ty może się na wszelki wypadek nie
zakochuj tak od razu, co? – spojrzała na mnie z niepokojem.
– Bo co?
– Bo poczekaj trochę.
– Na co mam niby czekać?
– Na dalszy rozwój wypadków. No proszę cię, zachowaj
rozsądek i nie zakochuj się w tym podstarzałym lowelasie tak z marszu. Kina,
teatry, koncerty, te wszystkie rozkoszne kolacje w najlepszych lokalach…, to
może zawrócić w głowie. Korzystaj, ale się nie zakochuj.
– Cholera, ten podstarzały lowelas organizuje mi rozrywki
już od czterech miesięcy, więc chyba aż tak bardzo na ten zawrót głowy nie
działa, nie sądzisz? Co się tak boisz? A gdyby nawet, to co?
– No niby nic, ale… Sama nie wiem. A ty wiesz, że nie
zauważyłam upływu czasu? – Baśka szybko zmieniła temat. – Dopiero stroiliśmy
choinkę, a tu już wiosna. I twoje urodziny. A tak a propos…, masz jakiś pomysł
na ich spędzenie?
– Tak. Ponieważ wypadają w sobotę, zakopię się w betach na
cały dzień i będę przeglądać albumy z lat, kiedy byłam dużo młodsza i w miarę
szczupła. Kiedy jeszcze się łudziłam, że przede mną cały świat, porwanie w
burzową noc i rycerz na białym koniu wiozący mnie do swojego zamku nad brzegiem
morza. W przerwach między rozpaczliwymi atakami płaczu za uciekającą galopem
młodością i również galopującym do innej rycerzem będę dudlić wino. Dobry plan?
Baśka pokiwała z uznaniem głową.
– Całkiem niezły, ale może jeszcze nie w tym roku? Poczekaj
do czterdziestki. Co powiesz na to: jedziemy we dwie do Poznania, kwaterujemy
się w małym hoteliku. Wieczorem kino, spacer o zmierzchu pod koziołkami, a
potem butla wina w pokoju. To znaczy, dwie butle, żeby każda miała swoją. Dobry
plan? Dyskoteki ani dancingu nie proponuję, bo nie lubisz.
– Dobry. Ale, że tak powiem, utopijny. Ani ja nie mam kasy,
a ni ty. A taki wypad cokolwiek kosztuje, więc nie wchodzi w rachubę.
– Mamy kasę! – wykrzyknęła radośnie Baśka. – Ziutek wyłożył.
Powiedział, że to jego prezent urodzinowy dla ciebie, dla mnie też, poza tym to
jego zadośćuczynienie za to, że ci ukradł przyjaciółkę. Tak powiedział. Ha! –
Baśka teatralnie wyrzuciła ręce w powietrze, jak aktorka na scenie. Chciałoby
się rzec, jak w tragedii antycznej, gdyby się nie wiedziało, że tam miejsca dla
aktorek nie było.
– No właściwie, czemu nie? Ostatecznie, urodziny masz trzy
tygodnie później, a on przyjaciółkę mi ukradł. Czyż nie? Czyli fundując ten
weekend w Poznaniu, upichci dwie pieczenie na jednym ogniu. I tak będzie do
przodu – zastanawiałam się głośno, ślęcząc nad kolejną pozycją w katalogu.
– No to jesteśmy umówione – ucieszyła się Baśka, zakręciła
na pięcie i poszła. A ja zaczęłam myśleć, jak wykręcić się z urodzinowego
wieczoru, który planował dla mnie Hubert. Prawdę mówiąc, czułam się trochę
przytłoczona jego nieustanną obecnością. I jak on się dowiedział, kiedy mam
urodziny? Zastanawiające. Wprawdzie miło mi było, że chłopina tak się stara,
ale czułam, że mimo niewątpliwego uroku,
jakim emanował, to nie było to.
45.
Ciężko obrażony Hubert nie dzwonił od dwóch dni, co
przyjęłam z ulgą. Facet zrobił się namolny, nie odstępował mnie na krok,
przyłaził do biblioteki, przysyłał kwiaty pocztą kwiatową – zgodnie z
rozpoczętą przez niego tradycją – w każdy poniedziałek i próbował organizować
mi dzień. Nawet mój kierownik, początkowy zachwycony bukietami róż, frezji i
lilii smolinosów, teraz był wyraźnie zniesmaczony. Na widok nowego bukietu
wzruszał ostentacyjnie ramionami, poprawiał zaczeskę i przebierając nieco
krzywymi nóżkami, znikał w swojej kanciapie szumnie i na wyrost nazywanej
gabinetem. Ustawiałam wiechcie na parapecie w czytelni, mało ludzi z niej
korzystało i byli to zwykle uczniowie przychodzący pobuszować w Internecie,
więc nie zwracali uwagi na panoszące się tam zielsko, uznając je pewnie za
zwyczajny element wystroju ascetycznego wręcz wnętrza. Hubert, jak powiedział z
wyrzutem, planował w dniu moich urodzin coś wyjątkowego i nie mógł się pogodzić
z tym, że wolałam plebejską rozrywkę przygotowaną przez Baśkę od spędzenia z
nim tak wyjątkowego czasu. Rozumiałam, że czas spędzany z Hubertem miał mieć
znamiona bardziej ambitne od tych plebejskich i o mało nie zakwitłam z radości,
że będę mogła głośno się śmiać z Baśką na jakiejś lekkiej, a może i trochę
głupawej komedii, zamiast na przykład wysłuchiwać koncertu muzyki poważnej u
boku Huberta. Muzyka poważna mi nie przeszkadzała, ale nieustanna obecność
Huberta już tak.
– A co on takiego zaplanował ? – zastanawiał się Ziutek, gdy
mama opowiedziała mu o pretensjach Huberta. Dziad miał czelność przyjść do nas,
gdy byłam w pracy i użalać się na moją niewdzięczność.
– A cholera go wie! – odrzekła mama. – Nie słuchałam za
bardzo. Powiedziałam, że Majka już swoje lata ma, rozumu też jej nie brakuje i
sama wie, co dla niej dobre. Zadowolony nie był. A nawet rozczarowany. Zaczął
coś marudzić, że dla dobra Majki powinniśmy współpracować, ale go zbyłam, bo
szłam do Tuszyńskiej na kawę. Tylko ona mi została – spojrzała na mnie z
wyrzutem. – Reszta unika mnie jak zapowietrzonej, jako tej zarazy. Że niby
matką córki podejrzanej konduity jestem.
– Jezu, mamo. No proszę cię – zaczęłam, ale widząc
nieprzejednaną minę matki, postanowiłam zamilknąć.
– Podejrzanej konduity – Baśka zaniosła się śmiechem,
kiwając w przód i tył i klepiąc dłońmi w kolana.
– Ty też jesteś dobra – mama zdenerwowała się na dobre. –
Ludzie mówią, że to całe zniknięcie to sprawka twoja, Majki i Ziutka. Żeby twój
mąż poszukał zastępczyni i zdradził. I żebyś zagarnęła jego majątek.
– Co za cholerne baby – Baśka
przestała się śmiać i siedziała z zaciętą miną.
– No dobrze, ale czemu ten Hubert tak się uczepił Majki? –
Ziutek wrócił do tematu. – Majka, ty uważaj, mam przeczucie, że Hubert zakupił
pierścionek zaręczynowy.
– Co ty pleciesz? – wkurzyłam się. – Jakie zaręczyny?
Zwariowałeś?
– To jest możliwe – upierał się Ziutek. – Facet jakby amoku
dostał. Jest jak rzep. Otwierasz lodówkę, a tam Hubert!
– Rany boskie! – przestraszyłam się, bo dotarło do mnie, że
Ziutek miał trochę racji.
– Spokojnie. Zacznij go odstawiać. Dziad zrozumie, że nie
jesteś zainteresowana. Nie ma się czym przejmować – skwitowała Baśka, a ja
pomyślałam, że z odstawianiem Huberta wcale nie musi pójść łatwo.
46.
Ziutek się postarał. Opłacił nam Hotel Rzymski w centrum
Poznania, którego jasny, estetycznie urządzony pokój wprawił mnie w dobry
nastrój, a bliskość Starego Rynku tylko spotęgowała to uczucie. Jego
specyficzny klimat zawsze działał na mnie kojąco, a także romantycznie,
sprawiając wrażenie jakbym przeniosła się w czasie. Zostawiłyśmy swoje rzeczy i
spacerowałyśmy ulicami, nie spiesząc się donikąd. Pogoda była cudna. W
powietrzu czuć było wiosnę, gałęzie drzew oblepiały jasnozielone pąki; mijały
nas roześmiane pary i grupy młodych ludzi, pewnie studentów, którzy jeszcze
mieli nadzieję na to, że po studiach świat stanie przed nimi otworem. Tak
kiedyś myślałam i ja. I Baśka. Szła obok mnie uśmiechnięta i milcząca. Nie
chciało nam się psuć tej chwili zbędnym gadaniem. Pomyślałam trochę jakby
mentorsko, a może i z niejaką satysfakcją, że już wkrótce większość tych
beztroskich dzieciaków zderzy się z rzeczywistością, ale póki co, niech śnią
swój sen o wielkich karierach, dobrych pensjach, żelaznym zdrowiu, lojalnych
przyjaciołach i prawdziwej, dozgonnej miłości. Ja też tak marzyłam. Chciałam
robić różne rzeczy, nawet prowadzić malutką, przytulną księgarenkę z miejscem
na szerokie kanapy, na których można by było czytać, popijając jaśminową
herbatę. Lubiłam wyobrażać sobie wtedy siebie jako kobietę sukcesu otoczoną
przyjaciółmi, jeżdżącą niepsującym się autem, zwiedzającą świat. Marzyłam o
zwiedzeniu Rzymu, Krety i Barcelony. Cóż. Niektórzy z nas potrafią swoje
marzenia zrealizować, inni wciąż tylko marzą. Głos Baśki wyrwał mnie z zamyślenia.
Szeptała coś do mnie, uderzając boleśnie łokciem w bok.
– Nieźle wygląda, co? A ta jego pinda gdzie? Ponoć bez niej
się nie rusza, może już ją porzucił? Po takim wszystkiego można się spodziewać.
Popatrzyłam na nią nieco bezmyślnie. Przygarbiła się dziwnie
i szarpała mnie za rękaw, patrząc przed siebie.
– O kurwa mać! – zaklęła pod nosem. – Widzi nas. Widzi.
Udawaj, że go nie zauważyłaś – syczała mi do ucha.
– Co ty wyprawiasz? – nie wiedziałam, o co jej chodzi. –
Odbiło ci? – postanowiłam ją przywołać do rozsądku.
– Witam panie! – radosny głos Jerzego przerwał mi próbę
połajania Baśki. Stał przed nami uśmiechnięty, wesoły i chyba zadowolony z
naszego spotkania. Stał tam taki przystojny, odpicowany jak na noworoczny bal,
a mnie zabiło mocniej serce. Zaraz potem przypomniałam sobie nasze ostanie
spotkanie, tę jego odsztafirowaną Joannę, późniejszy cios w czaszkę na parkingu
i bicie serca jakby przygasło. Zerknęłam ponuro na Baśkę, podejrzewając ją
nawet o sprokurowanie tego spotkania, bo w takie zbiegi okoliczności nie
chciało mi się wierzyć. Wystarczyło jednak na nią spojrzeć, by wiedzieć, że nie
miała z tym nic wspólnego, stała tam z zaciętą miną, nieskora do żartów.
– Jakże mi miło was tutaj widzieć – zagrzmiał ciągle radosny
Jerzy. – Zakupy, rozrywka?
– Nic takiego – odparowałam. – Tak sobie wypadłyśmy do
miasta.
Jerzy zaśmiał się donośnie.
– Wypadłyście? No to ja na was wpadłem! Zapraszam na kawę.
Nie przyjmuję odmowy – pogroził palcem Baśce, która wziąwszy się pod boki,
zamierzała mu pewnie powiedzieć, gdzie ma sobie wsadzić tę kawę razem z
ekspresem.
– No nie nabzdyczajcie się dziewczyny – nie ustępował. –
Przecież i tak będę się za wami wlókł, więc lepiej pójść ze mną na tę kawę,
żeby szybciej mieć mnie z głowy. Ja bym tak zrobił. Żeby się siebie pozbyć,
oczywiście. Bo wiem, jaki jestem namolny.
– Co robimy? – Baśka szturchnęła mnie po raz któryś łokciem
w bok, co zaczęło mnie wyprowadzać z równowagi. – Pijemy z nim kawę, potem
idziemy do kina. Jak było mówione, co?
– I do kawy wybieramy deser. Tanio nie będzie – pogroziła
Jerzemu palcem, a ja westchnęłam ciężko, bo mi się zrobiło za tę małpę wstyd.
Jerzy śmiał się głośno, nie spuszczając ze mnie wzroku. Starałam się zachować
minę królowej lodu.
47.
– Ty masz urodziny! – wykrzyknął. – Maja! Wszystkiego
najlepszego! No taką okazję musimy uczcić szampanem.
– Nie trzeba, naprawdę – próbowałam protestować, chcąc
szybko wypić tę kawę i wyjść, bo mimo wszystko, czułam się skrępowana.
– Daj spokój, niech stawia – Baśka uśmiechnęła się szeroko,
mrugając do mnie konfidencjonalnie. – Ostatecznie w czasach, gdy … udawał tobą
żywe zainteresowanie, nigdy nie pamiętał o twoich urodzinach. Więc niech choć
raz się wykaże.
Uświadomiłam sobie ze zdziwieniem, że Baśka ma rację. W
czasie naszej znajomości nawet życzeń mi nie składał, bo nigdy o urodziny nie
spytał.
– Rany, dziewczyny, ale wy pamiętliwe jesteście! – zaśmiał
się Jerzy. – Ale same widzicie, że mam co nadrabiać. I wcale nie udawałem
zainteresowania, a byłem zainteresowany.
– A ta twoja dzidzia pierdzia gdzie? – zaatakowała Baśka po
porządnym łyku szampana. O dziwo Jerzy wiedział, o kogo jej chodzi.
– Nie wiem, nie śledzę. Zapytać? – puścił do Baśki oko,
podnosząc kieliszek w górę.
– Nie jestem zainteresowana. Pytam z obawy o ciebie. Nie
chciałbym, żeby paniusia tu wtargnęła z przekleństwem na ustach.
– Dlaczego miałaby tu wtargnąć? Joanna nie musi być
zazdrosna i nie jest. Ma klasę.
Zrobiło mi się głupio. Pomyślałam z goryczą, że ktoś taki
jak Joanna na pewno nie musi być zazdrosny o kogoś takiego jak ja. Ostatecznie
to o nią powinien być zazdrosny Jerzy.
– Twoje zdrowie, Majka – Jerzy wzniósł toast. – Czas leci,
niedługo zaryczysz – zaśmiał się serdecznie, a mnie o mało nie trafił szlag,
ale postanowiłam nie reagować.
– A dzidzia pierdzia ile ma lat? – Baśka nie dała się zbić z
pantałyku. – Chociaż…, wydaje na siebie tyle pieniędzy w gabinetach odnowy
biologicznej, że nawet gdy skończy sześćdziesiąt, ty tego nie zauważysz.
– I na tym to chyba polega, prawda? Żeby nie zauważać.
– Przestańcie! – nie mogłam znieść tej wymiany zdań. –
Przyjechałam tutaj, żeby odpocząć. Nie chcę wysłuchiwać waszych kłótni. Jurek,
dziękuję ci za zaproszenie i szampana, ale to nie dla mnie. Nigdy nie
pamiętałeś o moich urodzinach, imieninach i ważnych dla mnie datach, wiec
dzisiaj twój gest nie ma dla mnie żadnego znaczenia – powiedziałam, patrząc na
Jerzego. – Nie wiem, o co ci chodzi i
nie chcę się dowiadywać. Aha, przyjaźnić się z tobą nie będę. Koleżanką twoją
też nie jestem. Może i Baśka nie powinna się była wtrącać. Właściwie, to na
pewno nie powinna się wtrącać, ale ty też nie byłeś w porządku. I jak się tak
zastanowić, to właściwie nie wiadomo, o co ci chodziło. Bo przecież nie o mnie,
prawda? Spotykałeś się z Joanną – nie zaprzeczaj! I przyjeżdżałeś do mnie.
Jesteś nieuczciwy. Nigdy nie byłeś. Ani wobec mnie, ani wobec niej. Ty chyba
nawet wobec samego siebie uczciwy nie jesteś, więc po prostu daj sobie spokój.
Wtrącenie się Baśki było ci po prostu na rękę.
– Majka, to nie tak… – Jerzy patrzył na mnie ze zdziwieniem.
– A jak? Kim chciałeś być? Kolegą? Przyjacielem? Kochankiem?
– Bo mężem na pewno nie – podpowiedziała Baśka, pijąc
następną lampkę szampana.
– Przestań – ostrzegłam.
Jerzy zaśmiał się cichutko.
– Mężem? Nie no, dziewczyny…
– Nie jestem już dziewczyną, sam to zauważyłeś i to przed
chwilą – nie dopuściłam, by dokończył swoją myśl. – Jest mi głupio, a wiesz
dlaczego? – spytałam. – Bo zmarnowałam z tobą czas. Znajomość z tobą nie
wniosła w moje życie nic nowego, nic wartościowego. Co więcej, podkopała moje
poczucie wartości. Przez te wszystkie miesiące myślałam, że coś ze mną jest nie
tak, że nie potrafię, nie umiem ciebie sobą zainteresować. Że jestem nudna,
brzydka i beznadziejna.
– Majka, daj spokój, przecież ja nie chciałem…
– Ale tak było. Nie obchodzi mnie, czego chciałeś lub nie
chciałeś. Tak było.
– Zbieraj się – powiedziałam do Baśki, która dopijała
szampana.
– Majka – Jerzy złapał mnie za rękę – proszę, ja ci wszystko
wytłumaczę.
– Ale to mnie już nie interesuje – odpowiedziałam zgodnie z
prawdą, bo zdałam sobie sprawę z tego, że Jerzy naprawdę już dla mnie nic nie
znaczy. – Nie interesuje mnie, dlaczego nigdy wcześniej nie złożyłeś mi życzeń,
skoro znasz datę moich urodzin. Nie interesuje mnie, czy jesteś żonaty, wolny,
czy w innym stanie. Jesteś mi zupełnie obojętny. Choć długo tak nie było –
przyznałam. – Uwolniłam się od ciebie, od myśli o tobie, od tęsknoty za tobą. I
wiesz? Uświadomiłam to sobie dopiero dziś. Teraz. Wszystkiego dobrego, Jurku –
uśmiechnęłam się i pociągnęłam za rękę Baśkę.
– Majka – Jerzy próbował jeszcze coś powiedzieć, ale już nie
słuchałam. – Byłam szczęśliwa.
48.
Szłyśmy wolno ulicami, rozkoszując się zapadającym
zmierzchem. Baśka ciągnęła mnie do kina, na którym przestało mi zależeć, ale
nie chciałam jej rujnować urodzinowego planu, zwłaszcza że zarezerwowała już
bilety. Czułam ogromna ulgę i wolność. Wreszcie powiedziałam to, co mi leżało
na sercu od wielu miesięcy. Uwolniłam się od ciężaru, wstydu i co tu dużo mówić
– od upokorzenia.
– Baba z jajami – skomentowała Baśka. – Podziwiałam cię. Ty
już taka jesteś: potulna całymi latami, ale gdy nadchodzi ten właściwy moment,
dajesz upust. Oczyszczasz się jak stajnia Augiasza. I to jest piękne.
– Daj spokój. W końcu zebrałam się na odwagę i już. Ileż
można być potulną? To źle wpływa na zdrowie.
Baśka pokiwała ze zrozumieniem głową.
– Wiem. Zrozumiałam, że nie można po jednej z naszych
kłótni. Pamiętasz? Gdy radziłaś, żebym pozbyła się Hugona lub nauczyła
angielskiego. Najpierw byłam wściekła, ale potem zrozumiałam, że masz rację.
Zresztą, ja sama już wtedy wiedziałam, że coś jest nie tak, i że udaję, że tego
nie zauważam. Trudno jest się uwolnić z takiej matni. To jak uzależnienie. Kto
tego nie przeżył, ten nie wie.
– No właśnie – przytaknęłam, przypominając sobie, że jej
kłótnia ze mną to pryszcz w porównaniu z rodzinną waśnią. Gdy jej matka
ośmieliła się kiedyś skrytykować zachowanie Jacka, Baśka praktycznie zerwała z
nią kontakty, których nie mogła jakoś odbudować do dziś.
– Na takiej zasadzie inni radzą bitym kobietom, żeby zabrały
dzieci i uciekały, gdzie pieprz rośnie, podczas gdy one nie mają dokąd uciec.
Nie mają dokąd, bo nie widzą drogi ucieczki, ale nikt tego nie rozumie.
Zauważyłaś? – zapytała.
– Jasne. A Jacek się odzywał od tamtego czasu? – zapytałam.
– A jakże! Odzywał się i to nie raz. Obiecywał, że Hugo już
nie wróci, że wszystko naprawimy, że będzie jak dawniej.
– Jak dawniej? Czyli
kiedy? – zdziwiłam się, bo nie pamiętałam, by kiedykolwiek było u nich inaczej.
– No właśnie! – zaśmiała się głośno, przystając przed
wystawą z butami.
Dochodziłyśmy do kina, gdy Baśka gwałtownie przystanęła.
– Widziałaś? – zapytała ze zdziwieniem.
– Nie. Co miałam widzieć? – rozejrzałam się wokół, choć nie
wiedziałam, czego szukać.
– Nie no…, chyba dostaję już na głowę.
– Ale że co?
– Nic, przywidzenia mam. Wchodźmy już do środka, bo się
spóźnimy.
– Ale czego dotyczą te przywidzenia?
– Daj spokój. Powiesz, że mam szmergla.
– No bo i masz. Co ci się przywidziało?
– Wydawało mi się, że ktoś za nami idzie.
– Za nami? Przecież tu jest pełno ludzi.
– Nie, nie. Nie przechodnie. Za nami. Gdy oglądałyśmy te
buty, mignęła mi sylwetka; mężczyzna, jakbym skądś go znała. Ale potem już
nikogo nie było.
Rozejrzałam się wokół, ale nie zauważyłam niczego
podejrzanego.
– Za dużo szampana. Prawie sama wydudliłam całą butlę –
zaśmiała się – ale drogi był, więc nie mogłam pozwolić, by się zmarnował.
– Może i za dużo? – rozejrzałam się ponownie. Nagły niepokój
zakłócił mój błogostan. Może Baśka rzeczywiście wypiła za dużo szampana, może
to był Jerzy, może jej się przywidziało. A jeśli nie? Przed wejściem do sali
kinowej zadzwonił Jerzy. Nie odebrałam i wyciszyłam telefon. Miałam go na dzisiaj
dość.
49.
– Majka? Wiesz, ja chcę ci powiedzieć tylko jedno. Może i
nie zawsze byłem w porządku, może rzeczywiście należała mi się ta reprymenda,
której mi udzieliłaś, ale żeby mi opony ciąć? Kobieto! Co się z tobą dzieje?
Ogarnij się jakoś, do psychiatry idź, zrób coś z sobą. No jak tak można?
Nie rozumiałam, o co chodzi Jerzemu, gdy po wyjściu z kina
odsłuchałam nagranie z komórki.
– Muszę zadzwonić do Jerzego – oznajmiłam Baśce, która
postanowiła, że przed snem musimy jeszcze wypić drinka.
– Zostaw go już w spokoju. Coś się go tak uczepiła? To dupek
jest.
– Dupek, nie dupek, ktoś mu opony pociął i myśli, że to ja –
poinformowałam.
– Ale jaja! – ucieszyła się Baśka. – Dlaczego ja nie wpadłam
na taki pomysł? – zaczęła się zastanawiać, gdy ja wybierałam jego numer
telefonu.
– Jurek? Coś ty mi tu nagrał? O co chodzi z tymi oponami? –
zapytałam ostrożnie, gdy odebrał.
– No daj spokój, Maja – roześmiał się w słuchawkę. –
Będziesz udawać, że nic o tym nie wiesz? I co? Mam uwierzyć?
– Ale w co uwierzyć? Weź ty się ode mnie odczep, dobrze?
– Słuchaj, kobieto! Spotykam ciebie, zapraszam na szampana,
a po wyjściu z kawiarni w dwóch kołach mam pocięte opony. To przypadek? To nie
jest przypadek! I nie wmawiaj mi, że nic o tym nie wiesz. Jak chciałaś, żeby to
wyglądało naturalnie, trzeba było przeciąć jedną, a nie dwie! – krzyczał
zdenerwowany.
– Ale kiedy ci je pocięłam? Chyba
zdalnie jakoś, co?
Jerzy na chwilę zamilkł. Pewnie wreszcie zaczął się
zastanawiać, jak to mogłam zrobić, skoro z kawiarni wyszliśmy jednocześnie.
– Nie wiem jak, nie wiem kiedy, może widziałyście mnie
wcześniej, jak parkuję, może to ta wariatka Baśka. Bo jeśli nie wy, to kto?
– A co to mnie obchodzi? Ale nie oskarżaj mnie o takie
rzeczy. Tak samo ja mogłabym ciebie oskarżyć, że to ty mnie napadłeś ostatnim
razem! – wrzasnęłam. – Ale nawet do głowy mi to nie przyszło. Więc się odczep!
– Napadłem? Ostatnim razem? Ostatnim razem siedzieliśmy na
kawie w galerii handlowej. Kto cię tam napadł, wariatko jedna, co?
– A wyobraź sobie, że napadł! Na parkingu! Jak wracałam z
tej kawy właśnie! Przytomność straciłam, nie widziałam napastnika, może to
byłeś ty?
– Rany boskie! Myślisz, że byłbym zdolny do czegoś takiego?
– zapytał z niedowierzaniem. –
Dlaczego nic nie powiedziałaś?
– A ja? Opony ci pocięłam?
– To co innego – zaczął się bronić.
– Wcale nie – zaprzeczyłam. – Poza tym, ja cały czas byłam z
Baśką, więc ona tego też zrobić nie mogła. Za to ta twoja nowa flama nie była z
nami cały czas. Skoro nie ty, to może ona walnęła mnie wtedy w głowę? I co ty
na to?
– Flama? Jaka flama? Że niby Joanna? Ty już całkiem
zwariowałaś! Joanna to moja żona. Przyjaciółka. Ona miałaby cię napadać?
Stałam jak ogłuszona. Joanna była jego żoną? Zadawałam się z
żonatym mężczyzną? Miałam romans z żonatym? Byłam…kochanką?
– Majka? Słyszysz mnie? Maju? – słyszałam Jerzego. – Jesteś
tam?
– Tak, jestem – odpowiedziałam.– Słuchaj, muszę już kończyć.
Pozdrów żonę – Baśka zakryła sobie usta dłonią. – Wiesz, Jurek? Szkoda, że nie
wiedziałam, że sypiałam z żonatym facetem. A właściwie masz szczęście, że nie
wiedziałam. Gdybym wiedziała, to rzeczywiście mogłoby się to skończyć dla
ciebie nieciekawie. I zapamiętaj sobie, że gdybym to ja chciała pociąć te
cholerne opony, to pocięłabym cztery. A swoje lśniące autko miałbyś we
wszystkich kolorach tęczy, bo opony by mi nie wystarczyły. A teraz słuchaj
uważnie. Jeśli jeszcze raz mnie gdzieś zobaczysz, schodź mi z drogi. Nie chcę
cię znać, sukinsynu! – przerwałam połączenie.
– Chodź na tego drinka – wymamrotałam. Baśka wzięła mnie pod
ramię i poszłyśmy.
– Wiesz? Wypijemy za tego, kto mu te opony pociął? OK? –
zaproponowała.
– OK.
50.
Mimo zgrzytu z Jerzym, wróciłyśmy z Poznania w wyśmienitych
humorach. Pal sześć jego opony, pal sześć jego żonę, pal sześć Huberta, który
obraził się w takim stopniu, że w poniedziałek nie przysłał następnego bukietu,
czym wzbudził konsternację mojego kierownika, a także – co przyznałam z
niechęcią – dyskomfort psychiczny u mnie. Niestety przyłapałam się na tym, że
jestem tym brakiem manifestowania uczuć zawiedziona. Za każdym razem, gdy ktoś
wchodził do sali bibliotecznej, zerkałam znad biurka z nadzieją, że kurier
wnosi ten cholerny bukiet. Pod koniec pracy stwierdziłam w duchu, że dobrze się
stało, przynajmniej mam Kuferka z głowy. Pies mu mordę lizał! Wróciłam do domu
w podłym nastroju, zła na siebie za przywiązanie do poczty kwiatowej. Mama
powitała mnie z tajemniczą miną. Kiwała dziwnie głową, ni to mrugała, ni to łypała
na mnie okiem, mamrotała coś pod nosem, ale nie zwracałam na nią uwagi. Zauważyłam
z niejakim zadowoleniem, że ta sytuacja ma jeden plus: straciłam apetyt, więc
nie chciało mi się jeść, a gdyby tak ten jadłowstręt się utrzymał choć z
tydzień, to może wywalczyłabym jako takie wcięcie w talii? Czyli nie byłoby
tego złego, co by na dobre nie wyszło. Postanowiłam się wcześniej położyć,
nawet czytać mi się nie chciało. Weszłam do swojego pokoju. Na ławie królował
bukiet pąsowych róż. Policzyłam – trzydzieści sześć! Tyle kwiatów, ile wiosen.
O żesz cholera!
– Mama, a bilecik gdzie? – wrzasnęłam.
– Nie było – odkrzyknęła do
mnie z kuchni.
– A skąd wiesz, że nie było? – spytałam podchwytliwie.
– Bo szukałam! – odparła matka, wkraczając do pokoju niczym
krakowianka, z rękoma opartymi na biodrach. – A coś myślała? Auto podjechało,
stałam właśnie z Tuszyńską przy bramce, Mirosławska podchodziła, a tu wychodzi
facet i drze się na pół miasta: „Pani Maria Stańczuk!” Tuszyńska podskoczyła,
jak zobaczyła taki ogrom róż, a Mirosławska mało zawału nie dostała. Oczy jej z
orbit wyszły, jak przy tarczycy. To co? Miałam stać jak niemota jakaś? Od razu
karteczki szukałam, ale nie było. No ale chyba wiadomo, kto te kwiaty przysyła.
No kto inny, jak nie Hubert? Tylko on.
– No chyba masz rację – przytaknęłam. Moje uczucia były
ambiwalentne, z jednej strony odczułam ulgę i radość, z drugiej zaś coś w
rodzaju niepokoju. Moje rozmyślania przerwał telefon od Jerzego, który wytrącił
mnie z równowagi. Nie chciałam odebrać, ale po którymś dzwonku stwierdziłam, że
wysłucham z pokorą następnej litanii skarg i zażaleń, a potem zablokuję jego
numer.
– Nie pocięłam ci tych cholernych opon! – wypaliłam z
marszu. – Odczep się wreszcie, człowieku.
– Uspokój się! – głos Jerzego zabrzmiał kategorycznie, ale
bardzo spokojnie. – Wiem, że nie pocięłaś. Rozmawiałem z Baśką. Majka, musimy
sobie coś wyjaśnić. Daj mi szansę.
Rozmawiał z Baśką?, zdziwiłam się. Ciekawe.
– No ale o co ci chodzi?
– Rozumiem, że nie
pocięłyście mi opon. Przepraszam za to absurdalne oskarżenie, ale gdy
zobaczyłem swoje auto, przestałem myśleć racjonalnie. Majka, słyszysz mnie? –
zapytał, gdy się nie odzywałam.
– Słyszę – odparłam.
– Baśka opowiedziała mi o tym napadzie po naszym spotkaniu.
Jak sobie pomyślę, że byłem tak blisko, gdy ty leżałaś tam, na parkingu, zdana
na tego psychopatę… Dlaczego ja ciebie nie odprowadziłem do auta? Nie mogę
sobie tego darować – zawiesił głos, jakby czekał na to, że zacznę go
usprawiedliwiać.
– Daj spokój, żona czekała – nie mogłam sobie darować
złośliwości.
– Majka – usłyszałam w jego głosie wahanie – to nie jest
tak. Naprawdę. Wiem, że możesz się czuć oszukana, rozgoryczona, ale to naprawdę
nie tak.
– Czyli jak? – dałam mu szansę na wytłumaczenie się. A co mi
tam.
– Joanna była moją żoną. Pobraliśmy się zaraz po maturze.
Ale potem młodzieńcze uczucie wygasło. Zaczęliśmy się przyjaźnić, razem
studiowaliśmy. Gdy ciebie poznałem, zaczęliśmy mówić o rozwodzie, zwłaszcza, że
Joanna też kogoś poznała. Mamy jeszcze wspólne mieszkanie, które próbujemy
sprzedać albo zamienić, by każde z nas miało coś swojego. Po naszym rozstaniu bardzo
mnie wspierała. Wtedy, w galerii, Joanna postanowiła wprowadzić element
zazdrości. Uwierz mi, bez konsultacji ze mną. Rozumiesz?
51.
I co ja tu miałam rozumieć? Tysiące myśli przelatywało mi
przez głowę. Nie wiedziałam, co powinnam odpowiedzieć. Po co Jerzy mi to
powiedział? Co chciał przez to powiedzieć? Czy w tym, co mówił, było drugie
dno? Jak miałam się po tym zachować?
– No nie bardzo, ale jakie to ma znaczenie? – spytałam
ostrożnie.
– No tak. Dla ciebie nie ma żadnego znaczenia. Ty już zakończyłaś
naszą znajomość. Powinienem pamiętać, że gdy ty coś kończysz, to kończysz
definitywnie.
– No przestań! – nie wytrzymałam. – Nie zakończyłam
znajomość, ty ją zakończyłeś. Wyjechałeś kilka miesięcy wcześniej, by się
więcej nie pojawić. Amnezję masz? Nie pamiętasz? Co ty do mnie w ogóle mówisz?
– Przecież ci tłumaczyłem, jak to było. Przyjechałem, a
Baśka…
Nie pozwoliłam mu dokończyć zdania.
– Kiedy przyjechałeś? Rozmawiałam o tym z Baśką.
Przyjechałeś po dwóch miesiącach nieobecności. Przez te dwa miesiące nie
pisałeś, nie dzwoniłeś, nie rozmawiałeś ze mną… Pamiętasz? Pisałam, ty nie
odpisywałeś. Dzwoniłam, ty nie odbierałeś ode mnie telefonów. Co ty do mnie
mówisz?
– Maja, nie miałem czasu. Zresztą, sam nie wiedziałem, co
mam myśleć, jak mam się zachować. Byłem na rozdrożu. Chciałem mieć czas.
– Na jakim rozdrożu? – zdenerwowałam się.
– Musiałem przemyśleć, jak mam się zachować. Zauważyłem, że
próbujesz tę naszą znajomość przenieść na wyższą półkę. Pomyślałem nawet, że
zaczynasz planować coś poważniejszego. Bo ty, Majka, masz talent do
komplikowania stosunków międzyludzkich – wypalił wzburzony. – W pewnym momencie
pomyślałem nawet, że planujesz się za mnie wydać – zaśmiał się, a ja zastygłam
ze słuchawką w ręku.
– Skomplikowałam układ, myśląc o tobie poważnie? – starałam
się zachować spokój. – Co w tym śmiesznego, gdybym pomyślała o nas jako o nas?
Gdybym nawet i planowała wspólne życie? Nie mam dwudziestu lat, czas zabawy już
poza mną, nie wiedziałeś o tym, gdy zaczynałeś się ze mną spotykać?
– No właśnie! – zaśmiał się Jerzy. – A ty się dziwisz, że
milczałem przez dwa miesiące. Było fajnie, nie przeczę. Z tobą nie sposób się
nudzić, jesteś nieprzewidywalna, trochę wariatka, ale żeby się wiązać z kobietą
na wspólne życie, to trzeba czegoś więcej niż kobiece wariactwo. Przecież my
się różnimy, nasze środowiska się różnią. Mamy zupełnie różne kręgi
towarzyskie, inne hobby. Co ja mówię – hobby! – podniósł głos. – Nasze
aspiracje zawodowe są diametralnie inne. Majka, tobie wystarczy ta zapyziała,
prawie wiejska biblioteka, a ja bym się tam udusił.
– A do czego zmierzasz, wyliczając te wszystkie „moje” wady
– zapytałam, chcąc usłyszeć to, co w moim przekonaniu zamierzał powiedzieć.
– No nie gniewaj się, Majka, ale o czym ty byś rozmawiała z
moimi znajomymi? Ty wiesz, co to za ludzie? To świat finansjery. Jak byś się
wśród nich czuła? No zastanów się? A poza tym, czy było nam źle tak jak
dotychczas? Przecież było naprawdę OK. Po co to psuć? Majka, naprawdę, przecież
możemy wszystko odbudować, na nic nie jest za późno – zawiesił głos w oczekiwaniu na moją
odpowiedź.
Zebrałam się w sobie, by głos mi nie drżał i nie skoczył o
kilka oktaw wyżej.
– Z twoimi znajomymi rozmawiałabym tak, jak rozmawiam ze
swoimi. I prawdopodobnie to twoi znajomi musieliby się postarać, by dotrzymać
mi w tej rozmowie kroku, bo to ja czytam jedną książkę dziennie, oni pewnie
zapomnieli, jak wygląda książka, bo siedzą z nosem w swoich finansowych
sprawozdaniach. A tak na marginesie, twoi finansiści codziennie ściągają gacie
w łazience, tak jak ci, którzy pojęcia nie mają o tabelkach Exela i milionowych
zyskach. A potem, wzorem maluczkich, używają ręki do pocierania tyłka. Przypominam
ci, że tyłek podcierają nawet lumpy. Na koniec jeszcze jedno ci powiem. Nawet
najdroższy garnitur i markowe perfumy nie zagłuszą smrodu gówna.
– Ależ ty jesteś wulgarna, i ty się dziwisz, że nie myślałem
o nas poważnie?
– Myśl poważnie o kimś innym. I daj mi wreszcie spokój.
Wyłączyłam telefon i zablokowałam numer Jerzego. Dzięki Bogu za aparaty
telefoniczne z opcją blokowania! Poczułam ogromną ulgę. Nareszcie byłam wolna.
52.
Hubert pojawił się niespodziewanie, przyszedł do biblioteki,
by zaprosić mnie na urodzinowego drinka. Nie omieszkał dodać z przekąsem, że ma
nadzieję, iż nie pogardzę jego zaproszeniem, bo pewnie mam lepsze towarzystwo i
ciekawsze propozycje na spędzanie urodzin od tego, co on miał mi do
zaoferowania, skoro bez uzgodnienia z nim pojechałam do tego Poznania. W
pierwszym odruchu chciałam zapytać, dlaczego niby miałam cokolwiek z nim uzgadniać,
ale po starciu z Jerzym nie chciało mi się rozpoczynać następnej kłótni, więc
bez oporów przyjęłam zaproszenie, co z kolei Hubert przyjął entuzjastycznie.
– Mam dla ciebie prezent urodzinowy, dam ci go już teraz.
Mam nadzieję, że przyda ci się na dzisiejszy wieczór. Poczekaj! – mrugnął do
mnie i popędził ku drzwiom do zaparkowanego pod biblioteką auta. Wrócił po
chwili, niosąc pięknie zapakowane pudło.
– Mam nadzieję, że ci się spodoba. Przyjadę o ósmej –
szepnął i ulotnił się jak kamfora, a ja zaczęłam rozdzierać ozdobny papier
skrywający karton. Suknia była piękna! Przepiękna i składała się z dwóch
części. Czarna góra o kopertowym kroju musiała podkreślać biust, jasna, marszczona spódnica z gęstym czarnym wzorem
oszałamiała strojnością. Musiała kosztować majątek, pomyślałam, szukając metki.
Wydawało mi się, że to cudo będzie na mnie za ciasne, ostatecznie swoje
ważyłam, nie mogłam się doczekać, gdy ją przymierzę. Wezwana telefonicznie
Baśka przybiegła w te pędy i aż zakwiczała z zachwytu.
– Ja pierdziu! Suknia od Tadashiego. Jedwab. Kobieto, toż to
szok! Tego gamonia stać na takie kiecki? Ciekawe czy rozmiar dobry, jak
myślisz? – Baśka głaskała materiał spódnicy. Nie wiedziałam, kto to ten
Tadashi, ale musiał być dobry, bo Baśka tandety nie znosiła.
– Nie wiem, jak wrócę, to przymierzę. Kurde, szkoda by było,
gdyby się okazało, że za mała. Jakoś tak na za małą wygląda, co? – zmartwiłam
się, bo zdążyłam już przywiązać się do myśli, że kiecka należy do mnie.
– No niechże pani już idzie mierzyć tę suknię – mój
kierownik zmaterializował się przy moim biurku. – Wejdźcie do mojego kantorka.
Przecież zawału mi tu pani dostanie.
– Dziękuję, panie kierowniku – wyjąkałam. – Pan jest
najlepszym kierownikiem na świecie – krzyknęłam w drodze do kantorka. Baśka
deptała mi po piętach.
– Jak na ciebie szyta – zachwycała się Baśka. Jak on ten
rozmiar dobrał? Mówiłaś mu, jaki nosisz?
– No skąd? – zaprzeczyłam. – Miałam się chwalić, żem
upasiona i noszę 44? Chyba zgłupiałaś.
– To jak on to zrobił? – Baśka nie mogła wyjść z podziwu. –
Buty! – krzyknęła.
– Jakie buty? – odruchowo zaglądnęłam do kartonu po sukni,
myśląc, że Baska znalazła w nim coś jeszcze.
– Buty do tej sukni są potrzebne. Szpilki. Czarne, a
właściwie to niekoniecznie. Może wiśniowe takie. Żeby przełamać tę biało-czarną
klasykę. Masz?
– Nie mam – zmartwiłam się, robiąc w myślach przegląd mojej
nader skromnej kolekcji butów na płaskim obcasie. Szpilek wśród nich nie było.
– Widzisz? – pogroziła mi palcem. – Mówiłam, że brak szpilek
się kiedyś na tobie zemści. Masz szczęście. Ja mam takie. Przyniosę. No chyba,
że chcesz kupić jakieś sobie? – zapytała, ale pokiwałam przecząco głową.
– Za co? Przecież wiesz, że krucho u mnie z forsą.
– Dobra. Biegnę – Baśka pomknęła jak wicher ku drzwiom,
zostawiając mnie w kantorku. Postanowiłam nie zdejmować sukni, żeby przymierzyć
w niej buty. Zapowiadał się fantastyczny wieczór.
53.
Było ciepło. Hubert otworzył drzwi auta, bym mogła wsiąść.
Czułam na sobie wzrok mamy i Baśki, które sterczały ukryte za firanką i mało
mnie szlag nie trafił ze strachu, że któraś z nich zdradzi swoją obecność. To
by dopiero był wstyd! Wyglądałam jak milion dolarów i to mimo swej nadwagi,
mimo niskiego wzrostu, mimo zbliżającej się nieubłaganie czterdziestki wyrytej
na mojej twarzy. Co z człowiekiem potrafi zrobić dobrze uszyta suknia! I niech
mi żaden matoł nie mówi, że to nie suknia zdobi człowieka, bo zdobi i to w
sensie dosłownym. Jak wyglądałam, tak się czułam. Baśka pożyczyła mi bardzo
delikatny zloty łańcuszek, bo oczywiście swojego nie miałam. Nigdy mi nie był
potrzebny, bo i do czego? Poza tym te diabelskie łańcuszki od zawsze były za
drogie na moją kieszeń. Jadąc z Hubertem, znowu poczułam się jak wtedy, gdy
zimowym wieczorem wiózł mnie do zajazdu wśród drzew. Było mi wtedy po prostu dobrze.
Czułam po raz pierwszy od kilku miesięcy, że nie muszę się bać i poradzę sobie
ze wszystkimi przeciwnościami losu. Zatopiona w wygodnym fotelu jechałam przed
siebie, obserwując umykające drzewa, przystrojone w jasnozieloną szatę,
chlubiące się nowym życiem i radością. Znowu jechaliśmy do tego zajazdu.
– Obiecałem ci, że przyjedziemy tu wiosną – Hubert
uśmiechnął się do mnie, a mnie zrobiło się przyjemnie, że pamiętał.
– Nie podziękowałam ci jeszcze za suknię – zaczęłam niezbyt
zręcznie, ostatecznie nigdy dotąd nikt mnie takim prezentem nie uraczył. – Jak
poradziłeś sobie z rozmiarem?
– Majeczko, pewne rzeczy niech pozostaną moją tajemnicą. Gdy
zobaczyłem tę suknię, od razu wiedziałem, że jest dla ciebie. Chciałem dać ci
ją w urodzinowy wieczór, ale zdecydowałaś inaczej – zachmurzył się. – No ale
nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
W holu czekał na nas kelner. Widać, że Hubert dopiął wszystko
na ostatni guzik. Szliśmy do swojego stolika tylko dla dwojga, co zauważyłam ze
zdziwieniem, bo poprzednim razem takich nie było. W sali grała nastrojowa
muzyka, było niewiele osób, samotny mężczyzna jadł kolację. Spojrzał na mnie z
zaciekawieniem. Czego to porządna suknia nie zrobi! Ha! Odprowadził mnie
wzrokiem do stolika… Hubert usadził mnie dostojnie, ucałował w dłoń i
przeprosił na chwilę, chcąc przywitać się z właścicielem, który być ponoć jego dobrym
znajomym. Byłam trochę oszołomiona, więc nie zareagowałam od razu, gdy samotny
koneser kolacji stanął przy mnie, chwycił za rękę i wycisnął na niej pocałunek.
Nie rozpoznałam go na początku, zmylił mnie świetnie uszyty garnitur, dzięki
któremu wydał się jakiś wyższy i dostojniejszy, słowem – interesujący i
przystojny. Hugo! Skąd on się tu wziął?
– Pani Maju, wygląda pani przepięknie – zniżył głos, bym mogła
go słyszeć tylko ja. – Jakże się cieszę z tego spotkania, nie myślałem, że
jeszcze kiedyś panią zobaczę, a tu taka niespodzianka.
– Miło mi – uśmiechnęłam się. – Ale ja nie jestem tu sama.
Przepraszam.
– Właśnie – usłyszałam z boku. – Pani nie jest tutaj sama.
Pan wybaczy – Hubert stał za mną, mierząc z góry na dół Hugona. Gdyby wzrok
mógł zabijać, biedny Hugo leżałby już trupem pod naszym stolikiem, a Hubert
wycierałby w jego garnitur swoje buty. Patrzyłam z niepokojem na Huberta, nie
bardzo wiedząc, jak zareagować. Hugo nie stracił rezonu. Odsunął się z gracją,
ukłonił lekko i uśmiechnął.
– Oczywiście, bardzo przepraszam, ale chciałem się tylko
przywitać. Pani Maju – zwrócił się do mnie – mam nadzieję, że się jeszcze
zobaczymy. Życzę państwu udanego wieczoru. Odwrócił się i odszedł, wychodząc z
sali.
Hubert usiadł, ręka mu drżała, gdy sięgał po kartę z menu.
Kelner oddalił się dyskretnie, policzki i dekolt mnie paliły żywym ogniem.
Cholera jasna! Ja to miałam szczęście do wariatów.
– Myślałem, że ten pajac ci wywietrzał z głowy – syknął
przez zęby Hubert. – Taki byłem dumny, gdy go pogoniłaś, a ty co? Zamierzasz
się z nim umawiać?
– Z nikim nie zamierzam się umawiać – starałam się zachować
spokój. Prawdę mówiąc, zaczęłam się niepokoić o powrót do domu. Ostatecznie
dzieliło mnie od niego prawie pięćdziesiąt kilometrów.
– Po co on tu przyszedł? Chcesz mi wmówić, że zjawił się
tutaj przypadkowo? Wyraźnie na ciebie czekał! – syczał Hubert.
– Naprawdę myślisz, że umówiłam się tutaj z tym człowiekiem,
umawiając się jednocześnie z tobą? Widzisz w tym jakąś logikę? Hubert wpatrywał się z uporem w menu, a potem
jego twarz rozjaśnił uśmiech ulgi.
– Masz rację, Majeczko. To jest zupełnie pozbawione logiki,
ale przyznasz, że za dużo tych zbiegów okoliczności. Zdenerwowałem się. Wybacz.
Zamawiajmy już. Pozwolisz mi wybrać? – skinęłam przyzwalająco głową,
zastanawiając się o jakich zbiegach okoliczności mówił.
54.
– Zostaniesz moją żoną? – spytał swobodnie, wznosząc toast
szampanem, ot tak, od niechcenia. Nawet gdybym oczekiwała, że pytanie takie
właśnie padnie z jego ust, to nie wpadłabym nigdy na to, że można je zadać
zaraz po litanii wyrzutów i pretensji. Siedziałam jak na rozżarzonych węglach,
modląc się o to, by ten wieczór jak najszybciej się zakończył.
– Nie musisz odpowiadać już teraz – zastrzegł, wznosząc
kieliszek do góry – wiem, że to poważna decyzja, musisz ją przemyśleć.
Rozumiem, Majeczko. Nie będę naciskał ani robił wyrzutów. Zapewniam.
Jedliśmy przez chwilę w milczeniu. Jego pytanie wprawiło mnie
w zdumienie. Nie wiedziałam, jak mam się zachować.
– Chcesz zobaczyć swój pierścionek? – zapytał.
Nie zdążyłam odpowiedzieć, gdy ujrzałam w jego dłoni
pierścionek z białego i żółtego złota z pięknym oczkiem.
– Zgodnie z tradycją, z diamentowym oczkiem. Właściwie to
nie diament a brylant, ale to chyba nie ma znaczenia? – zapytał retorycznie, a
mnie zaschło w ustach. Piękno pierścionka, jego prostota i elegancja mnie
zszokowały.
– Majeczko – szepnął Hubert – przymierz dyskretnie, gdyby
był za mały lub za duży, to będę musiał go zanieść do jubilera.
Było mi wstyd za siebie, za to, że nadstawiłam moją cholerną
rękę z moim równie cholernym palcem, na który Hubert wsunął ten przepiękny
pierścionek. Pasował jak ulał i płakać mi się chciało na samą myśl o tym, że
będę musiała go ściągnąć i oddać.
– Dobry? Trzeba nieść do jubilera? – zapytał Hubert, a ja
tylko przecząco pokiwałam głową.
– To może już dziś go weźmiesz? – wyszeptał.
Biłam się z myślami. Co robić? Co robić? Oddać, odmówić,
zrezygnować z tego pierścionka, z Huberta, z małżeństwa? Dobiegałam
czterdziestki, nigdy nie miałam szalonego powodzenia, czy powinnam oddać pierścionek,
odmówić Hubertowi i czekać na księcia na białym koniu? To by były jaja. Biały
koń. Rodzina zsikałaby się ze śmiechu. Zresztą dzisiaj już takich nie robią.
Ale czy można wyjść za mąż za człowieka, do którego nie czuje się czegoś więcej
ponad sympatię i życzliwość? Z drugiej strony, czy takie szalone uczucie nie
zaślepia? Ile to małżeństw rozpadło się mimo szalonego uczucia i deklaracji, że
zakochani nie mogą bez siebie żyć? Hubert mi się podobał jako mężczyzna, czułam
się przy nim bezpiecznie, był wolny, szarmancki, miał poczucie humoru,
fantastyczny gust. Umiał zarabiać pieniądze i zapewnić bezpieczeństwo
finansowe. Przy takim mężczyźnie moja praca byłaby czystą przyjemnością, hobby,
któremu mogłabym się oddawać bez strachu o jutro. Przy nim zwiedziłabym świat,
o czym marzyłam od zawsze. Czy stać mnie było na zrezygnowanie z takiej oferty?
Wprawdzie czasami bywał bufonem, ale kto nim od czasu do czasu nie bywał? Przecież
chciałam mieć rodzinę, dzieci, dom. Ale czy byłabym dobrą żoną? Czy Hubert nie
zacząłby żałować po pewnym czasie, że się ze mną ożenił? Mój charakter nie
należał do najłatwiejszych, czy ten człowiek, który miał za sobą piekło
nieudanego małżeństwa, nie wpadłby z deszczu pod rynnę?
Hubert patrzył na mnie z uśmiechem, trzymając mnie za dłoń.
Wyglądał dobrze, naprawdę dobrze, cholernie dobrze w blasku świec.
– Majeczko?
– Ale czy…? – nie wiedziałam, jak zadać to pytanie. – Czy
kiedyś nie będziesz żałować, że to ja? Jest tyle kobiet. A ja? Co ja?
– Nikt inny mi nie jest potrzebny – zapewnił – wiem, że ten
pierścionek, ta propozycja…, że może są takie szybkie, takie nagłe, ale nie mam
żadnych wątpliwości.
– Ale ja chcę mieć dzieci – spojrzałam na niego z pewnością,
że zaraz się wycofa.
– Ja też. Zawsze chciałem. Zofia nie mogła mieć dzieci. Albo
nie chciała. Odmówiła badań. Wydaje mi się, że ja jej wystarczałem za całą rodzinę,
dzieci i wszystkich mężów tego świata. Skoncentrowana była maksymalnie na mnie.
Prze dwadzieścia cztery godziny na dobę.
To co z tym pierścionkiem? – spytał cicho.
– Jest dobry. I bardzo piękny. Dziękuję – odparłam.
Wznieśliśmy toast za naszą wspólną przyszłość.
55.
– Się postarał – Ziutek z uznaniem pokiwał głową, oglądając
pierścionek. Siedzieliśmy przy stole. Mama podparła głowę ręka i siedziała
zasępiona. Baśka przymierzyła pierścionek i podsunęła go pod nos Ziutkowi.
– Ty nie musisz kupować tak drogiego. Drogi już miałam i co?,
szczęścia mi nie przyniósł. Tylko sama chcę go sobie wybrać, żebyś mi się nie
silił na żadne niespodzianki – zastrzegła. Spojrzałam na nich oboje spode łba.
Zaczynali mnie oboje wkurzać. Ja tu przytargałam pierścionek jak się patrzy, a
ci próbowali umniejszyć moje osiągnięcie.
– A ty już rozwód masz? – dogryzłam. – Najpierw jednego męża
pogoń, a potem za drugim się oglądaj. I nie o tobie teraz mowa – nie dopuściłam
Baśki do głosu – tylko o mnie. Co myślicie?
– Dziecko, ale ty go znasz tak bliżej pół roku tylko – mama
wyglądała na strapioną. – Czy to nie za szybko jakoś? To poważna decyzja.
– Baśka Ziutka tyle samo, a już mu ciosa kołki na głowie o
pierścionek – odparowałam.
– Konkrety poproszę – zażądałam. – No mówcie coś! Co mam robić?
Baśka westchnęła głęboko. Ziutek milczał jak zaklęty. Mama
dramatycznie kiwała głową.
– Czyli nie jesteś pewna, jeśli pytasz, co masz zrobić? –
Ziutek zdecydował się wyrazić swoją opinię.
– Eureka! – zdenerwowałam się. – Mam wątpliwości. Rozumiesz?
– Nie kłóćcie się! – krzyknęła Baśka. – Weźmy wszystkie za i
przeciw. To poważna decyzja. Zacznijmy od początku. Chcesz wyjść za mąż czy
odpowiada ci staropanieństwo?
– Chcę wyjść – odparłam zgodnie z prawdą.
– Niekoniecznie za tego pryka – podpowiedziała mama.
– Mama, uspokój się! – Ziutek uderzył pięścią w stół.
– Chcesz mieć dzieci? – kontynuowała Baśka.
– No jasne, że chcę.
– A on? Też chce?
– Mówi, że chce.
– To czemu do tej pory ich nie ma? – mama nie dawała za
wygraną.
– Ponoć Zofia nie mogła.
– Sraty pierdaty – nie wytrzymała mama. – A taki stary pryk
to jakie dzieci zrobi? Jeszcze upośledzone jakieś biedulki będą. Z downem
dzieci narobi. Toż to stary dziad! Gdzie mu dzieci robić?
– Ile on ma właściwie lat? – zainteresował się Ziutek.
– Dwadzieścia lat starszy! – wyręczyła mnie mama. – Pięćdziesiąt
sześć!
– Wróćmy do tematu – zarządziła Baśka. – Podoba ci się? Jako
mężczyzna?
– No, przystojny jest, chyba wiesz? – wysiliłam się na
uszczypliwość.
– A w łóżku? – Baśka potrafiła być niezwykle bezpośrednia.
– Zgłupiałaś? – wrzasnęłam.
– Nie zgłupiała, nie zgłupiała – mama pogroziła mi pięścią.
– Dorosła jestem, męża miałam, rodziłam, dla mnie łóżko nic nowego. Mów! –
zażądała.
– Majka, odpowiada ci? To nie jest jakaś tam bagatela,
będziesz z nim żyła przez następnych kilkadziesiąt lat – Ziutek poparł mamę.
– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
– Jak to nie wiesz? – Ziutek wydawał się zaskoczony.
– No nie wiem, nie zaszliśmy tak daleko.
Zapadłą chwilową ciszę przerwał jazgot mamy.
– A nie mówiłam? – zaśmiała się. – Taj Bez Jaj!
– Mamo! – nie wytrzymałam. – Ja z tobą nie wytrzymam.
Naprawdę.
– No przesadziłaś, no przegięłaś na całego – Ziutek stanął
za mną murem.
– E tam – naburmuszona mama machnęła lekceważąco ręką,
wstając od stołu. – Róbcie sobie co chcecie, ale powiem ci Majka jedno: to nie
jest człowiek dla ciebie. Może i ta Zofia była okropna. Może był z niej nieużytek,
ale z tym Hubertem też nie wszystko jest w porządku. Ja się go boję. Nie wiem
dlaczego. Ale nie będziesz z nim szczęśliwa. – Mama wyszła do drugiego pokoju,
zostawiając nas samych.
– Maja – Baśka patrzyła na mnie uważnie – ja wprawdzie
obiecałam, że nic nie powiem, ale chyba to jest taki czas, kiedy złamać dane
słowo muszę. Ale muszę też cię prosić, żebyś mnie nie wydała. Nie chcę wchodzić
w konflikt, zwłaszcza że chcę być blisko ciebie. Nawet po twoim ślubie.
Pamiętasz te zdjęcia Jerzego z blondynką? Ja je widziałam. Pokazał mi je
Hubert.
– Co? – zapytaliśmy z Ziutkiem jednocześnie.
– No Hubert. Miał te zdjęcia w aparacie.
– Ciekawe jak je zdobył – zastanawiał się Ziutek.
– Mówił, że zauważył Jerzego przypadkowo i zrobił zdjęcia…
– Przypadkowo zauważył, przypadkowo miał przy sobie aparat –
zastanawiał się Ziutek.
– Wiesz, na jednym ze zdjęć ta kobieta była ubrana inaczej…–
dodała cicho Baśka, a ja nie wiedziałam już co o tym wszystkim myśleć.
56.
Następne dni mijały mi na rozmyślaniu nad moją decyzją.
Coraz częściej się nad nią zastanawiałam, dochodząc do wniosku, że być może
przyjęłam pierścionek zaręczynowy zbyt pochopnie. Chciałam zapytać Huberta, w jakich
okolicznościach narobił tych zdjęć Jerzemu, dlaczego na tych zdjęciach Joanna
była w różnych strojach. Czyżby przebierała się co godzinę? A jeśli Hubert
fotografował ich przez kilka dni? Jak to się stało? Bywał w tych samych
miejscach? A przede wszystkim – skąd wiedział, kim jest Jerzy? Skąd Hubert
wiedział, że ja jestem z nim związana, skoro nigdy się z nim nie afiszowałam?
Nawet moja rodzina go nie znała. Jak to się stało, że Hubert wypatrzył mnie z
Jerzym, a potem go najprawdopodobniej śledził, fotografował i zmanipulował
Baśkę, która posunęła się do tego, że bez mojej wiedzy zakończyła za mnie tę
znajomość? Najchętniej zapytałabym o to Huberta, ale przecież Baśka błagała,
bym jej nie wydawała. Tak więc codziennie zmagałam się z wątpliwościami, które
galopowały w mojej głowie niczym tabuny dzikich koni po stepie, gdy tymczasem
„mój narzeczony” poczuł się już bardzo pewny swojej zdobyczy w mojej skromnej
osobie i odwiedzał mnie każdego dnia w bibliotece, domagając się zorganizowania
spotkania z moją matką i bratem.
– Może ty, Majeczko, jesteś nowoczesna, ale ja wolę po
staroświecku przestrzegać konwenansów i poznać przyszłą teściową i szwagra –
tłumaczył. – Poza tym przecież trzeba omówić kwestie ślubu. Przecież chyba nie
chcesz wyłączyć z tych planów rodziny? Ja rodziny już nie mam, ale twojej mamie
i bratu na pewno byłoby przykro, gdyby dowiedzieli się o tym w ostatniej
chwili. Prawda?
Poniekąd przyznawałam mu rację, ostatecznie jeśli się na ten
ślub zdecydowałam, to powinnam go wprowadzić do rodziny, o czym Hubert
najwyraźniej marzył, ale wiedziałam, z jaka niechęcią mama myślała o moim
ewentualnym zamążpójściu. Zwłaszcza, że jej przyszły zięć był od niej młodszy
tylko o dziewięć lat… Mój kierownik zachowywał daleko posunięty dystans,
unikając spotkań z Hubertem, a ten wyczuwał chyba te emocje i nie narzucał się
towarzysko, ograniczając się do kulturalnego przywitania. W okazywaniu rezerwy
i trzymaniu ludzi na odległość Hubert mógł startować w mistrzostwach świata.
– Pani Maju – zagaił mój kierownik któregoś dnia, gdy
byliśmy sami – czy to prawda, co mówią ludzie?
– A co mówią? – zapytałam.
– Nie pogniewa się pani, gdy powtórzę? Nie wszystkie opinie
są przychylne.
– Proszę mówić, zawsze jest lepiej wiedzieć niż trwać w
błogiej nieświadomości – uśmiechnęłam się do pana Czesława, bo wiedziałam, że
jest on człowiekiem uczciwym i dobrze życzył ludziom, a mnie zawsze traktował
wręcz po ojcowsku. Jego niepoprawna politycznie orientacja seksualna mnie ani
nie raziła, ani nie interesowała, choć pamiętam, jak spędzała sen z powiek dewotkom,
gdy gruchnęła wieść, że pan Czesław od kobiet woli osobników własnej płci, mimo
że nikt go nigdy z takim osobnikiem nie widział. Być może częste wyjazdy pana
Czesława na kiermasze i targi nie były podyktowane li tylko zawodową
ciekawością, ale co to kogo mogło obchodzić? A może plotki o tej orientacji
wywołało uparte trwanie pana Czesława w stanie kawalerskim?
– Niektórzy mówią, że państwo jesteście już po słowie, że
się tak staromodnie wyrażę… – zawiesił głos, oczekując pewnie, że zaprzeczę lub
potwierdzę, a gdy milczałam, kontynuował. – Ale to nie jest nic dziwnego. Jest
pani młodą, atrakcyjną i przemiłą kobietą, więc jak można się dziwić, że
mężczyźni się za panią oglądają? Najgorsze jest to, co mówią o pani Zofii.
Zawistników nie brakuje i dotarły do mnie pogłoski jakoby pani Zofia wcale nie
zginęła w wypadku, tylko targnęła się na swoje życie po tym, jak odkryła
wasz…romans. Plotka głosi, że pan Hubert ją wyrzucił z domu, bo chciał się z
nią rozwieść z pani powodu.
– Rany boskie – zdołałam wydukać, bo głos mi uwiązł w
gardle.
– No właśnie. Pani Maju, takie plotki mogą zatruć każdą
radość, a w naszym mieście nie ma się gdzie ukryć. Ja nie pozwalam nawet na
najmniejszą insynuację, gaszę ją w zarodku, ale tak sobie myślę, że to
świństwo, które zaczyna się dziać, narasta jak kula śniegowa i któregoś razu
runie prosto na panią.
– Więc co ja mam zrobić? – zapytałam głosem na granicy
płaczu. Sytuacja zaczynała mnie przerastać.
– Pani Majeczko, niech pani nie płacze, proszę – kierownik
pogładził moją dłoń. – Jeśli chce sobie pani ułożyć życie z panem Hubertem, to
proszę nie bać się opinii publicznej. Nikt nie może pani zabronić wyjścia za
mąż. Pan Hubert też ma prawo do małżeństwa z normalną kobietą, a jego
dotychczasowe stadło do szczęśliwych nie należało. Pani Zofia, świeć Panie nad
jej duszą, nie była wzorem żony. Trudno było znaleźć kogoś mniej życzliwego od
niej i proszę się nie oburzać. Doskonale wiem, co mówię. Z każdej sytuacji jest
wyjście. Jeżeli nie wytrzyma pani tych małomiasteczkowych perturbacji i będzie
pani chciała, spróbuję pani pomóc w znalezieniu pracy w innej miejscowości. Mam
wielu znajomych, wiele długów wdzięczności, nie pozwolę pani skrzywdzić. Proszę
nie martwić się na zapas. Przepraszam, że pani powiedziałem o tych plotkach,
ale tak sobie myślę, że gorzej jest trwać w niewiedzy. I chciałem tez pani
powiedzieć, że ja zawszę będę panią darzył szacunkiem i sympatią. – Uśmiechnął
się delikatnie i poszedł do swojego kantorka, zostawiając mnie z moimi myślami.
Zaczynała mnie ogarniać czarna rozpacz.
57.
Gdy Baśka zaprosiła mnie do siebie, ucieszyłam się, bo od
kilku tygodni nasze kontakty ograniczały się do sporadycznych spotkań. Baśka
zajmowała się uruchamianiem własnego interesu, wymyśliła sobie, że zajmie się
medycyną naturalną, otworzy sklep i będzie sprzedawać specyfiki upiększające i
inne pierdoły. Jeśli chodzi o nią, to był to niewątpliwie dobry pomysł, bo na
ziołach i kosmetykach to ona znała się bardzo dobrze, ale to zaangażowanie w
pracę sprawiło, że czasu miała bardzo mało albo i wcale. Rozwód z Jackiem był w
toku, oboje poszli na ugodę, a że Baśka dysponowała niepodważalnym materiałem
dowodowym (do tej pory nie zdradziła jakim), wiedziała, że nie tylko przypadnie
jej dom, ale i część oszczędności, dzięki którym przeżyje najcięższy okres zanim
ten jej biznes zacznie przynosić dochody. Na wszelki wypadek wbiłam się w
dżinsy, choć dresowe spodnie kusiły jak nigdy, a dżinsy nieco wpijały się tu i
ówdzie, dając mi tym samym do zrozumienia, że przybyły mi znowu ze dwa
kilogramy. Ziutek podwiózł mnie do niej, bo jakoś tak nawet nie przyszło mi do
głowy, by prosić o to Huberta. Zresztą podejrzewałam, że gdybym poprosiła,
Hubert zaraz zacząłby kombinować, żeby wprosić się na tę imprezę. Po tych
naszych „zaręczynach” zrobił się w dwójnasób upierdliwy i gdyby mógł, nie
odstępowałby mnie na krok, a to z kolei wkurzało mnie, wkurzało mamę,
doprowadzało do szewskiej pasji Baśkę, a Ziutek każdorazowo zaśmiewał się do
łez. I tym razem wiedziony którymś tam zmysłem Hubert zadzwonił na komórkę i
usłyszawszy, że nie ma mnie w domu, zaczął mi robić wyrzuty, ale szybko
przerwałam ten słowotok, kończąc połączenie i wyciszając telefon. Dzwonił sobie
potem do woli. Sytuacja zaczynała mnie coraz bardziej wkurwiać, nawet już nie
mogłam patrzeć na ten piękny pierścionek, który teraz był raczej symbolem
zniewolenia niż zapowiedzią innej, lepszej przyszłości.
– Zaraz tu będzie Hugo – poinformowała Baśka, a ja
odetchnęła z ulgą, spoglądając na moje spodnie. Może i trochę ciasnawe były,
ale lepiej że trochę piły zamiast zwisać swobodnie ku piętom.
– A po jakiego grzyba? – zapytałam grzecznie z czystej
ciekawości, bo tym razem nie podejrzewałam, by Baśka ponownie chciała mnie
wkręcić w tę znajomość.
– Rzeczy swoje tu ma jeszcze. I Jacek. Weźmie swoje i przy
okazji jego.
– Jacek sam po swoje rzeczy nie przyjedzie?
– Nie przyjedzie, bo zabroniłam! Nie życzę sobie tej gnidy
tutaj widzieć.
– A Hugona sobie życzysz? Poniekąd też gnida.
– Poniekąd też – przyznała łaskawie. – Ale Jacek przyrzekał,
że w zdrowiu i chorobie oraz do śmierci, a Hugo w tej kwestii nawet słówkiem
nie pisnął, więc mogę mu darować. Poza tym ktoś te klamoty musi stąd zabrać,
więc lepiej niech to Hugo będzie.
– Co racja, to racja – stwierdziłam, próbując wina, gdy
rozdzwonił się telefon Baśki.
– Pewnie Hugo – poinformowała mnie – wyrzuciłam numer jego i
Jacka i teraz nie wiem, kto dzwoni. Przez chwilę słuchała spokojnie, jednak już
po minucie jej policzki zabarwiły się na pomidorowo.
– Po co pan pyta, przecież pan wie. Rozmawiał pan z nią pół
godziny temu.– Spojrzała na mnie znacząco, a mnie zrobiło się niedobrze.
– A po co ma ciągle odbierać pańskie telefony? Przecież na
imprezę przyszła. Wina się chcemy napić. To co? Zamiast wino pić, to ona będzie
z panem przez telefon ględzić? – Wyjęłam swoją komórkę i zaczęłam klikać, by
napisać w SMS-ie, co mi w tym momencie w duszy grało. Pomyślałam, że jeśli
napiszę „odpierdol się wreszcie”, to mój „narzeczony” niewątpliwie zrozumie to
jednoznacznie i zażąda zwrotu pierścionka, który właśnie w tej chwili zalśnił
tak jakoś wyjątkowo, że rozstać się z nim bym na pewno nie mogła.
– To babska impreza. Gdybym chciała zaprosić na nią
mężczyzn, to bym zaprosiła, a skoro ich nie ma, to znaczy, że dzisiaj nie są na
niej mile widziani – kontynuowała niezrażona Baśka, kręcąc palcem kółka na
wysokości skroni, co jednoznacznie obrazowało stan umysłowy jej rozmówcy.
– Majka dzisiaj nocuje u mnie, nie musi mieć kierowcy, a gdy
będzie go potrzebować, to zamówimy taksówkę. – A może by napisać „spierdalaj dziś
wieczorem”?, myślałam gorączkowo na treścią SMS-a i każdy następny pomysł był
coraz głupszy od pierwszego.
Baśka odłożyła słuchawkę i dolała nam wina.
– Ci powiem – pokręciła z podziwem głową – że ty to masz
szczególne szczęście to przyciągania świrów. Facetowi kompletnie odbiło i wcale
bym się nie zdziwiła, gdyby warował gdzieś tu pod domem. Po ślubie będziesz
łazisz z elektroniczną bransoletką na nodze. Zobaczysz – pogroziła mi palcem, a
ja stwierdziłam, że to już nie są żarty, tylko prawda. Dzwonek do drzwi
poderwał nas obie. Zastanawiałyśmy się obie czy to czasami nie Hubert i co
zrobimy, gdyby to jednak był on. Wreszcie Baśka otworzyła. Na progu stał Hugo w
butelką wina w ręce. Ucieszyłam się, bo na czym jak na czym, ale na winie to on
się znał.
58.
Hugo po raz kolejny okazał się dobrym kompanem. Najpierw
powynosił pozostawione wcześniej rzeczy, pomógł Baśce uprzątnąć szafę Jacka, a
po załadowaniu klamotów do podstawionej przed domem przyczepki wrócił, by
dotrzymać nam towarzystwa. Początkowa wrogość Baśki ulotniła się bowiem jak
kamfora w trakcie sprzątania, kiedy to Hugo wykazał się dużym poczuciem humoru
i wcale – czego obawiała się Baśka – nie namawiał jej do rezygnacji z rozwodu i
nie robił wyrzutów.
– I tak cię podziwiam – odpowiedział, gdy Baśka zapytała, co
porabia Jacek, bo przecież nie miała o nim informacji, a ciekawość musiała ją
zżerać, co skutecznie maskowała. – Gdybym był na twoim miejscu, już dawno bym
się rozwiódł. Jacek przesadzał ze wszystkim.
– O, i gdzie tu męska prawdziwa przyjaźń i lojalność? –
zakpiłam, nie mogąc się powstrzymać.
– W dalszym ciągu jest – zapewnił. – Jacek zna moje zdanie,
bo go nie kryję. Wiele razy mu mówiłem, że to ignorowanie oczywistych faktów
jest groźne i źle się skończy, bo żadna kobieta nie wytrzyma takiej sytuacji.
– I co on teraz robi? – zapytała Baska niby od niechcenia,
zaglądając do kieliszka, jakby nie wiedziała, co się kryje na dnie.
– Nie martw się o niego – uspokoił ją Hugo. – Jacek zawsze
spada na cztery łapy. Wynajął mieszkanie, potem je kupi, prowadzi interes, ma w
głowie już następny pomysł na robienie większych pieniędzy, ale czeka z
realizacją do rozwodu, zresztą to chyba normalne, prawda? – przymrużył oko,
patrząc na Baśkę, która natychmiast się oburzyła.
– No wiesz? Co ty sobie myślisz, że ja go tu maltretować
będę i zabierać to, co on wypracuje?
Nie chcę niczego od niego, niczego! – podkreśliła, machając
mu palcem przed nosem, a ja nielojalnie pomyślałam, że to nie do końca tak, bo
wszakże wyszarpnęła mu już dom i sporą część oszczędności. Widocznie Baśka,
spojrzawszy na moją minę, domyśliła się treści tych rozmyślań, bo pogroziła mi
pięścią:
– Należało mi się! I dom, i forsa. Oszukał mnie, zwyczajnie,
ordynarnie, po świńsku oszukał. Na dziwki jeździł, Hugona do domu sprowadził,
po angielsku gadał, żeby mnie w pole wyprowadzić i wkurwić, odszkodowanie mi
się należy! On wcale nie ożenił się z miłości. Niepotrzebna mu rodzina, tylko
cholera wie co.
– I Jacek ma tego świadomość, i nie ma pretensji –
stwierdził Hugo. – A tak na marginesie, droga Basiu, to gdy ktoś zna niemiecki
i potrafi się też dogadać po francusku, to powinien już dawno nauczyć się
angielskiego. Dajcie dziewczyny kielichy, doleję wam wina.
– A ty? Ty nie pijesz – wytknęła mu Baśka.
– Bo muszę dowieźć te klamoty. Przecież po winie nie będę
mógł prowadzić, a hotelu u was nie ma.
– Prześpisz się u mnie. Ostatecznie spałeś tu tyle razy, że
jedna noc więcej niczego nie zmieni. Ty też zostajesz – wskazała na mnie
palcem. – Nie mogę bowiem pozostawać pod jednym dachem z obcym mężczyzną przed
rozwodem i w trakcie posiadania narzeczonego.
Posiedzieliśmy długo, śmiejąc się z różnych sytuacji, które
Hugo bezlitośnie nam przypominał. Nie omieszkał też wypomnieć mi rzeczonego
kurdupla.
– No ale tak się kończą głupie pomysły – dodał. – Od razu
ostrzegałem Jacka, że ściąganie Majki bez uprzedzenia skończyć się może obiciem
pyska, bo wygląda mi na krewką dziewoję.
– Ale właściwie po co to wszystko? – zapytałam, bo do tej
pory nie mogłam zrozumieć, o co w tym zaaranżowanym przez Jacka i Baśkę spotkaniu
chodziło.
– Przecież ci mówiłam tysiąc razy – Baśka zaczęła mi
tłumaczyć jak osobie specjalnej troski. – Jacek chciał, żeby Hugo zainstalował
się blisko niego i wymyślił, że was wyswata. No zrozum to wreszcie.
Hugo znowu się zaśmiał, ale pokręcił przecząco głową.
– Tym razem nie masz racji, Basiu. Jacek wcale nie chciał
mnie tutaj instalować. To ja go o to poprosiłem. Kiedyś zauważyłem ciebie z
Majką i chciałem ją poznać. Ot i cała tajemnica. Aha, Maja, gdy wynosiłem swoje
rzeczy, zauważyłem tego faceta, z którym byłaś w restauracji. Siedział w aucie.
Zaparkował tam za żywopłotem i wyglądał na przyczajonego. No to zdrowie! –
wzniósł toast, ale trudno mi było dołączyć, bo pokładająca się ze śmiechu Baśka
dostała konwulsji, a ja dołączyłam do niej, wyobrażając sobie Huberta
skręconego jak obwarzanek za kierownicą i udającego, że go nie ma.
– A tak na serio – Hugo przestał się śmiać – to facet ma
poważny problem. Zauważyłem to już wcześniej. Taka chorobliwa zazdrość to już
chyba obsesja.
– Oj, żadna obsesja – próbowałam bagatelizować Hugonowe
obawy – wtedy w restauracji próbował mi się oświadczyć, więc sam rozumiesz, że
się mógł zdenerwować, że mu przeszkodzisz.
– W restauracji? – zdziwił się Hugo. – No rzeczywiście,
zdenerwował się, ale nie o to mi chodzi. On ciebie śledził. Wcześniej. Był jak
twój cień. Jak mogłaś tego nie zauważyć? Mówiłem o tym Jackowi, nie powtórzył
ci? Sam bym ci to powiedział, ale po naszym niefortunnym poznaniu nie miałem
już odwagi.
59.
Nie wiem, do której Hubert koczował pod domem Baśki, ale gdy
wychodziłam rano, nie było go. Nie było też dalszych nieodebranych połączeń z
jego numeru ani SMS-ów, co wydało mi się trochę dziwne, bo przecież
przyzwyczaiłam się już do tego, że Hubert po prostu był. Policyjny samochód
przed domem początkowo mnie zdziwił, potem nieźle wystraszył. Przyspieszyłam
kroku, by wreszcie wejść do środka i uniknąć wścibskich spojrzeń stojących w
ogródku naszej najbliższej sąsiadki trzech kobiet, które na mój widok jakby
ściszyły głosy, ale nadal zawzięcie dyskutowały. Ziutek zamalowywał drzwi
wejściowe brązową farbą, czego stojący obok policjant wyraźnie odradzał.
– Co się dzieje? – spytałam, ale Ziutek wzruszył tylko
ramionami, bagatelizując sprawę.
– Nic, co ma się dziać?
– Co z drzwiami? – zaciekawiłam się, bo przecież wcale nie
wymagały malowania. Ba, malowanie na pewno im zaszkodziło i to na urodzie.
– Dzieciaki się wygłupiały, trzeba zamalować – odrzekł
głośniej Ziutek, żeby usłyszały stłoczone w trójosobową gromadkę sąsiadki.
– Właź wreszcie i nie stercz na tych schodach jak wazon! –
wysyczała matka, wciągając mnie do środka. – Mało to już sensacji mamy? Jeszcze
musisz tam sterczeć i wystawiać się na żer tym harpiom?
– Ale jakich sensacji? – dopytywałam. – Co się stało?
Mama wepchnęła mnie do kuchni, gdzie za stołem siedział
Przystojniak, popijając kawę z kubka i uśmiechając się spod przymrużonych
ironicznie oczu, co obudziło we mnie szewską pasję.
– A pan tu czego? – warknęłam nieprzyjaźnie, pamiętając,
jaki potrafił być nieprzyjemny.
– Baśka się odnalazła, bab w lesie, świeć im Panie, nie zgwałciłam, więc o co chodzi?
– A kto powiedział, że zostały zgwałcone? – zapytał od razu,
patrząc na mnie czujnie.
– Jak to kto? Wszyscy tak mówią?
– Wszyscy, czyli kto? – nie ustępował.
– No wszyscy – zatoczyłam ręką wokół siebie, by miał
wyobrażenie obszaru, na jakim mieszkają wszyscy.
– No powiesz wreszcie, co się dzieje czy nie? – wrzasnęłam w
stronę matki, bo miałam już dość tej ciuciubabki.
– Już wyjaśniam – Przystojniak uparł się, by ze mną
konwersować. – Ktoś, czyli nieznany sprawca w nocy namalował na drzwiach
wejściowych waszego domu napis „Tu mieszka kurwa” i dorysował pod spodem pętlę
przypominającą sznur wisielca. Pani brat, ku niezadowoleniu pani mamy, od razu
wezwał policję.
– A z czego tu się cieszyć? – mama podjęła próbę przejęcia
inicjatywy, ale na nic to się zdało.
– Byłem akurat, że tak powiem, pod ręką, gdy dostaliśmy
zgłoszenie, więc się zabrałem, by sprawdzić, co się dzieje, bo jak pani pewnie
sama zauważy bądź już zauważyła, od kilku miesięcy dzieją się w naszym mieście
dziwne zdarzenia, które jakoś tak zawsze bezpośrednio lub pośrednio wiążą się z
pani osobą. Sama pani rozumie, że w tej sytuacji trzeba trzymać rękę na pulsie.
Czy pani podejrzewa, kto mógł napisać ten… – zawahał się – kto mógł coś takiego
napisać? I dlaczego?
Przysiadłam na kuchennym taborecie, bo zrobiło mi się słabo.
Jasne, że podejrzewałam, kim był autor. Cholerny Hubert najpierw koczował pod
domem Baśki, a potem zdenerwował się pewnie, gdy zobaczył Hugona i wydziergał
swoją złotą myśl na naszych drzwiach. Chwała Bogu, że nie na ścianie domu,
pomyślałam z ulgą, dochodząc jednocześnie do wniosków, że w mojej sytuacji
zadowalam się już czym popadnie. I co miałam odpowiedzieć Przystojniakowi? Że
podejrzewam Huberta? A jeśli to nie on? Czy mogłam rzucić na niego takie
podejrzenia? Poza tym… czy Hugo rzeczywiście mówił prawdę, że widział Huberta? Przecież
ten cały Hugo to też niezłe ziółko, więc dlaczego miałam mu teraz uwierzyć? No
i wreszcie wstyd, ten cholerny wstyd, który zaraz po przekroczeniu progu mojego
domu usiadł mi ciężko na piersi i nie chciał zleźć.
– A skąd ja mam to wiedzieć? I wypraszam sobie z tymi
sytuacjami! Ileż to sytuacji się ze mną wiąże? Raz Baśka sobie, bezkarnie
zresztą, gigant urządziła i od razu wszystko na mnie? I czy aby na pewno o mnie
chodzi? – spytałam z godnością, zerkając na mamę, która w tym momencie też
straciła dech.
– No wiesz? – krzyknęła gromko. – To się doczekałam. To ci
córcia, cholera jaśnista! Ty tego swego zapytaj lepiej, co mu po tym siwym łbie
lata. Wydzwaniał tu wczoraj jak wariat jakiś. Pewnie mu co odpierdoliło
doszczętnie, przepraszam za wyrażenie – zwróciła się do Przystojniaka przymilnie
– ale ja podejrzewam tego gacha podstarzałego. Tylko ona – mama teatralnie
wskazała mnie palcem – nie chce się przyznać, że głupotę największą w życiu
popełniła i będzie teraz kręcić i wić się jak piskorz, bo jej wstyd pewnie.
– Mama da jej spokój! – huknął Ziutek, który wszedł właśnie
do kuchni. – I niech mama żadnych oskarżeń na nikogo nie rzuca.
– A właśnie – zaciekawił się Przystojniak – kiedy to pan
Kuferek przystąpił do pani z ofensywą? Jakoś tak chyba nie czekał na koniec
żałoby, prawda?
Popatrzyłam na policjanta z nienawiścią.
– Idź, facet, bo jak cię strzelę na odlew, to czapki nie
będzie na czym nosić! – zagroziłam, zapominając do kogo mówię.
Przystojniak sprawiał wrażenie zaskoczonego, by już po
chwili zaśmiać się wesoło, czym jeszcze bardziej mnie wkurzył.
– No jakby co, to wie pani, gdzie mnie szukać – rzucił w
moją stronę i wyszedł, zostawiając mnie na pastwę mamy, która już się brała pod
boki, by mi wygarnąć, co o mnie myśli.
60.
Hubert zapadł się pod ziemię, sama nie wiedziałam, co mam o
tym wszystkim myśleć. Początkowo odczułam ulgę, bo trochę się obawiałam
wyrzutów z jego strony z powodu tej imprezy z Hugonem, ale potem ulga przeszła
w niepokój, wreszcie w złość. Pomyślałam sobie, że powodem milczenia Huberta
jest chorobliwa wręcz zazdrość, a może też chęć wycofania się z zaręczynowych
zobowiązań po incydencie z drzwiami, doszłam bowiem do wniosku, że Hubert na
pewno nie miał z nim nic wspólnego. Mógł być sobie zazdrośnikiem do kwadratu,
ale używanie inwektyw i to wobec kobiet, wobec mnie, nie wchodziło w grę. Nie
wiedziałam, co mam robić: dzwonić do niego, nie dzwonić, zainicjować kontakt
czy też zostawić go już w spokoju, odczekać kilka tygodni i odesłać
pierścionek? Jak powinnam się zachować? Podejrzliwość Przystojniaka też mnie
rozstroiła. Co miał na celu, gdy pytał, kiedy Hubert się mną poważnie
zainteresował? Dlaczego wspomniał o jego żałobie? Czy chciał się zachować
złośliwie i pokazać mi, że jestem żałosna, bo tylko czekałam, aż ktoś mnie
poprosi o rękę, nie zważając na towarzyszące tej sytuacji okoliczności? A może
nie chodziło mu wcale o mnie, tylko raczej o Huberta? Może próbował zwrócić
moją uwagę na jego pośpiech związany z zaręczynami i wcale nie szło mu o
niestosowność, ale o zachowanie ostrożności? A jeśli Przystojniak nie wierzył w
wypadek pani Zofii i podejrzewał Huberta o przyczynienie się do jej gwałtownego
zejścia? W takim bądź razie, czy nie powinien mi tego powiedzieć wprost i
zamiast bawić się w słowne rebusy, po prostu ostrzec? Sama zastanawiałam się
już od pewnego czasu nad tym nieszczęsnym wypadkiem i dziwnym zachowaniem
Huberta, bo ostatecznie jeśli żyje się z kimś prawie trzydzieści lat, to
powinniśmy być tym kimś zainteresowani, a Huberta ten fakt w ogóle nie
zajmował, w dodatku zachowywał się tak, jakby był wdzięczny sprawcy, że
wyzwolił go z uciążliwych okowów. Nie byłam w stanie skupić się lekturze „Obozu
świętych” Jeana Raspaila, choć treść lektury fascynowała wizjonerstwem,
ukazując, do czego najprawdopodobniej doprowadzi głupota europejskich
polityków, ich poprawność polityczna i zmuszanie Europejczyków do podzielenia
się miejscem zamieszkania z milionem imigrantów o tak różnej kulturze i tak
odmiennych celach, że może to doprowadzić tylko do katastrofy, której nie da
się zatrzymać. Odłożyłam na chwilę książkę i wysłałam SMS do Huberta z prośbą,
by zadzwonił. Gdy nie odpowiedział, zadzwoniłam, ale jego komórka była
wyłączona. Zbiesił się chłopina, pomyślałam. Ale się zaparł, ale właściwie
dlaczego? Bo poszłam do Baśki na wino? Bo Baśka nie chciała go na to wino
zaprosić? Bo jakiś idiota, nie po raz pierwszy przecież, wyzwał mnie od kurew?
A może stwierdził, że wyzywają mnie przez niego i postanowił się usunąć, żeby
dali mi spokój? Zrobiło mi się przykro i w tej chwili poczułam, że Hubert jest
mi bliski ze wszystkimi swoimi wadami. Nie kochałam go, nie, ale lubiłam,
dobrze się przy nim czułam i fascynowały mnie jego wiedza i obycie. Czy byłoby
nam ze sobą dobrze? Któż to mógł zagwarantować? Zresztą, brakowało mi kilku
istotnych elementów do tego, by wiedzieć, czy mogłoby się nam udać, ostatecznie
nie skonsumowaliśmy naszego związku w sensie fizycznym, co w obecnych czasach
mogło uchodzić za coś nienormalnego. Hubert mnie nie ponaglał, bo ciągle
twierdził, że daje mi czas na poznanie go, a ja nie miałam odwagi, by wyjść z
inicjatywą, choć miałam na to ochotę. Zadzwoniłam po raz drugi i wkurzyłam się
na dobre, gdy włączyła się poczta głosowa.
Już zamierzałam wysmażyć Hubertowi SMS takiej treści, żeby
mu w pięty poszło, gdy przy moim biurku zjawił się mój kierownik.
– Pani Maju kochana – zagaił – mam dla pani niezbyt dobrą
nowinę i z góry przepraszam, ale jak mus, to mus. – W głowie zapaliła mi się
lampka alarmowa, bo czegóż ta przykra nowina miała dotyczyć jak nie Huberta?
Może miał jakiś wypadek, a ja tu mu kołki na głowie ciosać zamierzałam? Albo
znowu ktoś z donosem zadzwonił, żeby mnie z pracy wyrzucić? Wypięłam dumnie
pierś gotowa na przyjęcie ciosu, bo nie zamierzałam histeryzować.
– Skontrum trzeba przeprowadzić – powiedział, patrząc na
mnie z obawą, bo jeszcze oboje nie zapomnieliśmy ostatniej inwentaryzacji,
podczas której mało nas szlag nie trafił. Odetchnęłam jednak z ulgą, bo
ostatecznie skontrum jest jak zaraza morowa, ale przeżyć się je da bez
uszczerbku na zdrowiu.
– Sam pan kierownik mówi, jak mus, to mus – odrzekłam. –
Kiedy zaczynamy?
– Pani Majeczko, mamy mało czasu, bo komuś na górze się
bardzo spieszy i ten ktoś życzliwy bibliotece nie jest. Najlepiej by było,
gdyby inwentaryzacja wykazała poważne nieprawidłowości, wtedy by nas zamknęli,
zbiory rozdali szkołom, a budynek… – powiódł wokół dłonią – poszedłby pod
młotek. A że w centrum miasta i do tego po remoncie… – zawiesił znacząco głos. –
Sama pani rozumie. Ale po moim trupie! Ja zacznę już dziś, posiedzę trochę
wieczorem, a pani pomoże mi od jutra, dobrze?
– Pomogę panu już dzisiaj – zadecydowałam. – Tylko podjadę
do domu na obiad i wrócę. Razem nam pójdzie szybciej, a ja i tak nie mam
żadnych planów na wieczór. – Kierownik rozpłynął się między regałami, a ja
podjęłam przerwaną pracę nad redagowaniem zjadliwej wiadomości do narzeczonego
typu: „Proszę, proszę, Majeczka się już znudziła, więc się telefon wyłącza? No
to pies mordę lizał!” Zanim pomyślałam, nacisnęłam „wyślij” i poleciało.
Pacnęłam się wściekle w swój durny łeb, który nie mógł nadążyć za palcami, ale
cóż było robić, wiadomość poszła i zawrócić się jej już nie dało. Dla
złagodzenia efektu pokombinowałam trochę i wysłałam następną: „Ale żebyś aż tak
szybko się mną znudził? Przykre. PS Przepraszam za to psie lizanie po mordzie.”
Odłożyłam komórkę ze strachu, że mogę jeszcze coś palnąć w podobnym stylu i
poszłam zaparzyć sobie kawę. Ostatecznie czekała mnie dziś nasiadówa.
61.
Robiłam tę inwentaryzację już od paru godzin i w duchu
kurwowałam zawzięcie, uśmiechając się łagodnie do kierownika, po którym widać
było zmęczenie, co próbował zamaskować poczuciem humoru i subtelnymi żarcikami
rzucanymi w moja stronę, ot tak, niby od niechcenia. Zawsze podziwiałam jego
cierpliwość i zamiłowanie do mrówczej pracy, którego mi teraz właśnie
brakowało. Gdy tylko kierownik znikał w swoim kantorku, zerkałam pospiesznie na
ekran mojej komórki, czekając na odpowiedź Huberta, ale ten się nie spieszył z
ripostą. Znowu próbowałam się dodzwonić, ale jego telefon nadal był wyłączony.
Przerżnęłam sprawę, stwierdziłam z rozpaczą i oblał mnie zimny pot. Nagle
uświadomiłam sobie, że tak naprawdę bardzo zależy mi na Hubercie i
najzwyczajniej w świecie za nim tęsknię. Raz w życiu trafił mi się porządny
facet, człowiek, na którego mogłam liczyć, który otaczał mnie uczuciem i
szacunkiem, który widział we mnie ósmy cud świata, a ja go potraktowałam per
noga! Odznaczałam kolejne numery księgozbioru automatycznie, wściekła na
siebie, marząc o powrocie do domu i zamknięciu się w czterech ścianach mojego
pokoju, by móc się swobodnie wypłakać.
– Pani Maju, co panią trapi? – pan Czesław stał przy moim
biurku i patrzył na mnie z troską.
Próbowałam udawać zdziwienie, ale mój kierownik nie dał się
zbyć. Jak przystało na świetnego obserwatora i znawcę ludzkich dusz, zauważył,
że coś skrycie przeżywam i chciał mi pomóc. W jednej chwili postanowiłam wylać
przed nim wszystkie swoje żale, bo pogadać z kimś musiałam, a nie miałam z kim.
Baśka szalała w sklepie, mówić o tym z Ziutkiem się wstydziłam, a z mamą nie
mogłam, bo ciągle była do Huberta wrogo nastawiona. Zresztą cała ta trójka nie
darzyła go sympatią, uważając, że wychodząc za niego, popełnię… mezalians.
– Chyba popełniłam piramidalną głupotę – wyznałam, gdy pan
Czesław postawił przede mną filiżankę z kawą i przysiadł po drugiej stronie
biurka ze swoją.
– Pan Hubert? – domyślił się, a ja tylko smętnie pokiwałam
głową. Już po chwili zaczęłam opowiadać o ostatnich wydarzeniach, które
doprowadziły mnie do obecnych rozterek, nie pominęłam nawet treści SMS-ów, co
pan Czesław najpierw przyjął ze swojego rodzaju osłupieniem, by zaraz potem
wybuchnąć serdecznym śmiechem.
– Pani Maju kochana! Ja nie jestem oczywiście panem
Kuferkiem, gdzież mi tam do niego, ale uważam, że z panią nie sposób się
nudzić. Nie dość, że atrakcyjna i kobieca, to jeszcze jest pani kobietą z krwi
i kości, z temperamentem, taką zaangażowaną w każdym calu. My, mężczyźni, to
lubimy. Zapewniam panią. Pan Hubert albo ma poważny powód do tego, by się nie
odzywać, albo po prostu chce się przekonać, na ile jest pani zaangażowana. Może
mi pani nie wierzyć, ale mężczyzna też lubi, gdy kobieta o niego zabiega.
Najgorsze, co może się przytrafić facetowi, to obojętna mimoza – dodał. – To
co? Jeszcze godzinkę i wracamy do domu. Nie można żyć tylko pracą, a pani ma na
dzisiaj dosyć. I proszę się nie martwić. Wszystko będzie dobrze.
Zrobiło mi się lżej na duszy i postanowiłam, że zaraz po
powrocie do domu znowu spróbuję zadzwonić. Na wszelki wypadek wysłałam następny
SMS: „Jeszcze w pracy. Kończę o pierwszej. Zadzwonię jutro. Cmooooooooook.”
Doszłam do wniosku, że jeśli cmok go nie zmiękczy, to nie wiem, jak go
obłaskawić. Rozstałam się z panem Czesławem, który podprowadził mnie do auta,
życząc mi dobrej nocy. Ruszyliśmy jednocześnie, rozjeżdżając się w przeciwne
strony. Ujechałam kilka metrów, orientując się, że coś jest nie tak. Stanęłam
na wysokości parku i wyszłam z auta. Przebita opona widoczna była wyraźnie w
świetle latarni, nie przyszło mi na myśl, by o tej porze zmieniać koło, zwłaszcza
że nie umiałam, a pusty i niezbyt zarośnięty o tej porze park oddzielał mnie
wąskim klinem roślin od domu. Zamknęłam drzwi auta i popędziłam w kierunku
drzew. Ostatecznie gdybym wybrała dłuższą drogę, i tak nie byłaby
bezpieczniejsza, bo po jednej jej stronie ciągnął się park, po drugiej gęsty
żywopłot. Biegłam między drzewami z duszą na ramieniu i komórką w dłoni, modląc
się, by nie pomylić znanych za dnia ścieżek, które teraz przypominały gęsty
labirynt, gdy raptem straciłam równowagę i runęłam jak długa, zdzierając
kolana. Próbowałam się podnieść, przenosząc ciężar ciała na kolana, ale
poczułam silny ból głowy i zapadłam w pozbawioną błogości nieświadomość.
62.
Nie potrafiłam rozpoznać, gdzie się znajduję. Głowa mi
pękała i nie mogłam się ruszyć. Leżałam na czymś twardym w ciemnym
pomieszczeniu, w którym na pewno nigdy wcześniej nie byłam. Przypomniałam sobie,
że biegłam w nocy przez park, bałam się i upadłam, więc teoretycznie powinnam
się tam właśnie znajdować, ale w tym przypadku teoria nijak się miała do
rzeczywistości. Po chwili wzrok przyzwyczaił się do półmroku i zaczęłam
rozpoznawać niewyraźne kształty. Otaczały mnie regały, na których zamiast
książek stały słoje, więc na pewno nie była to moja biblioteka. Ze zdziwieniem
pomyślałam, że chyba jestem w jakiejś piwnicy, a gdy do mojej świadomości
dotarło, że miałam rację, ciarki mi przeszły po plecach. Zaczęłam się bać. Spróbowałam
się podnieść, ale moje ręce i nogi związane były czymś, co mi to uniemożliwiło.
Leżałam przez dłuższy czas bez ruchu, starając się wyłowić jakieś znajome
dźwięki, ale niczego nie usłyszałam. Po raz kolejny tej nocy czy też tego
poranka sparaliżował mnie strach. Bałam się otulającego mnie półmroku, panująca
wokół cisza pozbawiała nadziei na nadejście jakiejkolwiek pomocy, a świadomość
samotności sprawiła, że mój puls przyspieszył do rekordowego tempa. Dotarło do
mnie, że zostałam porwana i zawleczona do tej piwnicy czy też stodoły na jakimś
odludziu, gdzie nikt mnie znajdzie. Moja wyobraźnia zaczęła mi podsuwać obrazy
tego, co się może ze mną stać i za każdym razem te wyobrażenia miały wymiar
tragiczny. Próbowałam zachować spokój i myśleć logicznie, jednak nic mądrego mi
nie przychodziło do głowy. Zaczynały się na mnie mścić setki stron
przeczytanych kryminałów, choć robiłam, co mogłam, by nie wspominać tych
wszystkich tragicznych śmierci i bestialskich zbrodni opisanych na kartach
powieści, wmawiając sobie, że fikcja literacka niewiele ma wspólnego z
prawdziwym życiem.
– Maju, Majeczko, żyjesz? – cichy szept przerwał moje czarne
myśli. W pierwszej chwili wydało mi się, że zaczynam mieć przywidzenia,
ostatecznie w takiej sytuacji mózg mógł mi płatać różne figle.
– Majeczko? Obudź się, Majeczko, proszę – szeptał ktoś, co
tym razem usłyszałam wyraźnie.
– Kurwa – wyjęczałam. – Hubert? To ty?
– O dzięki Bogu! Dzięki Bogu, Maju, tak się bałem, tak
strasznie się bałem, myślałem, że nie żyjesz albo że umierasz tutaj, przy mnie,
a ja nie mogę ci pomóc – szept przeszedł cichutki płacz. Teraz już byłam pewna,
to Hubert. Który inny chłop zacząłby płakać jak baba w takiej sytuacji? Tak mógł
tylko Hubert, egzaltowany aż do bólu. Ale po jaką cholerę przywlókł mnie do tej
piwnicy? Raptem przypomniałam sobie o wysłanych mu SMS-ach i struchlałam. No
dobrze ci, babo głupia, stwierdziłam w duchu. Będziesz się teraz mieć z pyszna
za to lizanie po mordzie. Już teraz on ci pokaże za ten twój niewyparzony pysk,
nie ma co.
– Majeczko, nie zasypiaj, proszę, mów do mnie szeptał Hubert, kwiląc cichutko.
– Po co mnie tu zatargałeś? To za tego SMS-a? Ale musiałeś
mnie walić po głowie? – wydukałam, szczękając zębami ze strachu, a może z
zimna.
– Majeczko, co ty mówisz? Ja? Ciebie? O Boże, Boże – zajęczał
Hubert – co mam robić? Co mam robić? Maju, możesz się ruszyć?
– Nie, a ty? – zapytałam ostrożnie, żeby nie wnerwiać
jeszcze bardziej szaleńca. Chciał udawać ofiarę, niech udaje, pomyślałam.
Trzeba się podporządkować się i grać w jego grę, byleby mnie uwolnił. Tylko to
było dla mnie ważne, w tej chwili nie liczyło się nic więcej. Chciałam wyjść z
tej piwnicy, chciałam uciec jak najdalej od Huberta, jego paranoi, egzaltacji i
szaleństwa i wrócić do domu.
– Nie mogę. Jestem przywiązany taśmą do regału. Gdy się ruszę,
regał też poleci, boję się, że prosto na ciebie.
Zobaczyłam to oczami mojej chorej wyobraźni, która od
dziecka mnie prześladowała, podsuwając obrazy tego, co mogło się wydarzyć.
Jeśli czyjaś wyobraźnia mogła kogoś uskrzydlić, to moja na pewno mogła zabić,
zwłaszcza że z każdym następnym obrazem moje serce szarpało jak zwariowane, a
puls niebezpiecznie przyspieszał.
– Ale co się stało? – zaryzykowałam pytanie, uznając za
słuszną zasadę, by w sytuacji zagrożenia rozmawiać z wariatem jak z kimś
normalnym.
– Nie wiem, Majeczko. Nie wiem. Położyłem się spać
wzburzony, wyobrażałem sobie, jak ten kolega Baśki cię emabluje, a obudziłem
się tutaj. W dodatku zauważyłem, że też tu jesteś. Jęczałaś tak żałośnie,
pewnie cię coś bolało. A ja nie mogłem ci pomóc – i Hubert znowu żałośnie
zakwilił.
63.
Czas się dla mnie zatrzymał w miejscu, głowa bolała, bolały
ręce i nogi. Napad potwornej paniki spowodował nagłe uczucie duszności, miałam
wrażenie, że moje płuca skurczyły się do wielkości włoskiego orzecha,
próbowałam łapać powietrze jak ryba wyrzuca na brzeg. W przebłyskach
świadomości docierało do mnie, że niedaleko mnie jest Hubert, ale do końca nie
rozumiałam, co tam robi. Początkowo miotałam się, leżąc chyba na zimnej
posadzce i uderzając głową o twarde podłoże. Nie mogłam powstrzymać szlochu, w
gardle ściskało coraz bardziej, co utrudniało przełykanie śliny. Próbowałam
krzyczeć: pomocy, ratunku!, ale mój głos przypominał pisk, nie mógł się
rozbujać i nabrać odpowiedniej siły.
– Maja, proszę cię, uspokój się, nie krzycz. Tutaj nikt nas
nie usłyszy – Hubert nadaremnie próbował mnie uspokoić. – Maja, słyszysz?
Proszę, odezwij się do mnie, ale nie wrzeszcz, oszczędzaj siły. Mów do mnie,
Majeczko, proszę – prosił Hubert, więc próbowałam skupić się na jego głosie.
– Co ty tutaj robisz? – wykrztusiłam. – Co ty tutaj robisz?
– moja inwencja twórcza sklęsła do tego stopnia, więc powtarzałam to pytanie
jak mantrę, bo żadne inne nie przychodziło mi do głowy. Właśnie dotarła do mnie
cała groza mojej sytuacji i jej beznadziejność, a Hubert, który siedział
przecież niedaleko, wcale się nie kwapił, żeby mi pomóc.
– Maja, uspokój się wreszcie! – Hubert krzyknął, a
stanowczość w jego głosie spowodowała, że przestałam się tarzać po posadzce i
zrozumiałam, że próba oswobodzenia rąk i nóg jest po prostu bezskuteczna. –
Słyszysz mnie? – spytał Hubert, jego głos nagle wydał mi się taki zimny, wręcz
oschły, by nie powiedzieć – agresywny. – Przestań się rzucać i nie płacz! Tylko
pogorszysz sprawę. Gardło ci spuchnie i nie będziesz mogła oddychać przez nos.
Już w tej chwili obtarłaś sobie pewnie dłonie do krwi. Możesz się jakoś tu do
mnie przysunąć?
– Ty się przysuń – wydukałam
zapłakana.
– Majeczko, jestem przywiązany do regału, nie mogę się
ruszyć. Spróbuj się do mnie przysunąć, ty możesz.
– Po co? – nie dawałam za wygraną. W tamtej chwili bałam się
Huberta, myśląc, że cała ta koszmarna sytuacja to jego wina, że to wszystko
przez niego i to on pewnie wszystko zorganizował, by się odegrać za Baśkę i
Hugona.
– Bo ty nie jesteś przywiązana, a razem może się jakoś
wyswobodzimy. – Strach nieco zelżał, miałam przed sobą zadanie do wykonania,
więc zastanawianie się nad rolą Huberta musiałam odłożyć na później. Próbowałam
jakoś przysnąć się bliżej niego, ale nie bardzo mi się to udawało.
– Może dasz radę się przyturlać? – podpowiedział.
– Sam się turlaj! – wrzasnęłam, przysuwając się centymetr po
centymetrze do regału aż dotknęłam głową jego nóg. Albo mój wzrok przyzwyczaił
się półmroku, albo wstawał dzień i zrobiło się jaśniej, bo przysunąwszy się do
Huberta, zauważyłam, że siedzi on z rękami uniesionymi nad głową. Jego dłonie
owijała ciasno taśma przyczepiona do pionowej rury stanowiącej stelaż regału.
Po stronie twarzy, którą Hubert był zwrócony ku mnie, widać było wyraźne ślady
krwi.
Leżałam blisko niego, dysząc ciężko ze zmęczenia i nie
wiedząc, co dalej.
– Jeszcze troszkę, tylko parę centymetrów – zachęcał Hubert.
– Podnieś głowę, to położysz ją na moich nogach, będzie ci łatwiej oddychać.
– Co ci się stało? – spytałam, gdy udało mi się ułożyć głowę
na jego udach. – Gdzie jesteśmy?
– W mojej piwnicy – odpowiedział. – W domku, były tu kiedyś
działki. Za miastem. Dlatego nikogo tutaj nie ma.
– Ale co mu tutaj robimy?
– Siedzimy – odparł. – Związani i poturbowani. Mocno
oberwałaś?
– Nie wiem. Głowa mnie boli.
– Mnie też. Chyba mi przyłożyli i to zdrowo. Gdy się
ocknąłem, z głowy płynęła mi krew. Nie mogę dotknąć głowy. Mam związane ręce.
64.
– Hubert, ale co się stało? Kto nas tu zamknął? Po co? –
zapytałam. Do tej chwili myślałam, że to jego sprawka, że chciał w ten sposób
mnie ukarać, ale gdy zobaczyłam, w jakim był stanie, zaczęłam mieć wątpliwości.
Jeśli nawet on to wszystko w jakimś celu wymyślił, to ktoś mu musiał pomagać,
bo przecież samego siebie do tego regału nie przywiązał. Jakoś nie mogłam sobie
wyobrazić, by Hubert pozwolił jakiemuś wspólnikowi walnąć się w głowę, wrzucić
do piwnicy i zrobić to samo ze mną.
– Wiesz, gdyby nie niepodważalne fakty, miałbym poważne
podejrzenia co do dwóch osób. Jedna z nich już w ogóle nie wchodzi w grę. Drugą
jest ten twój były absztyfikant Jerzy. Jego zachowanie było naprawdę dziwne.
Czy ty wiesz, że gdy tutaj przyjeżdżał, to potrafił siedzieć godzinami przed
biblioteką, obserwować budynek i chować się, gdy wychodziłaś z pracy? Wzbudził tym
mój niepokój i postanowiłem, że będę cię pilnował. Nie mogłem sobie darować tej
galerii, jak ja mogłem ciebie tak zostawić? Ale gdy zobaczyłem, że wychodzisz,
a on zostaje z tą kobietą, to pomyślałem, że wracasz już i nic ci nie grozi. I
zobacz, jak to jest. Byłem obok, a nie wiedziałem, że ty leżysz blisko mnie z
rozbitą głową.
– Hubert, śledziłeś mnie? Naprawdę pojechałeś wtedy za mną?
Ale ten mój wypadek…, przecież ty byłeś chyba jeszcze wtedy żonaty? Pilnowałeś
mnie? Nie rozumiem – odrzekłam bezradnie.
– Oj, Maja, Maja. Pewnie, że śledziłem, bo się o ciebie
bałem. No i co z tego, że żonaty? Czy żonaty nie może kochać kobiety niebędącej
jego żoną? Ja ciebie kocham od zawsze. Obawiam się, że Zofia się tego
domyśliła, chociaż naprawdę ukrywałem to uczucie przed światem i moją żoną, ale
ona miała jakiś dodatkowy zmysł. Ile awantur musiałem przeżyć, to nawet pojęcia
nie masz. A ciebie nienawidziła z całego serca. Zresztą, nie tylko ciebie.
Nienawidziła każdej kobiety, z którą pożartowałem. Od razu oskarżała mnie o to,
że z taką romansuję. Wszystkie kobiety nazywała albo kurwami, albo dziwkami.
– To po co z nimi żartowałeś? – w dalszym ciągu nie
rozumiałam. – Twoja żona dostawała amoku, a ty jej chyba na złość robiłeś?
– Cholera jasna! Ja lubię ludzi, i lubię kobiety. Lubię
żartować, śmiać się i bawić. Swojej żony nigdy nie zdradziłem, mówiłem ci już
to przecież. Ale odciąć się od świata i ludzi tylko dlatego, że Zofia była
patologicznie zazdrosna? Zatruwała mi życie, a ja i tak ją szanowałem. Nie
kochałem już, męczyłem się z nią, chciałem uciec, choć wiedziałem, że to
graniczy z cudem. Może uciekłbym w końcu, ale nie chciałem wyjeżdżać bez
ciebie. A miałem przeczucie, że ty nigdy nie wyjechałabyś z żonatym mężczyzną,
który w dodatku nie mógłby uzyskać rozwodu. Prawda jest taka, że musielibyśmy
się oboje ukrywać przed Zofią i to w sensie dosłownym, bo ona, świeć Panie nad
jej duszą, ani rozwodu by mi nie dała, ani w spokoju by nas nie zostawiła.
Kiedyś spytałaś mnie, dlaczego nie interesuję się wypadkiem Zofii i miałem
wrażenie, że jesteś rozczarowana moją odpowiedzią. A ja byłem szczęśliwy!
Rozumiesz? Tak, wiem, to straszne, ale ja byłem szczęśliwy! Bo śmierć mojej
żony oznaczała dla mnie koniec awantur, koniec napięcia, koniec koszmaru,
oznaczała wolność. W dodatku moje nadzieje na związek z tobą zaczęły się
urzeczywistniać. Więc naprawdę miałem walczyć o to, by policja szukała sprawcy
wypadku?
Przestaliśmy rozmawiać, każde z nas na swój sposób analizowało
sytuację, która w tym momencie wydawała się być beznadziejną.
– Maju, ja nie mogę się ruszyć, a tak tkwić tu nie możemy. Jeśli
zdołasz się jakoś podnieść, może chociaż unieść ręce, to spróbuję rozerwać
taśmę.
– Rozerwać? Jak?
– Jak rany koguta! Zębami! Zęby mam mocne, ręce masz
splątane taśmą, a taśma się rwie. Może uda mi się po kawałeczku ją jakoś
rozerwać. Pomysł Huberta wydał i się godny uwagi i już miałam się nawet zebrać
w sobie, by wyciągnąć ręce na wysokość Hubertowych ust, gdy nagle przyszło mi
do głowy, że przecież też garnitur zębów posiadam i to w dobrym stanie, więc
sama mogę sobie tę taśmę przerwać. Hubert chyba ten mój pomysł przyjął z
niejaką ulgą, bo nie oponował, a ja zaczęłam mocować się z taśmą oklejającą
grubą warstwą moje nadgarstki.
65.
Rozerwanie więzów na moich nadgarstkach wcale nie było
łatwe. Taśma owijała je grubą warstwą, była dziwnie twarda i moje obawy, że
mogę sobie na niej w najlepszym wypadku wyszczerbić zęby zaczynały nabierać
realnego kształtu. Co tam zęby, pomyślałam w desperacji. Ostatecznie
stomatologia stała na tak wysokim poziomie, że w razie czego obstalowałabym
sobie garnitur całkiem nowych zębów i to w dodatku porcelanowych.
Najważniejsze, żeby się uwolnić i wyleźć z tych kazamatów. Musiałam poranić
sobie wargi, bo zauważyłam ciemniejsze ślady na rękawie mojej jasnej bluzki,
ale i to nie stanowiło problemu. Byleby stamtąd uciec! Hubert zaczynał mnie
coraz bardziej wkurwiać swoimi dydaktycznymi wstawkami, które pewnie w
założeniu miały mnie wspierać, ale to jego wsparcie typu „dobrze, Majeczko”, „
nie spiesz się, powoli, spokojnie”, „ podejdź do tego metodycznie”, „świetnie
ci idzie, oby tak dalej” zamiast zagrzewać mnie do pracy coraz bardziej
zaczynało mi działać na CUN i ledwo hamowałam wściekłość. Miałam świadomość
tego, że gdybym zaczęła się z nim kłócić, to skończyłoby się na awanturze. Poza
tym zdawałam sobie sprawę z tego, że Hubert po prostu dodaje mi otuchy. Po
jakimś czasie zorientowałam się, że jego głos wydaje się być jakiś słabszy.
Spojrzałam na niego, siedział z zamkniętymi oczami i głową zwieszoną na jedno
ramię, ręce musiały go bardzo boleć, na pewno były ścierpnięte. Widać, że
naprawdę cierpiał. Przestraszyłam się. Nigdy przedtem nie widziałam go w takim
stanie, ale i sytuacja nie należała do typowych. Hubert wyraźnie opadał z sił.
Może to przez to wielogodzinne siedzenie w bezruchu i z rękami w górze, może
przez ranę na głowie, a może przez wszystko na raz. Strach zmobilizował mnie do
działania. Miałam opuchnięte i odrętwiałe wargi, zęby bolały, ale ręce były
wolne. Przez chwilę nie wierzyłam we własne szczęście. Już chciałam podnieść
się na nogi, gdy przypomniałam sobie, że te też mam skrępowane taśmą, o
przegryzieniu której nawet nie było mowy. Nawet gdybym miała jeszcze na to
siłę, to technicznie było to niewykonalne.
– Hubert, słyszysz mnie? – uklękłam, unosząc się na wysokość
jego twarzy. – Hubert? – Jego pozlepiane włosy świadczyły o ranie, którą
zakrywały. Otworzył oczy i uśmiechnął się do mnie.
– Dzielna dziewczyna. Wiedziałem, że ci się uda. A teraz
uciekaj – szepnął.
– Jak to, uciekaj? A ty?
– Ja nie dam rady. Nie czuję ani rąk, ani nóg. Nawet się nie
uniosę. Uciekaj.
– Hubert, przestań bawić się w herosa. Mam związane nogi
taśmą. Muszę się jakoś wyplątać, ciebie też muszę uwolnić, ale nie dam rady
gryźć tej taśmy drugi raz. Czy tu są jakieś narzędzia?
– Za regałem. Kiedyś coś tam było, nie wiem. – Przesuwałam
się na kolanach, macając dłońmi po posadzce w nadziei, że w końcu moje ręce
natrafią na coś, czym będę mogła rozwiązać Huberta.
– Tam taka szuflada była – usłyszałam, doczołgując się do
przeciwległej ściany, gdzie istotnie stało kilka skrzynek. Gwoździe,
śrubokręty, śrubki, klucze, i niczego, czym można by przeciąć taśmę. W końcu
zdecydowałam się na śrubokręt. Skoro zerwałam taśmę zębami, to śrubokręt też
mógł się przydać. Przez chwilę nie wiedziałam, co robić – zrywać taśmę krępującą
moje nogi, czy raczej ruszyć na pomoc Hubertowi. W końcu stwierdziłam, że on
jest w tej chwili w gorszym stanie, a uwolnienie jego rąk powinno mu przynieść
znaczną ulgę. Starałam się dziurawić taśmę wokół jego rąk tak, by ich nie
poranić, ale nie było to łatwe. Namęczyłam się sporo, ale jednak się udało.
Rozmasowywałam mu dłonie leżące prawie bezwładnie na jego udach. W końcu i
Hubert zaczął poruszać palcami, a ja kaleczyłam taśmę oblepiającą mi spodnie.
– Majeczko, musisz uciekać – Hubert dotknął mojej twarzy. –
Posłuchaj mnie uważnie. Musisz stąd uciekać.
– Czyś ty już zupełnie zwariował? – zdenerwowałam się na
dobre. – Jak mam cię zostawić? Ty byś mnie zostawił?
– Majeczko, myśl logicznie. Ja nie dam rady, któreś z nas musi
sprowadzić pomoc. Tylko ty możesz to zrobić, rozumiesz? – pokiwałam głową. No
jasne, że rozumiałam. Ostatecznie Hubert miał rację. Mogłam lojalnie tkwić z
nim w tej piwnicy i czekać albo na nadejście tego, kto nas tu uwięził, albo na śmierć
głodową. Mogłam też uciec i sprowadzić pomoc.
– Hubert, ale dlaczego ty nie możesz uciec razem ze mną? Tak
się źle czujesz? Co ci jest?
– Skarbie, nie czuję się najlepiej, to prawda. W głowie mi
łupie, ale z tym bym sobie poradził.
– Więc o co chodzi?
– Nie zmieszczę się w okienku, a nie ma innej drogi. Drzwi
nie sforsujemy. Jestem od ciebie większy – przytulił się do mnie. – Najpierw
muszę wybić szybkę, bo okienko się nie otwiera. Poczekaj, nie podchodź, jeszcze
się poranisz szkłem – poszedł wolno w stronę stojących pod ścianą skrzynek, z
których wzięłam śrubokręt. Najpierw usłyszałam brzęk tłuczonego szkła, a potem odgłos
drapania – to Hubert skrobał czymś ramę okienka, wygarniając z niej resztki
szkła.
– Gotowe – powiedział, podsuwając skrzynkę mającą służyć za
stopień. – Uważaj teraz. Gdy stąd wyjdziesz, staniesz tyłem do okienka. Skieruj
się w prawo, zaraz za drzewami zobaczysz ogródki działkowe, przejdź przez nie.
Nie biegnij przez las, choć tamtędy droga jest krótsza, ale pamiętaj, że ten,
kto nas tu zamknął, będzie najprawdopodobniej unikał ludzi, więc jeśli będzie
tu szedł, to właśnie przez las. I, Maju, biegnij prosto na policję. Nie do
domu. Na policję. Tak naprawdę nie wiemy, kto nam to zrobił. To może być każdy.
Pamiętaj. – Weszłam na skrzynkę i przełożyłam najpierw ręce, potem głowę przez
okienną ramę. Przeraziłam się, że się nie zmieszczę i utknę w tej dziupli. Hubert
robił, co mógł, by mnie wypchnąć na zewnątrz, a ja wyzywałam się w duchu od
cholernych grubasek i obiecałam sobie, że jak tylko mi się uda, to zacznę
przestrzegać diety. W końcu zaparłam się o coś nogą, najpewniej o Huberta, i
wytoczyłam się na zewnątrz. Zapadał zmierzch, więc musieliśmy przesiedzieć w
piwnicy pół nocy i cały dzień.
– Maja – Hubert uśmiechał się do mnie, patrząc przez okienną
ramę. – Przepraszam cię za wszystko. I pamiętaj, że cię kochałem. I tylko na
tym polegała moja wina. – Podniosłam się z klęczek.
– Nie dramatyzuj. Wrócę po ciebie, czekaj – obiecałam i
pobiegłam w stronę drzew. Potem dotarło do mnie, że nie odwzajemniłam mu się moim
„kocham”.
66.
Dobiegłam do wysokich sosen, za którymi ciągnęły się ogródki
działkowe, pozostawiając w tyle budynek z Hubertem i mijając po drodze
opuszczone od dawna zabudowania gospodarcze. Raz tylko obejrzałam się za siebie,
żeby dobrze zapamiętać to miejsce. Musiałam przecież wiedzieć, dokąd wrócić z
policją, nigdy wcześniej tu nie byłam, nie miałam nawet pojęcia, że stały tu
jakieś budynki. Zobaczyłam ścieżkę prowadzącą przez las, o której wspominał
Hubert i stanęłam przed nie lada dylematem: pobiec nią na skróty, czy raczej
poszukać furtki prowadzącej na działki i pobiec tamtędy? Przez krótką chwilę
walczyłam z pokusą, by wybrać najkrótszą z dróg, lecz przypomniałam sobie
ostrzeżenie Huberta. Robiło się coraz ciemniej, więc zależało mi, by jak najszybciej
odnaleźć tę cholerną furtkę, co wcale nie było najłatwiejsze. Chmiel
porastający ogrodzenie skutecznie ją maskował. Niewiele myśląc, postanowiłam
przeleźć przez płot, nawet za cenę potłuczenia przy ewentualnym upadku. Nawet
złamana noga czy ręka były lepsze od tego, co mogłoby mnie spotkać w piwnicy. Wylądowałam
w krzakach jeżyn, klnąc jak wszyscy diabli na ich kolce. Teren zajmowany przez
działki wydawał się ciągnąć kilometrami, nie bardzo wiedziałam, w którą stronę
mam pójść, by dotrzeć jak najbliżej miasta. Nie uśmiechało mi się spędzenie
nocy pod gołym niebem, szłam wzdłuż płotu, klucząc między altankami i
wypatrując wyjścia.
– Marysia? – u wyjścia bocznej alejki stała kobieta,
dzierżąc z rękach łopatę. – Rany boskie! Co ty tutaj robisz? Całe miasto cię
szuka, matka od zmysłów odchodzi. Ziutek na policji awanturę urządził, że nie
szukają, że to ich wina, a ty na działkach? – Podeszłam bliżej, bo nie mogłam rozpoznać,
kto tak biadolił nad moim losem.
– Pani Tuszyńska? To
pani?
– No pewnie, że ja, ale gdzie ty się, dziewczyno,
podziewałaś? Już wszyscy myśleli, żeś z tym Hubertem uciekła, ale twoja mama
nie wierzyła. Powiedziała, że ty byś tak bez słowa nie wyjechała. Bo i po co? A
ty na działkach siedziałaś? Z Hubertem? – Światła samochodu oświetliły
ogrodzenie. Jakieś auto sunęło powoli przez las i wszystko wskazywało na to, że
nie zamierza się zatrzymywać przy działkach.
– To ktoś po panią może? – zapytałam zaniepokojona, bo złe
przeczucia opadły mnie jak muchy miód.
– A gdzieżby tam po mnie – Tuszyńska machnęła ręką. – Ja tam
sama na nogach wszędzie chodzę. Mój stary ma skuter, ale mówi, że mam sama
chodzić, bo chodzenie to najlepsza rehabilitacja dla starych kości –
zachichotała. – A i bać się nie boję, bo kto by tam na starą babę napadać
chciał? – zapytała retorycznie. – Rozgarnęłam liście chmielu oplatające płot i
obserwowałam auto, które dojeżdżało właśnie do drzew, skręcając w stronę
budynku, w którym nadal siedział uwięziony Hubert.
– Pani Tuszyńska – złapałam ją za rękę – niech pani biegnie
do miasta! Niech pani biegnie na policję i powie, że mnie pani widziała na
działkach.
– Majeczka, no co ty? Gdzie ja tam na policję będę biegła? Po
co? – Tuszyńska wyglądała na wystraszoną.
– Pani Tuszyńska, niech pani biegnie. Na policję bliżej niż
do mojego domu. Pani posłucha. Tam za sosnami są puste domy, tak musi pani
powiedzieć na policji. W jednym z nich jest Hubert. Zamknięty w piwnicy. Jest
pobity, nie może się ruszyć.
– Jezusie Maryjo! – Tuszyńska załamała ręce. – Coś ty,
dziewczyno, najlepszego narobiła! Jak matka to przeżyje? I za co go pobiłaś? Co
on ci zrobił? – lamentowała, załamując ręce.
– Pani Tuszyńska! – krzyknęłam zniecierpliwiona. – Nic nie
narobiłam! Udało mi się uciec z tej piwnicy, ale Hubert nie mógł wyjść. Niech pani
biegnie po policję, ja muszę wracać. Widziała pani ten samochód? – wskazałam
ręką na sosny.
– No widziałam, ale Marysiu, może ty sama pobiegniesz? Młodsza
jesteś, nogi masz zdrowsze, ja stara. Nim dobiegnę, wytłumaczyć nie będę
umiała…
– Musi pani! Musi pani, ja muszę wracać. Niech pani biegnie.
Szybko!
– Ale po co ty, dziecko, chcesz tam wracać, co? – Tuszyńska
nie dawała za wygraną, trzymając mnie kurczowo za rękę, jakby się bała, że
zaraz naprawdę jej ucieknę.
– Muszę wracać, bo go zabiją. Rozumie pani? Niech pani
biegnie! – Odwróciłam się i pognałam w stronę, z której tu dotarłam. Przełażąc
po raz drugi przez krzaki jeżyn zorientowałam się, że przecież mogłam chociaż
zapytać Tuszyńską o furtkę. Obejrzałam się, lecz jej nie było już na ścieżce.
Miałam tylko nadzieję, że codzienna rehabilitacja w postaci długich spacerów na
działkę przyniesie teraz pozytywny skutek i dla nikogo z nas pomoc nie nadejdzie
za późno.
67.
Dopiero gdy podeszłam bliżej, zauważyłam, że auto jest
zaparkowane tak, by nie było go widać z drogi. Stało zaraz przy zbitych z
masywnych desek drzwiach. Nie miałam wątpliwości, ten, kto nim przyjechał,
uwięził mnie i Huberta w piwnicy tego opuszczonego budynku, a teraz powrócił,
by dokończyć dzieła zniszczenia. Nawet nie chciałam sobie wyobrażać, jak ten
ktoś zareaguje lub zareagował, widząc, że w piwnicy pozostał tylko Hubert.
Najprawdopodobniej porywacz jeszcze nie zauważył mojej nieobecności,
ostatecznie, gdyby tak się stało, powinien już stamtąd wiać, przypuszczając, że
za chwilę będzie tu policja. A skoro jeszcze nie zauważył, że mnie nie ma, to…,
przypuszczalnie zajął się Hubertem, mnie zostawiając na koniec. Podkradłam się
do piwnicznego okienka, którym nie tak dawno wydostałam się z pułapki. Podczołgałam
się przy ścianie i ostrożnie zajrzałam do środka, próbując przeniknąć wzrokiem
panujący w środku mrok, ale niczego nie dostrzegłam ani nie usłyszałam. Leżałam
z twarzą przy ziemi bez pomysłu na dalsze postępowanie. Panująca w piwnicy ciemność
i towarzysząca jej cisza obudziły we mnie przez krótką chwilę nadzieję, że
parkujący przed budynkiem samochód nie miał nic wspólnego z tym, co przydarzyło
mi się kilka godzin wcześniej, więc postanowiłam sprawdzić, co się dzieje z
Hubertem.
– Hubert – syknęłam w okienko – słyszysz mnie? Hubert? – nikt
nie odpowiadał, więc po raz któryś już w ciągu kilkunastu ostatnich godzin
mojego życia zaczęłam się bać, czując ciarki przechodzące po moich plecach.
– Hubert, jesteś tam? Hubert! – nie rezygnowałam. – Hubert!
– niemal krzyknęłam, mając przed oczami obraz martwego Huberta, było nie było,
mojego narzeczonego. O żesz kurwa mać!, zdenerwowałam się. Nie ma to jak mieć
zezowate szczęście. Ledwo się rzeczowy chłop trafił, a już go ktoś jakaś
łachudra ukatrupiła i to w dodatku przed ślubem, nie pozostawiając mi żadnej
szansy na zmianę nazwiska, chociaż rezygnacja z mojego na rzecz Kuferkowego do
tej pory nie wydawała mi się atrakcyjną.
– Hubert? – zapytałam więc głośniej, przeklinając w duchu, że
nie mam przy sobie choćby najmniejszej zapałki, którą mogłabym nawet na kilka
sekund rozświetlić mroki piwnicy. – Hubert, co z tobą? Żyjesz?
– Żyje, żyje, czeka na ciebie – usłyszałam nad sobą głos,
który zmroził mi krew w żyłach, więc niezdarnie podniosłam głowę. Ni to ze
strachem, ni to zdziwieniem zauważyłam, że ktoś nade mną stoi. Szybka decyzja,
by błyskawicznie poderwać się na nogi, odepchnąć dziada albo kopnąć go w
słabiznę i zwiać gdzie pieprz rośnie, spełzła na niczym, bo przy pierwszej
próbie powrotu do pionu poczułam silne walnięcie w kark i padłam jak długa. Nie
miałam sił, by walczyć, gdy poczułam, że silne ręce chwytają mnie za nadgarstki
i ciągną po ziemi w kierunku drzwi, które teraz stały otworem. Po chwili już
sturlałam się po schodach na dół piwnicy, z której nie tak dawno udało mi się
uciec. Na stoliku, niewidocznym przez okienko, bo skrytym za regałem, palił
się, kopcąc, znicz. Mimo zamroczenia skojarzył mi się od razu z ostatnim
pożegnaniem i struchlałam. Obmacałam zdarte i obolałe łokcie i kolana. Nie
miałam czasu na użalanie się nad sobą, musiałam znaleźć Huberta.
– Hubert – załkałam, widząc, że leżał za regałem między
skrzynkami z narzędziami. Jego ręce znowu były okręcone taśmą. – Hubert?
Żyjesz? – podczołgałam się do niego i ujęłam jego twarz w dłonie. Uniósł powieki,
patrzył na mnie przez chwilę, jakby dawał sobie czas na rozpoznanie mnie.
– Maja – wyszeptał – wróciłaś po mnie. Nie powinnaś. Nie
powinnaś wracać. Przepraszam. – Jego głowa opadła mi na kolana. Byłam
przekonana, że właśnie umarł, a ja zostałam sam na sam z psychopatą, który nie
wiedzieć czemu, uparł się, by nas oboje ukatrupić. I co my mu oboje zrobiliśmy?
Za co to wszystko? Może i odzywałam się czasami głupio do sąsiadek matki, ale
nigdy nikomu nie wyrządziłam krzywdy, a Hubert? Co on komu zrobił? Zawsze był
kulturalny, życzliwy, wręcz szarmancki. Więc za co to wszystko? Łzy płynęły mi
po twarzy obfitym strumieniem. Kołysałam głowę Huberta, gładząc jego posklejane
i wilgotne jeszcze od krwi włosy, gdy na ścianie oświetlanej kopcącym zniczem
zamajaczył zniekształcony cień.
68.
Nadal klęczałam przy Hubercie, patrząc na zbliżającą się w
naszym kierunku postać. Wydawało mi się, że już ją kiedyś spotkałam, że znam
tego człowieka, bo było w nim coś znajomego, co na pewno już kiedyś widziałam.
Strach mnie obezwładnił, w gardle czułam rosnącą gulę, a ręce dygotały.
Jednocześnie nie mogłam się doczekać, by wreszcie zobaczyć tę zbliżającą się ku
mnie osobę, nie byłam też w stanie wydobyć z siebie głosu.
– Nie bój się, nie umrze – zaśmiała się Zofia, żona Huberta,
zwracając się do mnie i wychodząc z cienia, ukazując się nam w całej swej
okazałej postaci. Imponującej wielkości biust i równie imponującej wielkości
pośladki, obleczone w czarny, opięty dres zamajaczyły cieniem na ścianie, gdy
oparła się na trzymanej w rękach łopacie. Hubert raptownie nabrał w płuca
powietrza i wstrzymał na chwilę oddech, by później je powoli wypuścić. Wpatrywał
się w Zofię szeroko otwartymi oczami, zaciskając dłonie w pięści, które
wydawały się teraz bezsilne.
– Zofia? – wydukał wreszcie z niedowierzaniem. – To ty?
Zofia sprawiała wrażenie ucieszonej spotkaniem z mężem.
Znowu zaśmiała się głośno, podpierając się jedną ręką pod bok, bo w drugiej w
dalszym ciągu ściskała stylisko łopaty, co obudziło moje podejrzenia dotyczące niecnego
zamiaru wykorzystania narzędzia.
– Przecież nie żyjesz? –Hubert ni to stwierdził, ni to zapytał.
– A ty, ty! – pogroziła mu zalotnie Zofia – nie płakałeś na
Zosieczką zbyt długo, co? Od razu poleciałeś do jubilera. A po co tam pognałeś,
hę? – zapytała Zofia, taksując męża groźnie wzrokiem. – To ja ci powiem po co!
Pognałeś do jubilera, żeby wydać nasze oszczędności na pierścionek dla tego
czegoś! – wskazała mnie palcem. – Nawet nie poczekałeś na koniec żałoby! Tak ci
było do niej spieszno? – krzyczała Zofia, robiąc krok w naszym kierunku.
– Zosiu – wyjęczał Hubert. – Przecież odeszłaś ode mnie. I
nie żyłaś – dodał, co w tej sytuacji zabrzmiało trochę głupio.
– Odeszłam, żebyś mnie odnalazł! – Zofia nakręcała się coraz
bardziej. – Myślałam, że przyjedziesz tak jak to planowaliśmy, że będziesz
prosił, bym wróciła, że pokażesz, jak mnie kochasz, jaka jestem dla ciebie
ważna, że coś wymyślisz, a ty co? Ucieszyłeś się – oskarżyła.
– Zosiu – Hubert chyba miał nadzieję, że zdoła zmiękczyć
żonę, skamląc i przymilając się do niej, co zaczęło budzić mój sprzeciw.
– Nie ma już Zosi! – zagrzmiała Zofia. – Zabiłeś ją razem z
tą dziwką – skierowała w moją stronę wzrok. – Ukradłaś mi męża, ty suko!
Doskonale wiedziałam, co się święci, że nie kręcisz się koło naszego domu bez
powodu, ale on mi mydlił oczy i mylił tropy. Nie na długo jednak, o nie. Może i
byłam ślepo zakochana, ale nie ślepa! – patrzyła na mnie z nienawiścią.
– Zosiu, to nieprawda, Maja nic nie zrobiła. Naprawdę. To
ja, to moja wina – Hubert próbował skierować jej uwagę na siebie, czym tylko ją
jeszcze bardziej zdenerwował.
– I jeszcze jej bronisz? Ty jej bronisz? Ja, twoja żona,
cudem zmartwychwstała stoi tu przed tobą, a ty, zamiast się cieszyć, bronisz
tej kurwy, która zniszczyła nasze małżeństwo? – wrzeszczała Zofia, nachylając
się ku nam, oparłszy się na łopacie. Pomyślałam, że teraz nikt i nic już nie
zdoła nam pomóc, a ja popełniłam najgorszy błąd w moim życiu, zlecając starej
Tuszyńskiej zawiadomienie policji. I co ja chciałam osiągnąć, wracając do tej piwnicy?
Dlaczego nie pobiegłam po pomoc, jak nakazywał rozsądek, zamiast liczyć na
schorowaną kobietę, która pewnie już w połowie drogi zapomniała, o co ją
prosiłam? Nadeszła chwila zemsty i to nie w postaci Zofii, ale w postaci mojej
bezdennej głupoty i braku logicznego myślenia.
– Zosiu, to nieprawda – nie odpuszczał Hubert. – Maja nie
wiedziała nic o moich zamiarach. Nie wiedziała, że kupiłem pierścionek.
Naprawdę.
– Ona nie wiedziała! Ona niewinna! – przedrzeźniała Zofia. –
Niespodziankę jej zrobiłeś, co? Świece, pięć gwiazdek i wielki brylant! A czemu
nie? Zofii już nie ma! Zofia już nie stanie na przeszkodzie! Zofia już gnije
dwa metry pod ziemią! Można zaprosić do jej łóżka inną! Tak to sobie
wymyśliliście? Tak to miało być? – Pomyślałam, że za chwilę nastąpi mój
nieodwołalny koniec. Hubert leżał na posadzce niezdolny do jakiegokolwiek
ruchu, a mnie nie przychodził do głowy żaden pomysł na wyjście z tej opresji. I
tak oto sczeznę w tej piwnicy, w kurzu i brudzie, sponiewierana i wyzywana od
kurew. Być może za jakiś czas ktoś znajdzie moje nadgniłe i zmaltretowane
zwłoki, choć nie jest powiedziane, czy Zofia nie zakopie ich na tyle głęboko,
by nikt mnie nigdy nie znalazł. Biedna moja mama, biedny Ziutek, nawet Baśka
biedna! Już teraz pewnie odchodzą od zmysłów, może za jakiś czas trochę zapomną
i ból zelży, ale zanim to nastąpi, swoje przecierpią.
– No ale teraz Zosia wróciła i pokaże wam wszystkim –
Kuferkowa zachichotała radośnie.
– Zosiu, co masz na myśli? – zapytał Hubert. – Na kim i za
co zamierzasz się mścić? Porzuciłaś mnie, sama zdecydowałaś, że nie chcesz ze
mną być, a teraz jesteś zła? – ścisnął mnie za rękę, odpychając niewidocznie,
jakby chciał, bym się odsunęła, więc zaczęłam się przesuwać w kierunku stolika
ze zniczem, byleby jak najdalej od Zofii.
– Kłamiesz! – Zofia ryknęła jak ranne zwierzę. – Odprawiłeś
mnie, sam mi kazałeś wyjechać, schować się, przeczekać! A teraz co? Ja ciebie
porzuciłam? Sam to wszystko wymyśliłeś! – Odsuwałam się od Huberta coraz dalej,
nie wiedząc, co myśleć o tym, co słyszę. Miałam w głowie galimatias.
– Zosiu, przecież wiesz dlaczego. Przecież wiesz, kochanie.
Nie było innego wyjścia. Pamiętasz? – Hubert przemawiał czule jakby mówił do
dziecka. – Chciałem cię chronić. Przecież wiem, że to nie twoja wina. Rozumiem.
Ja wszystko rozumiem. A potem ten straszny wypadek. Od zmysłów odchodziłem –
przemawiał Hubert, a Zofia przez krótki moment patrzyła na niego jak zakochana
kobieta.
69.
– Przecież nie mogłaś tu zostać, Zosiu – kontynuował Hubert.
– Pamiętasz? Obmyśliliśmy to razem, żeby cię chronić. Nikt inny poza mną by nie
zrozumiał. Nie mogłem znieść myśli, że ktoś obcy miałby cię oceniać, oskarżać,
pamiętasz? – przemawiał jak do dziecka.
– Ale przestałeś się odzywać – zaszlochała Zofia. –
Zostawiłeś mnie samą, a sam co? Pewnie się z nią zacząłeś umawiać. Zdradzać
mnie! Zapomnieć o mnie chciałeś, uwolnić się ode mnie! – wykrzyczała. – Do tej
kurwy było ci spieszno!
– Zosiu, Zosiu, kochanie, co ty wygadujesz?
– Pierścionek jej kupiłeś! Chyba nie zaprzeczysz?
– Ale dopiero po twojej śmierci – zapewnił z wyrzutem
Hubert, a ja pomyślałam, że zabrzmiało to cokolwiek głupio, skoro Zofia nie
tylko stała przed nami cała i zdrowa, ale jeszcze miała nas w garści i to ona
decydowała o naszych dalszych losach.
– Ale czemu ona? Czemu właśnie z nią? – szlochała Zofia,
kiwając się nerwowo na stylisku łopaty. – Wiedziałeś, że jej nienawidzę!
Wiedziałeś, że to wszystko przez nią! Gdyby nie ona, nigdy by do tego nie
doszło. Nigdy nie musiałabym wyjeżdżać. To wszystko przez nią, a ty co? Pierścionek
kupiłeś! Żenić się chciałeś! Do naszego domu chciałeś ją wprowadzić – żaliła
się Zofia, patrząc na Huberta, który w dalszym ciągu leżał odłogiem pod ścianą.
Musiała go nieźle zdzielić tą łopatą, skoro tak sflaczał, pomyślałam niemal z satysfakcją.
– Zosiu, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie – odrzekł
Hubert z pokorą. – Ale Maja naprawdę nie ma z nami nic wspólnego. To nasza
sprawa. Tylko twoja i moja. Ona nie jest nam potrzebna. Wypuść ją. Nikt nie
powinien się wtrącać w sprawy między małżonkami. Było nie było – jest obca.
Niech sobie idzie, nie chcę przy niej omawiać naszych spraw – przekonywał
Hubert. Zrobiło mi się wstyd. Tak źle przed chwilą o nim pomyślałam, a on cały
czas próbował mnie uratować. Nie mógł się ruszać, był całkowicie zdany na łaskę
tej szalonej baby, a mimo to myślał tylko o mnie. Popatrzyłam na niego z
wdzięcznością, zdając sobie sprawę z bezsensowności tej jego próby uwolnienia
mnie. Ta kobieta na pewno była szalona, ale nie głupia. Miała w swojej głowie
konkretny plan, który konsekwentnie realizowała, a to nie wróżyło dla mnie
niczego dobrego. I pomyśleć tylko, że przez cały ten „narzeczeński” okres
wahałam się, co do sensowności narzeczeństwa i ani razu nie poczułam się jak
zakochana kobieta.
– Pytałeś, co zamierzam z wami zrobić? – zaśmiała się po raz
kolejny tego wieczoru. – Już mówię. Dostaniecie oboje to, na co zasłużyliście.
Ona zaraz zdechnie jak suka. Lekkie uderzenie łopaty zwala z nóg dużego
mężczyznę, popatrz na siebie, a co zrobi z kobietą? Na wszelki wypadek rąbnę ją
kilka razy aż jej piękna buźka zmieni fason. A potem…, o widzisz, to będzie
najlepsze! Potem ktoś anonimowo wezwie policję, która stwierdzi, że to ty ją
zabiłeś. Nie chciała za ciebie wyjść, oddała ci pierścionek, a ty nerwowy
jesteś. Obsesję masz na jej punkcie. Pamiętasz te biedne kobiety w lesie? Takie
do niej podobne. Znajdą przy tobie kilka ich rzeczy i będzie po sprawie. Ona
zdechnie, a ty posiedzisz w kiciu. A może nie będzie tak źle? Może lekarze
stwierdzą, że jesteś niepoczytalny, szalony, że wariat z ciebie i trzeba cię
zamknąć w szpitalu? Zawsze to lepsze niż więzienie, prawda?
– Zosiu, co ty bredzisz? – Hubert zachowywał godny podziwu
spokój. – Przecież ja żyję. I będę świadczył. To się nie uda – przekonywał.
– Świadczył? O czym? Ja nie żyję! Rozumiesz? Ja nie żyję!
Moje ciało zostało spopielone, nie ma DNA, nie ma śladu! – Zofia ruszyła w moją
stronę, unosząc łopatę na wysokość głowy. W ostatnim przebłysku świadomości
chwyciłam ciągle palący się znicz i chlusnęłam jej w twarz roztopioną stearyną,
uchylając się przed ciosem. Widać musiało ją cholernie zaboleć, bo złapała ręką
za poparzoną twarz, co dało mi możliwość wyrwania jej łopaty. Nie wahałam się
ani minuty dłużej. Walnęłam Zofię łopatą w plecy i zwaliła się na piwniczny beton
niczym wór kartofli. Na wszelki wypadek przyłożyłam jej ponownie, starając się
ominąć głowę. Nie chciałam jej zabijać, ale ogłuszyć. Popatrzyłam, jak leży bez
czucia i pomyślałam, że jestem rewelacyjna.
– Dzięki Bogu – Hubert odetchnął głęboko. – Zaklej jej ręce
taśmą. Pospiesz się – instruował, a ja popędziłam w kierunku skrzynek w
poszukiwaniu taśmy.
70.
– Zakleiłam Zofię szczelnie, pamiętając, że ręce musi mieć
za plecami. Ostatecznie skoro ja przegryzłam tę taśmę, to Zofia w przypływie
szału mogła też to zrobić i to na moich oczach, a w bezpośrednim starciu z tą
posągową kobietą nie miałam najmniejszych szans. Na Huberta w dalszym ciągu nie
miałam co liczyć. Siedział pod regałem, ledwo co ruszając rękami. Zofia leżała
teraz na boku z zaklejonymi ustami, owiniętymi taśmą rękami i nogami.
Przysiadłam po turecku po drugiej stornie, odetchnęłam pełną
piersią, jakbym wykonała kawał dobrej roboty. Hubert oddychał ciężko, ocierając
rękawem koszuli płynący mu po twarzy pot.
– Maja, dlaczego wróciłaś? Prosiłem, żebyś poszła po pomoc.
Byłaś nierozważna – przemawiał do mnie jak do niezbyt rozgarniętego dziecka.
– Mam parę pytań – zaczęłam, wpatrując się w Huberta, który
zaczął zamykać powieki. Podejrzewałam, że symulował drzemkę, by uniknąć
nieprzyjemnej sytuacji. Zofia zaczęła pojękiwać cicho, ale nie przejęłam się
tym za bardzo. Jeszcze przed chwilą chciała mnie najzwyczajniej w świecie
ukatrupić, nie miałam dla niej cienia litości.
– Maja, wyjdź stąd, Zofia zaraz dojdzie do siebie. Ty jej
nie znasz. Taka taśma jej długo nie utrzyma w ryzach, biegnij po pomoc – zaczął
straszyć.
– Oberwała raz, może oberwać i drugi – wskazałam na łopatę
opierającą się styliskiem o moje ramię.
– Potrzebuję pomocy, nie mogę się ruszyć. Proszę, Maja…
– Przeżyłeś prawie dobę w tym stanie, przeżyjesz jeszcze
godzinę. Odpowiesz mi na moje pytania. Mówiłeś, że Zofia nie żyje, że był
pogrzeb. Jak na nieboszczkę, to całkiem zdrowo wygląda. O co w tym chodzi? Nie
byłeś przy identyfikacji zwłok? A może nie rozpoznałeś własnej żony?
– Nie byłem. Gdy szwagierka zawiadomiła mnie o wypadku,
oczywiście tam pojechałem. Ale nie widziałem ciała. Przyjechałem na pogrzeb. Na
katafalku zamiast trumny stała urna, przed nią zdjęcie Zofii. Identyfikacji
dokonała wcześniej Irena, siostra Zofii, miałem wątpić w jej słowa? Przyznam
szczerze, że mi ulżyło. W tamtej chwili myślałem tylko o jednym, o tym, że
jestem wolny. A ty bezpieczna – dodał.
– Bezpieczna? Co przez to rozumiesz?
– Boże, jaka ty naiwna jesteś – Hubert wyraźnie się
zirytował. – Wokół ciebie giną podobne do ciebie kobiety, dzieją się jakieś
dziwne rzeczy, a ty nie zauważasz w tym żadnego związku z sobą. Jak myślisz,
kogo Zofia nienawidzi najbardziej na świecie i to zaraz po mnie? Podejrzewam,
że chciała ci zrobić krzywdę już dawno temu, ale gdy zobaczyła tę kobietę, tę
grzybiarkę, jakby grom w nią uderzył z jasnego nieba. Pamiętam jak krzyczała
„ona się rozmnożyła”, „jest wszędzie”, „ wszędzie pełno tej kurwy”. Wiedziałem,
że chodzi o ciebie, ale nie wiedziałem, jak cię ostrzec, bo i co miałem
powiedzieć? „Pani Maju, pani uważa, bo moja żona Zofia chyba zamierza
przetrącić pani kark?” Trzymałem się blisko ciebie, mając nadzieję, że będę w
pobliżu w decydującym momencie i zdołam ją powstrzymać.
– Ona zabiła tę grzybiarkę? – nie wierzyłam w to, co
usłyszałam. – Ale przecież tamtą ktoś zgwałcił? Wszyscy tylko o tym mówili.
– Nikt jej nie zgwałcił – zaprzeczył Hubert. – Ktoś
rozpuścił taką plotkę i się przyjęła. Kobieta zabita w lesie, to po co ją
zabijali? No żeby zgwałcić. Proste?
– Wiedziałeś o tym? – spytałam z niedowierzaniem. – I nic
nie zrobiłeś? Nie zgłosiłeś tego? Rany boskie! Nie wierzę!
– Domyślałem się, a to różnica. A ty byś zgłosiła? Gdyby na
miejscu Zofii była twoja matka, Ziutek albo Baśka? Zgłosiłabyś?
– Nie wiem, ale…Zofia to nie matka! Skoro tak bardzo
chciałeś się od niej uwolnić, to dlaczego nie wykorzystałeś okazji? Miałeś
szansę. Może uratowałbyś Jadzię. Jadzia Dziesło. Pamiętasz ją? Osierociła
dzieci. Spokojna taka, smutna, cicha…
– Uspokój się! – głos Huberta zyskał na sile. – Zofia jest
chora. Chora psychicznie albo chora z nienawiści, jak zwał, tak zwał. Nie
wiedziałem, że to ona zabiła aż do tamtego dnia, do Jadzi. Miałem wcześniej
podejrzenia, ale żadnej pewności. Ale tamtego dnia wykrzyczała mi, co zrobiła. Śmiała się jak wariatka, że ma sposób na „tę
moją blond kurewkę”. Myślisz, że nie
chciałem pobiec na policję? Chciałem, powiedziałem, że to zrobię. Zaśmiewała
się do łez, a potem mnie spytała: „ I co? ona cię zechce? Męża morderczyni?
Przez ciebie zginęły dwie kobiety!” Wtedy do mnie dotarło, że moje życie się
skończyło. Że będę musiał uciekać, kłamać, a i tak zawsze ktoś mnie gdzieś
pozna i opowie moją historię. Po kilku latach znalazłby się pewnie ktoś, kto by
stwierdził, że to ja doprowadziłem Zofię do takiego stanu. Poza tym było
jeszcze coś, cos ważniejszego od opinii i etykiety męża zabójczyni.
– Coś ważniejszego? Ważniejszego od życia Jadzi? Cóż to
takiego?
– Ty – odpowiedział Hubert. – Nie chciałem uciekać, nie bez
ciebie. I powtarzam, że dowiedziałem się prawdy po śmierci Jadzi. Nie mogłem
jej w niczym pomóc, tej pierwszej też nie.
71.
– No ale przecież powinieneś coś zrobić. Wtedy, gdy już
miałeś pewność – nie ustępowałam. Zofia na dobre oprzytomniała, próbowała
podnieść się z posadzki, ale ręce na plecach jej to skutecznie uniemożliwiały.
Na wszelki wypadek ujęłam łopatę w ręce, byłam gotowa przyłożyć jej ponownie,
gdyby zaszła taka potrzeba.
– Próbowałem namówić ją na wizytę u psychiatry, wmawiając,
że to, co się stało, to nie jest jej wina. Że lekarz jej pomoże i tak dalej,
ale ona tylko się śmiała. Ja początkowo naprawdę myślałem, że ona straciła
rozum. Zresztą, sam nie wiem, co myślałem.
– No właśnie. Gubisz się w tym, co mówisz. To się boisz,
żeby się nie wydało, to chcesz zawlec ją do psychiatry? Przecież wszystko by
się od razu wydało. Kręcisz, Hubert – zdenerwowałam się.
– Maja – Hubert wyciągnął do mnie rękę, chcąc ująć moją
dłoń, ale nie ruszyłam się nawet na centymetr. – Maja, czy ty nie rozumiesz, że
ona dla mnie nie była ważna? Że było mi wszystko jedno, co się z nią stanie? Zatruwała
mi życie już od kilku lat, ale po tym, co zrobiła, przestała dla mnie istnieć
jako człowiek. Rozumiesz to? Mnie chodziło tylko o jedno, o ciebie. Tylko ty
się liczyłaś, tylko o tobie myślałem. Wiedziałem, że będzie trudno zbliżyć się
do ciebie, ale postanowiłem zrobić wszystko, byś zwróciła na mnie uwagę i
okazało się, że metoda małych kroczków daje rezultaty. Czy ty wiesz, co ja
czułem, gdy się dowiedziałem, że ktoś cię napadł? Byłem przerażony, bo nie
wiedziałem, co się dzieje. Ze strony Zofii już ci nic nie zagrażało, byłem o
tym przekonany, a tu? Napad? Coś było nie tak.
Ciało Zofii zaczęło drgać. Patrzyłam na nią zaniepokojona,
nie chciałam, by umarła i to na moich oczach. Już zaczęłam się gramolić, by
przewrócić ją na plecy i sprawdzić, czy może oddychać, gdy Hubert krzyknął, bym
nic nie robiła. Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem. Naprawdę musiał jej
nienawidzić.
– Popatrz na nią – skinął w jej stronę głową. Patrzyłam na
drgającą Zofię przez jakiś czas, nie mogąc się zdecydować, jak mam postąpić.
– Maja, nie bądź naiwna, przyjrzyj się uważnie – zachęcił
Hubert i wtedy dopiero zrozumiałam. Ona się śmiała! Leżała okręcona taśmą, nie
mogła się ruszyć, na pewno miała świadomość tego, co się z nią stanie, a ta
cholera się śmiała! Patrzyłam zdumiona, zyskując pewność, że leży przede mną
wariatka. Kto normalny zachowywałby się tak jak ona w jej sytuacji? Baba
musiała dostać na łeb, żadne inne wytłumaczenie nie przychodziło mi do głowy.
– Odbiło jej? – zerknęłam na Huberta patrzącego na żonę z
wyrazem obrzydzenia.
– Nie, nie odbiło – zaprzeczył. – Zofia nie jest głupia, a zaryzykuję
nawet stwierdzenie, że jest inteligentna. Wszystko sobie zaplanowała. Wprawdzie
chciała pozbyć się ciebie, ale i tak jej się udało. Nie rozumiesz?
– Co mam znowu zrozumieć? – nie spuszczałam Zofii z oczu,
gotowa do walnięcia jej łopatą.
– Dopięła swego. Ona już wie, że przegrałem. Że nie
zostaniesz ze mną i odejdziesz, gdy tylko stąd wyjdziemy, a jej tylko o to
chodziło. Żebym nie mógł być z tobą. Podejrzewam, że przeżyłaby każdą inna
kobietę, ale nie ciebie. Sam nie wiem, skąd w niej tyle nienawiści.
Oboje patrzyliśmy na chichocząca Zofię, której teraz leciały
po twarzy łzy. Baba śmiała się do łez. Podniosłam się do pionu, ujęłam łopatę w
ręce i zaczęłam zbliżać się do Zofii. Miałam tylko jeden cel, uderzyć, mocno,
celnie, boleśnie. Za tę nieznaną mi kobietę, którą ta sucz zatłukła bez powodu w
lesie; za Jadzię, cichutką, miłą, dobrą Jadzię, która nigdy nikomu nie zrobiła
nic złego. Za jej dzieci błąkające się od jej śmierci od dziadków do dziadków,
bo ojciec nie radził sobie z opieką nad nimi w pojedynkę. Za to, że będę
musiała oddać Hubertowi jego piękny pierścionek i nie mogłam zostać jego żoną,
nie będę zwiedzać z nim świata i nie będę mogła pozwolić na to, by mnie
rozpieszczał swoją miłością i otaczał opieką. Za moje dzieci, które chciałam
mieć i które pewnie bym z nim miała. I co z tego, że go nie kochałam?
Szanowałam tego człowieka, lubiłam go i miałam dużą szansę na to, by go pokochać,
a ta cholerna kobieta pozbawiła mnie tej szansy.
– Maja, odejdź od niej, proszę. Nie rób tego, Maja – Hubert
próbował wstać, opierając się o regał, ale nie miał na to siły.
– Pani Maju, pani odłoży tę łopatę – w drzwiach stanął mężczyzna. Zaczął schodzić
powoli w dół.
72.
– Odłóż tę łopatę, Maju, nie warto się tak narażać dla
kogoś, kto nie jest tego wart. Myśl o sobie – Przystojniak wyjął mi łopatę,
odsuwając mnie od Zofii.
– Dzięki Bogu – westchnął Hubert, wyciągając do mnie rękę.
Kucnęłam obok niego, podczas gdy Przystojniak wzywał karetkę. Wiedziałam, że
żegnam się z Hubertem, po tym, czego się dziś dowiedziałam, my jako para nie
mogliśmy przetrwać.
– Dasz sobie radę? – zapytał, uśmiechając się delikatnie. –
Ludzie znowu dadzą ci trochę popalić, ale ty jesteś silna. Poradzisz sobie,
prawda? Poradzisz sobie. Na pewno.
– Panie Kuferek – Przystojniak przerwał mu bez pardonu –
wezwałem karetkę, zaraz będą. – Pochylił się nad Hubertem, oświetlając jego
głowę trzymaną w ręce latarką.
– Ładnie pan oberwał – stwierdził. – Niech się pan nie
rusza, poczekamy na lekarza. Jak pana podeszła? – zaciekawił się, nie zwracając
uwagi na miotającą się teraz po posadzce Zofię.
– Czekała na mnie w domu – odpowiedział Hubert. – Zaraz za
drzwiami, wszedłem do środka, nie zdążyłem nawet włączyć światła.
Oprzytomniałem już tutaj.
– Silna kobieta – Przystojniak stwierdził z uznaniem. – Tak
przyfanzolić facetowi i zawlec go potem tutaj, no, no – popatrzył na dyszącą
ciężko Zofię. – Nawet niejeden mężczyzna miałby z tym problem.
– Szefie, jest karetka! – ktoś zajrzał przez otwarte drzwi
piwnicy. – Nasi też zaraz będą.
– Niech się pan nie rusza, ma pan ranę głowy, lepiej
poczekać na lekarza. Już idzie – Przystojniak przytrzymał za ramię Huberta,
który na wieść o karetce znowu próbował się podnieść. W skąpym świetle latarki
i ciągle palącego się znicza pojawili się ratownicy medyczni. Jeden z nich
ukląkł przy Zofii.
– Proszę ją zostawić – zainterweniował Przystojniak. – Nic
jej nie jest. Tutaj potrzebna jest pomoc – wskazał na Huberta.
– A ona? – zaniepokoił się ratownik. – Ma tak leżeć?
– A niech poleży – uspokoił do Przystojniak. – Najpierw ją
zakujemy w kajdanki, a zaraz potem ją
obejrzycie. Zresztą, oficjalnie ta kobieta nie żyje. Więc jako cudem
zmartwychwstała może spokojnie poczekać na swoją kolej. Prawda, pani Kuferek? –
krzyknął jej nad uchem, gdy ratownicy opatrywali rannego Huberta.
– Da pan radę wstać? Tutaj ciężko będzie z noszami, może uda
nam się razem? – ratownicy ujęli Huberta pod ramiona i powolutku podnosili go
do pionu, za co był im wyraźnie wdzięczny. Pewnie nie chciał, bym widziała go
wynoszonego na noszach.
– Hubert, masz przy sobie telefon? – zawołałam, by Zofia
dobrze słyszała. Hubert skinął lekko głową, potwierdzając.
– Zadzwonię za godzinę – obiecałam. Nie chciałam pozwolić,
by Zofia miała satysfakcję.
– Oj, nie za godzinę – oburzył się ratownik. – Jest środek
nocy, proszę zadzwonić rano, najlepiej po obchodzie, gdzieś koło dziesiątej –
dodał. Dwaj mundurowi rozcinali taśmę z rąk i nóg Zofii, by zaraz potem zakuć
ją w kajdanki.
– Ściągnijcie jej tę taśmę z twarzy – poradził Przystojniak.
– Ty suko! – wrzasnęła Zofia zaraz po odkneblowaniu. –
Dopadnę cię, nic mi nie zrobią. Jestem chora! Wrócę po ciebie – groziła, opierając
się przed wyprowadzeniem z piwnicy.
– Będę czekać. Szukaj mnie pod zmienionym nazwiskiem. Maria
Kuferek. Tak się będę nazywać! – odpłaciłam jej pięknym za nadobne. Zofia
zawyła i próbowała wyrwać się z objęć dwóch rosłych policjantów, ci jednak na
to nie pozwolili i wywlekli ją, wrzeszczącą i złorzeczącą, z piwnicy.
– Naprawdę? – zapytał Przystojniak. – Właduje się pani w ten
związek?
– A co? – zapytałam zaczepnie. – Miałam pozwolić tej krowie
wyjść stąd w przekonaniu, że mimo wszystko wygrała? Po moim trupie! –
Przystojniak popatrzył na mnie w skupieniu.
– Wie pani, kobiety są naprawdę inne niż my, takie jakieś
skomplikowane. A właśnie! – ucieszył się. – Nie miała pani kogo do nas wysłać z
wiadomością, tylko tę nieszczęsną Tuszyńską? Pani wie, ile się namęczyliśmy,
żeby wydobyć z niej potrzebne informacje? Początkowo nikt nie wiedział, o co
kobiecie chodzi. Wyszło na to, że się pani ukryła na działkach razem z panem
Kuferkiem, bo chcieliście tam pobyć w izolacji. To był cytat – podkreślił. – Ma
pani szczęście, że zaszedłem komisariat, bo rano zostawiłem tam swoje rzeczy.
Inaczej siedzielibyście tutaj do Bożego Narodzenia.
– A moja rodzina? – zapytałam. – Powiadomiliście ich?
– Tak, wysłałem policjanta. Z tego co wiem, cała trójka
siedzi na komisariacie. Pani brat znowu grozi nam telewizją.
– Ziutek groził telewizją? – zapytałam z czułością. Nie ma
jak to starszy brat, pomyślałam. Zawsze w pogotowiu.
– A groził, groził. Ponoć nie chciało nam się pani szukać.
– A szukaliście? – zapytałam z powątpiewaniem.
– Szukaliśmy – potwierdził. – Mimo że jeszcze nie minął
przepisowy czas. Od razu wiedziałem, że nie mogła pani tak zostawić matki bez
poinformowania jej o wyjeździe. A jak jeszcze zauważyłem, że pana Kuferka nie
ma w domu…, sama pani rozumie. Raptem wszystko zaczęło się jakoś układać w
całość. No i jeszcze pani kierownik. Pani wie, jakie ten człowiek ma
znajomości? – zapytał z ciekawością. – On znalazł pani samochód i to w nocy. Niedługo
po pani zniknięciu. Coś go tknęło, jak mówił, i wrócił. W nocy obudził pani
matkę, żeby sprawdzić, czy dotarła pani do domu, no i zaczęło się.
– No toście się nie popisali – podsumowałam złośliwie. –
Mieć tyle danych i polegać na zeznaniach Tuszyńskiej? Ha! – pozwoliłam sobie na
wykrzyknik, prowadzona przez Przystojniaka do wyjścia.
73.
Moja mama posiwiała. Zauważyłam to, gdy po wszystkim
Przystojniak odwiózł mnie do domu. Dwa siwe pasma znaczyły jej obie skronie,
symetrycznie okalając twarz, co mną wstrząsnęło, bo uświadomiłam sobie, co
musiała przeżywać po moim zniknięciu. Spuchnięta od płaczu twarz Baśki i
podkrążone oczy Ziutka były świadectwem ich przywiązania, miłości i
wszystkiego, co można po prostu nazwać rodziną. Mój kierownik, poczciwy pan
Czesław, chodził po kuchni wielkimi krokami. Jak się później okazało, poruszył
niebo i ziemię, żeby policja nie czekała obstalowanej przepisanej doby i
wszczęła poszukiwania zaraz po odnalezieniu mojego auta. Siedzieliśmy razem
przy kuchennym stole, pijąc ogromne ilości kawy i czekając aż Ziutek znajdzie
jakiś nocny sklep, żeby zakupić trunek wysokoprocentowy, który w takich
chwilach dobrze jest mieć w domu. Nad ranem zapukał do nas Przystojniak. Był
już po służbie, więc gdy Ziutek nalał mu drinka, nie protestował.
– Od czego by tu zacząć? – zastanowił się, przyglądając się
mojej milczącej uparcie mamie. Pewnie siwe pasma na jej głowie nie umknęły jego
uwagi.
– Pewne przesłanki, że tak powiem, kazały mi przypuszczać,
że te dwa morderstwa, o których przecież państwo wiecie, w jakiś sposób łączą
się z osobą pani Mai. Przyznam, że początkowo przyszło mi nawet na myśl, że być
może… – zawiesił głos – miała pani z nimi coś wspólnego.
– No wie pan? – oburzyłam się. – A dlaczego? Niby jaki
miałabym mieć w tym cel?
– Nie przerywaj! – zgromił mnie Ziutek.
– Ludzie mają różne
cele i różne motywy, próbowałem je znaleźć. Niech się pani nie dziwi moim
podejrzeniom, wiele na panią wskazywało: przede wszystkim podobieństwo. Dwie
pierwsze ofiary były do pani bardzo podobne. Sprzedawały grzyby w punkcie, w
którym pani bywała. Mąż drugiej ofiary publicznie się do pani zalecał, no sama
pani przyzna, że to wszystko się jakoś wiązało.
– Zabiłam je, bo byłyśmy do siebie podobne? Bzdura! –
Przystojniak upił trochę złocistego płynu i odstawił szklaneczkę.
– Gdy zaginęła pani Barbara, trochę się namieszało. Ani
niepodobna, ani w konflikcie z panią, co więcej, ludzie twierdzili, że zawsze
żyłyście w przyjaźni i razem przetrwałyście różne koleje losu, nic się nie
zgadzało. Jednak pani Barbary nie było, ślad po niej zaginął, a jej mąż niezbyt
pochlebnie się o pani wyrażał, sugerując czasami, że była pani zazdrosna, co
mogło być dobrym motywem…
– Ja? Zazdrosna? Ale o co? – nie wytrzymałam.
– No, jak to mąż pani Barbary zasugerował…, o stan cywilny –
Przystojniak znowu upił drinka, a mnie zaczęły palić policzki, nie wiedziałam
czy ze złości, czy z zażenowania.
– Cały Jacek – zaśmiała się Baśka. – On naprawdę był
przekonany, że Maja zazdrości mi męża.
– Co za bzdura – pan Czesław okazał mi wsparcie. – Pani
Maja? Zazdrosna? Ha!
– A niech ich szlag! – nie wytrzymałam.
– Ich? – Przystojniak zachował czujność.
– Jacka i tego jego Hugona. Na pohybel gadom – wzniosłam
szklanicę z drinkiem, do czego przyłączyła się Baśka.
– O nie, nie – zaprzeczył Przystojniak – pan Hugo był tymi insynuacjami
oburzony. On ma o pani bardzo dobre zdanie – przymrużył oko, patrząc na mnie z
rozbawieniem. – Ale wracając do sprawy…Sytuacja zaczęła się naprawdę komplikować
po zniknięciu pani Kuferek. Już zaczynałem wykluczać pani udział w sprawie, gdy
zobaczyłem panią i pana Huberta w objęciach i to na posterunku policji! W dodatku,
w dniu, w którym ten niby zrozpaczony mąż przyszedł zgłosić zaginięcie żony.
Sami państwo przyznacie, że tego typu zbiegi okoliczności muszą dawać do myślenia.
– Obejmowałaś się na komisariacie z Hubertem? – Ziutek
patrzył na mnie z niesmakiem.
– Jakie obejmowałam? Jakie obejmowałam? To on mnie objął, a
ja nie mogłam się wyrwać! – zaprzeczyłam oburzona.
– No tak właśnie zrelacjonował to mój kolega, który miał
wtedy dyżur, co mnie trochę uspokoiło. Nie na długo. Znowu zacząłem mieć
podejrzenia. Zaraz po doniesieniach o waszych randkach i zaręczynach. Pani
nawet nie wie, jak ludzie lubią pisać anonimy – westchnął.
74.
– Po informacji o śmierci pani Kuferek zaczęliśmy
podejrzewać, że pan Kuferek miał z nią coś wspólnego, a skoro pan Kuferek, to i
być może pani… – kontynuował Przystojniak.
– Ha! – wykrzyknął zirytowany pan Czesław. – Skoro policja
tak działa, podejrzewając kogoś takiego jak pani Majeczka, to wcale się nie
dziwię, że potem dzieją się takie rzeczy.
– Ale przyzna pan, że jednak przesłanki do podejrzeń były? –
zapytał Przystojniak.
Siedziałam jak otumaniona, nie odezwawszy się ani słowem.
Raptem doszło do mnie, że przez dość długi czas byłam w centrum policyjnej
uwagi i to bez żadnej aktywności ze swojej strony.
– Współpracujący z nami policjanci z Tarnowskich Gór przekazywali
nam na bieżąco zebrane przez nich informacje. Obserwacja podejrzanych nic nie
wykazała, a nawet wykluczyła ich udział w sprawie.
– Byłam obserwowana? – nie wytrzymałam.
– Oczywiście, pan Kuferek również – przytaknął Przystojniak,
uśmiechając się spod przymrużonych powiek. – Szybko doszliśmy do wniosku, że
nie mogliście państwo osobiście doprowadzić do tego wypadku, no ale zawsze ktoś
mógł wam pomagać…
– Moja siostra! Podejrzana o zorganizowanie takiej afery!
Kto by pomyślał?– wtrącił się Ziutek, a w jego głosie usłyszałam niemal dumę.
– W całej tej sprawie było coś niejasnego; ten wypadek, te
zwłoki, których stan wykluczał identyfikację – wiecie, że identyfikacji
dokonała siostra pani Kuferek po obrączce? – spytał nas nagle. – No i
spopielenie zwłok…, to nie było logiczne.
– A co dziwnego w spopieleniu zwłok? – zdziwił się pan
Czesław. – Dzisiaj to już coś zupełnie normalnego.
– Nie wtedy, gdy zwłoki należy wieźć prawie sto kilometrów
po to, by je spopielić. Koszty bardzo duże. Wprawdzie nic nie wskazywało na
sfingowanie pogrzebu, ale gdy po napadzie na panią Maję w galerii handlowej
zacząłem szukać motywu, prócz tła rabunkowego pojawiło się niejasne
podejrzenie, że w tej sprawie nic nie jest oczywiste. Przebicie opon w samochodzie
pani narzeczonego tylko potwierdziło słuszność tych podejrzeń – dodał.
– Myśli pan, że to ona? Że to Kuferkowa zaczaiła się na mnie
w galerii? Nie, to trochę niedorzeczne. I żeby było jasne! Jerzy nie jest, nie
był i nie będzie moim narzeczonym. Nie mam żadnego narzeczonego. Więc niech
powstrzyma się pan przed nazywaniem moim narzeczonym kogokolwiek – dodałam z
godnością.
– Ja wiem, że to pani Zofia na panią napadła. Sama wszystko
opowiedziała. I opony też ona przekłuła, próbując zrzucić winę na pana Huberta
lub na panią Maję, co jej się prawie udało. Wie pani, że Hubert pojechał wtedy
za wami do Poznania? – zapytał, nie oczekując odpowiedzi.
– Ale po co Zofia miałaby ciąć opony w aucie Jerzego? –
zapytałam, nie rozumiejąc sensu poczynań Zofii.
– Zofia śledziła Huberta, a Hubert śledził was. Widziała, co
robicie, gdzie mieszkacie i tak dalej. Gdy zobaczyła Jerzego, który ponoć tak
zapałał do pani uczuciem na ulicy, że aż przykro było patrzeć – zwrócił się do
mnie – postanowiła go ukarać, bo każdy kto wielbił panią, stawał się jej
osobistym wrogiem. Pomyślała też, że Jerzy oskarży o to panią i zerwie znajomość,
a pani zacznie podejrzewać Huberta i go odpędzi, zatem upiecze dwie pieczenie
na jednym ogniu.
– Też mi wielbił – żachnęłam się pod nosem.
– Czegoś tu nie rozumiem – zapytał Ziutek. – Jak Zofia mogła
napaść Maję w galerii handlowej? Skąd wiedziała, że Maja tam pojedzie? Zawsze
jechał pan Czesław. Czy to nie przesada oskarżać ją o wszystko?
– Dowiedziała się od pana Czesława – odpowiedział Przystojniak,
a mój kierownik przestał oddychać.
– Co też pan opowiada? – krzyknął. – Co za straszna kobieta!
Nigdy z nią nie rozmawiałem, przysięgam, pani Majeczko! – patrzył na mnie
przerażony.
– Kiedyś zadzwoniła z pytaniem, od której pani Maja będzie w
pracy. Przedstawiła się jako jej koleżanka. Wtedy dowiedziała się, że wysłał ją
pan na targi. Jeszcze wtedy nie planowała napaści, bardziej ją interesowało to,
w jakich godzinach pani pracuje, żeby śledzić swojego męża, ale skoro nadarzyła
się taka okazja, to ją po prostu wykorzystała.
– Rany boskie! – biadolił pan Czesław. – Ale jak ona się
dostała do tej galerii?
– Jej siostra ją podwiozła. Zresztą, siostra wspomagała ją w
wielu poczynaniach, ale to już inna historia. Powiem tylko tyle – nie obejdzie
się w jej przypadku bez aktu oskarżenia. Obie panie zainstalowały się niedaleko
stąd, wynajęły domek nad jeziorem w Lubniewicach, skąd miały bardzo blisko do
naszego miasta i obserwowały praktycznie każdy wasz krok.
75.
– Jej siostra ją identyfikowała po tym wypadku, prawda? –
Ziutek obserwował uważnie Przystojniaka. Widać było, że dręczy go jakaś myśl,
ale się waha, czy spróbować rozwiać swoje wątpliwości. Przystojniak pokiwał
tylko głową, a mnie w tej chwili olśniło.
– To kto zginął? – zapytałam. – Przecież był pogrzeb, była
zabita, jakaś kobieta, kto to był? – nie dawałam za wygraną.
– Koledzy z Tarnowskich Gór próbują wytypować ofiarę na
podstawie zgłoszeń o zaginięciu, ale to trudna sprawa i nie wiadomo, czy się
powiedzie. Mogła to być na przykład osoba bezdomna, której rodzina nie szuka –
Przystojniak bezradnie rozłożył ręce.
– Skąd one ją wzięły? Przypadkowa śmierć, zaplanowana? Jak
myślicie? – Ziutek drążył temat z uporem maniaka.
– Na tym etapie śledztwa nie mogę podawać takich informacji,
sami państwo rozumiecie.
– Nie rozumiemy – zaprzeczył Ziutek – jesteśmy w tę sprawę
zamieszani, że tak powiem, osobiście. Tu chodzi o moją siostrę, o moją rodzinę.
Mamy czekać do sprawy sądowej, żeby się czegoś dowiedzieć? Zresztą, o ile się
orientuję, na tej sprawie sądowej i tak chyba nie będziemy? Bo będzie chyba
druga, a w niej żadne z nas świadkiem nie będzie. To co? Nic nam się nie należy?
Tyle strachu, takie przeżycia, a potem niewiedza? Przecież jest pan po służbie,
co panu szkodzi?
– Po służbie czy przed, to nie ma znaczenia, jestem
policjantem… Podejrzenia są takie, że obie siostry zaplanowały ten wypadek, co
– jeśli jest prawdą – trudno będzie udowodnić, bo przecież ofiary już nie ma.
Odnaleziono jednak kierowcę, który go spowodował. Młody chłopak, jechał z dziewczyną.
Oboje twierdzą, że nikogo nie widzieli na drodze, nikt na drogę nie wtargnął,
zauważyli po prostu, że coś przejechali. Odjechali trochę dalej, chłopak się
zatrzymał, było ciemno, pomyślał, że może to jakieś zwierzę, nawet nie cofnął,
by sprawdzić. Dopiero gdy w lokalnej gazecie opisano wypadek, zaczął się
zastanawiać. Bał się, ukrywał, ale w końcu zgłosił się na policję. Ekspert
badający pojazd stwierdził, że samochód nie uderzył w żadną przeszkodę, więc
ofiara musiała leżeć na drodze prowadzącej przez las. Było ciemno… A zwłoki
znaleziono w rowie… Same się tam nie sturlały.
– A może jeszcze żyła po tym przejechaniu i sama próbowała…,
no, odczołgać się? – zasugerowała mama, która do tej pory siedziała milcząca i
mroczna.
– To raczej mało prawdopodobne – zaprzeczył Przystojniak. – Z
raportu patologa wynika, że kobieta miała połamane ręce i nogi, stłuczoną
głowę, obrażenia organów wewnętrznych… Gdyby ofiara szła poboczem i została
uderzona z dużą siłą, to mogłoby tak to wyglądać, ale jeśli kierowca i jego
dziewczyna mówią prawdę, to znaczy, że leżąc na szosie, była już martwa. I to
podobieństwo… Oczywiście nie dosłowne, ale… zbliżony wiek, budowa, kolor
włosów… Tu raczej nie było przypadków.
– Rany boskie! – mama przeżegnała się. – Morderczynie, i one
zasadziły się na moje dziecko. Jak ja bym je w swoje ręce dorwała, to nikt by
im nie pomógł – zacisnęła pięści. – Rozorałabym te ich jaszczurcze pyski, mimo
że dwa razy większe i grubsze. I jak tu się Kuferkowi dziwić, że nie żałował żony,
gdy się dowiedział o jej śmierci? Kto wie, czy się nie ucieszył nawet? –
spojrzała na mnie pytająco, a w ślad za nią pozostali utkwili we mnie wzrok.
Pomyślałam, że Hubert i tak będzie miał dużo kłopotów, a wszystko co teraz
powiem może obrócić się przeciwko niemu. Nie mogłam mu tego zrobić. Nie
zasłużył sobie na to.
– A ja skąd mam to wiedzieć? Miałam go zapytać? – zrobiłam zdziwioną
minę.
– No niech pani nie mówi, że nigdy się pani nie
interesowała panią Zofią – zakpił
Przystojniak.
– Jak to nie? Interesowałam się.
– I? – Przystojniak pochylił się moją stronę.
– Na początku było wszystko OK., jak mówił Hubert. Potem
dopiero, nawet całkiem szybko, zaczęło się psuć, bo ona była potwornie zazdrosna,
a on – przynajmniej tak mówił – nigdy jej nie zdradził, chociaż inne kobiety mu
się podobały. Pani Zofia jakimś dodatkowym zmysłem wyczuwała, która mu się
podoba i dawała mu nieźle popalić. Tyle wiem.
– Ale jak ona dopadła Majkę ? – zapytał Ziutek, stawiając na
stół kawę.
– A to było łatwe. Razem z siostrą zaczaiła się na pana
Huberta. On się niczego nie spodziewał, więc poszło im z nim łatwo. A potem
zaczęły czytać SMS-y. Wiedziały, o której pani skończy pracę, znały pani auto…
Wbiły pani dwa gwoździe w oponę i poczekały na efekty. Nawet pani nie
zauważyła, że jedna z nich, siostra pani Zofii, była tuż tuż. Pani Zofia
czekała pod pani domem, na wypadek, gdyby jednak w jakiś sposób udało się pani
do niego dotrzeć.
– To kto mnie walnął? Nie Zofia? – zdziwiłam się.
– Ano nie, okazuje się, że siostra pani Zofii w niczym jej
nie ustępuje walecznością. I gabarytami. Raczej nie miała pani szans –
stwierdził z uśmiechem, taksując mnie wzrokiem. Poczułam kopnięcie w kostkę.
Baśka z kamienną twarzą pod stołem masakrowała mi stopę. Pewnie znowu zauważyła
coś, co umknęło mojej uwadze, ale miałam to w nosie.
– Zamierza pani odwiedzić pana Huberta? – zaciekawił się
Przystojniak.
– Tak – zdecydowałam. – Żeby ludzie nie gadali. Żeby Hubert
mógł wyjść z tego z twarzą. On chyba i tak stąd wyjedzie, ale nim to nastąpi,
niech chodzi z podniesioną głową. Poza tym, chcę wiedzieć, jak się czuje. To
dobry człowiek.
– A co z zaręczynami?
– Cóż, myślę, że to z góry była przegrana sprawa. Sama nie
wiem, co sobie myślałam. I on już też zdaje sobie z tego sprawę.
– Wie pani, trudno mu się dziwić – zauważył Przystojniak, a
ja znowu poczułam kopnięcie w nogę. Ziutek gapił się bezmyślnie przed siebie, a
mama obserwowała podejrzliwie Przystojniaka i mnie.
– Musicie państwo odpocząć – Przystojniak zaczął podnosić
się z zamiarem wyjścia. – Jeśli pani pozwoli, wpadnę za kilka dni – zwrócił się
do mnie, a ja szybko cofnęłam nogi, żeby znowu nie oberwać od Baśki.
– Oczywiście – wstałam, by odprowadzić go do drzwi, bo nikt
inny się nawet nie ruszył. Stałam jeszcze na progu, czekając, aż Przystojniak
wyjdzie na ulicę, gdy pod furtką zatrzymał się samochód z logo poczty
kwiatowej. Facet z ogromnym bukietem kwiatów minął zdezorientowanego Przystojniaka.
Już po chwili ściskałam w dłoniach bukiet, czytając bilecik. Skąd Hugo
wiedział, że lubię właśnie takie kwiaty? Jaki ten świat jest dziwny. Umarł
król, niech żyje król. Czy warto coś skrzętnie planować na przyszłość? Przecież
najciekawiej jest żyć spontanicznie. Nieprawdaż?
Koniec
Komentarze
Prześlij komentarz