Końca świata nie będzie



 1.
Siedziały we trzy w piątkowy wieczór. Taki już miały zwyczaj, w każdy piątek jedna z nich zapraszała pozostałe do siebie, by aktywować tryb weekendowy i dać sobie przyzwolenie na sobotnie wylegiwanie się do dziewiątej i słodkie nicnierobienie aż do jedenastej w południe, kiedy to trzeba było zwlec się z pościeli, by przygotować obiad dla pochrząkującej już od dziesiątej rano rodziny, niezadowolonej, że oto ta wyrodna matka i córka, zamiast pędzić od rana do kuchni w celu naobierania kartofli i tłuczenia schabowych, leży teraz bezczynnie i śpi, mimo dobiegających zza drzwi hałasów produkowanych w bezsilnej złości przez domowników. Dziwnym zbiegiem okoliczności czy też może celowym zrządzeniem niebios w tym babskim trójkącie, związanym wyłącznie przyjaźnią, brakowało mężczyzn. Jedna rozwódka i dwie stare panny tworzyły coś w rodzaju klubu samotnych, aczkolwiek wcale niezgorzkniałych, wręcz przeciwnie, zadowolonych ze swego życia klubu nieco zdezelowanych, nieustannie pozostających w pretensjach do zabawy i romansów serc. Właśnie oglądały profil byłego męża, który chwalił się biegłą znajomością trzech języków obcych, w tym języka rosyjskiego, przez nieznajomość którego nie został dopuszczony do matury, zdawał ją bowiem w czasach przyjaźni polsko-rosyjskiej.
– No może się nauczył? – zasugerowała Magda, kobieta wierząca w to, że każdy człowiek, nawet mężczyzna, potrafi się w końcu zmienić na lepsze, trzeba tylko na tę zmianę odpowiednio długo poczekać.
– Kiedy? Gdy grał na weselach? Polskich i wiejskich? Z tego co wiem, ostatni raz miał do czynienia z Rosjanami, jak chciał im sprzedać zdezelowane auto, które sam kupił w Niemczech. Jakby znał rosyjski, to by się jakoś wybronił, dogadał czy coś, i nie chodziłby z obitą gębą i ręką na temblaku przez następne dwa miesiące – była żona bezlitośnie odrzucała kolejne argumenty.
– A francuski? – zaciekawiła się Lilka. – Pracował we Francji, sama mówiłaś, może coś tam łyknął?
– Pracował, a jakże – Iwona przytaknęła, potakując głową. – Nie wiem, co on tam łykał, ale wywalili go z tej winnicy, bo coś tam źle poprzycinał, już po kilku tygodniach. Potem wyjeżdżał jeszcze ze dwa razy, ale jak się na końcu wydało, nie do Francji, tylko na Pomorze, gdzie mieszkała jakaś babka, którą wywalili razem z nim. Pod Szczecinem francuskiego nie używają, przynajmniej w mowie… – zawiesiła znacząco głos. – Przestał jeździć, gdy się okazało, że babka takich jak on przyjmuje na godziny, a że on pracował dorywczo, forsy nie miał, a ja kieszonkowego dać nie chciałam, i ujawniła się konieczność leczenia po tej jego… francuszczyźnie… Próbował mi wmówić, że w tej Francji używali wspólnych toalet, a że łajdaków nie brakowało, to to łajdactwo przeniosło się i na niego, a potem na mnie…
– To w winnicy się coś przycina? – wątpiła Magda, podejrzewając przyjaciółkę o złośliwość w ocenie byłego już małżonka.
– A mnie skąd to wiedzieć? – zdenerwowała się Iwona. – Ja tam nie jeździłam. Radzia spytaj. Przecież masz z nim kontakt.
– Trzeba! Winorośla się przycina, znaczy się – krzewy, i to w odpowiedni sposób. Wiem, bo koleżanki na studiach jeździły do winnicy. Mnie, wredne małpy, nigdy zabrać ze sobą nie chciały – Lilka posmutniała nad swoim losem, pociągając potężny łyk czerwonego wina.
– Jaki ja mam kontakt z twoim Radziem? – oburzyła się Magda. – Coś się tak czepiła? Ty się ciesz, że on mnie na tym czacie zaczepił i mogłam ci informacje przekazać. Też mi kontakt.
  Ale przyznajcie, jaki skurwiel z tego Radzia, no! Nic się nie zmienił! Nowa żona, małe dziecko, a ten na czacie siedzi i babki rwie jak ulęgałki – Iwona miała satysfakcję, gdyż potwierdziły się jej wszystkie zarzuty wobec byłego męża, nieroba, nieudacznika i osiedlowego Casanovy, od którego po wielu trudach zdołała się uwolnić, spłacając jego długi.

2.
– No takie te chłopy są! – Magda znowu obudziła w sobie entuzjazm. – Moja przyjaciółka ze studiów, mówiłam wam, ta Ala, też ma takiego łotra. Przystojny, psia jego mać, jak mało kto, ale skurwiel taki, że głowa boli. Ochlapus, leń śmierdzący i na domiar złego – impotent! – czknęła głośno, gdyż wypite wino zaczynało działać. – Nic tylko leży cały dzień z jajcami do góry. No mówię wam, z jajcami do góry, a ta zapieprza na dwóch etatach. W dzień przy biurku, w nocy sprzątaczka, trzydzieści kilometrów od domu, żeby sąsiedzi się nie dowiedzieli, bo jej wstyd…, studia, urzędniczka... A ten… – machnęła z rezygnacją ręką. –I żeby chociaż z tych jajec jakiś pożytek raz na jakiś czas zrobił! – Magda zdenerwowała się na dobre – ale nawet od wielkiego dzwonu nic!
– Kurde, to musi być strasznie frustrujące. Obok leży chłop, zdrowy i wypielęgnowany jak Adonis, te jego jajca na wierzchu, a pożytku z nich żadnego. Ta twoja Ala niedługo na głowę dostanie – zauważyła Lilka, chichocząc pod nosem.
– O nie, nie! Nic z tych rzeczy! Znalazła sobie zastępcę. Ileż w końcu można żyć w celibacie? Co to ona, zakonnica jakaś? A ten zastępca może nie tak dorodny jak Jan, ale za to sprzęt mu działa bez zarzutu. Chociaż tyle się Ali od życia należy.
– No może i tak – Iwona przerwała ten wywód. – Lilka, postaw nam tarota. Może karty okażą jakąś łaskawość i wniosą jakieś światełko w te mroki codzienność – zaczęła robić miejsce na stole, by można było na nim rozłożyć karty.
– A czym mam ci rozjaśnić te mroki, hę? – zapytała Lilka z przekąsem.
– Poszukaj jakiegoś faceta, ale żeby nie chciał mi tu do mieszkania, z trudem wydartego z rąk niewiernego, swoich kapci wnosić – zastrzegła. 
– To jakiego chcesz? – spytała ze zdziwieniem Magda.
– Sprawnego, Jan mi niepotrzebny – zachichotała. – Żeby na tańce pójść, do kina, na weekend wyjechać, sylwestra w samotności nie spędzać… I żeby imię miał normalne, żaden Czesław, Bonawentura czy Antoni! – zażądała.
– A w czym ci imię przeszkadza? – Magda dolała sobie wina.
– No co taka głupia jesteś? Przecież pod korcem go trzymać nie będę, przedstawić go wam zechcę, już słyszę ten upiorny chichot za plecami, gdy mi tu wyskoczy z jakimś Czesiem, Józkiem czy Antkiem – pogroziła palcem.
– Widać faceta, a jakże – obwieściła uroczyście Lidka – ale nie będziesz zadowolona.
– Musi Czesław? – czknęła Magda.
– Nie – głos Lilki był stanowczy – sąd przy nim.
– O cholera, może sędzia jakiś? Adwokat? Albo kurator sądowy przynajmniej? Czemu nie będę zadowolona, co? Mnie tam sąd nie przeszkadza, a poważanie jakie. Od razu bym Radzia postraszyła, że jak jeszcze raz komornikowi poda mój adres zamiast własnego, to go mój sędzia przenicuje na drugą stronę jak poszewkę!
– Pomarzyć możesz, ale ten facet żaden sędzia, chociaż do sądu cię wezwie – przerwała Lilka.
– W jakim znaczeniu wezwie?
– W znaczeniu pozwu sądowego. Stąd mój wniosek, że nie będziesz zadowolona.
– A ja? Mnie karty postaw! – wrzasnęła mocno wstawiona już Magda.
– Na co mam postawić? Faceta chcesz?
– Nie bardzo, dziecko odchować muszę. Żadnego gada do domu nie sprowadzę do dziecka. Faceta za kilka lat poszukam.
– Mieszkanie chcesz zmienić lub dom kupić?
– Wariatka z ciebie. No za co? Zapomniałaś, ile nauczyciel zarabia?
– W telewizji mówią, że mamy po pięć tysięcy miesięcznie – rozmarzyła się Iwona. – Może by tak pozew zbiorowy wystosować, żeby nam te pięć tysięcy dali, skoro cały czas o nich mówią? – zaczęła się zastanawiać.
– Głupiaś! – ucięła dyskusję Lilka. – Co opłaceni przez rząd dziennikarze mówią, to jedno, pieniędzy nie ma, a ludzie cię zjedzą. Wierzą, że jesteś miernotą i nierobem, że obciążasz państwowy budżet i pracujesz trzy godziny dziennie; że ciągle siedzisz na zwolnieniu lekarskim i jak będziesz miała czterdzieści lat, to przejdziesz na emeryturę, na której dostaniesz ze trzy tysiące. I nawet jak kwitek z pensją pokażesz, to i tak powiedzą, że sfałszowany jakiś, więc przestań marzyć, stań twardo na ziemi.
– Czterdzieści lat? Emerytura? Przecież my już dawno po czterdziestce! I o jakim zwolnieniu ględzisz? – oburzyła się Iwona. – Ty wiesz, jaką wypłatę dostaniesz na zwolnieniu? Miesiąca nie przetrwasz.
– Nie wiem, bo na zwolnienia nie chodzę z powodu finansowego. To na co te karty mam stawiać? – zapytała ponownie Magdę.
– No? No chyba na nic? Sama nie wiem.
– No to nie ma co tarota kłaść. Tarot to nie zabawa, chociaż wam się wydaje, że to pierdoła jakaś. A ty się na ten sąd przygotuj – poradziła Iwonie, która wymownym gestem popukała się w czoło.
– A ty? Dlaczego nigdy nie stawiasz sobie tarota? – Iwona do kart Lilki miała ambiwalentny stosunek. Nie wierzyła w nie, nazywając głupotami i zabobonem i uznając tylko pozytywne wróżby.
– Stawiam, ale nie przy was. Rzeczy intymne trzymam pod pierzyną.
– I co? Sprawdza się?
– Cholera wie – odrzekła Lilka. – Sobie jakoś nie umiem interpretować.
3.
Siedziała sama otulona nocą, rozświetloną jedynie lampką. Marta spała za drzwiami, w swoim pokoju. Lilka starała się jej nie zbudzić. Niech dziewczyna sobie pośpi, wróciła po dwunastogodzinnej zmianie, sen jej dobrze zrobi. Otworzyła szafkę w meblościance, wyjmując z niej segregator, nieopisany, taki zwyczajny, choć zawierał tajemnicę niewyjaśnioną przez nią od tylu lat. Drżały jej ręce, gdy wyjmowała niepozorną szarą kopertę. Specjalnie wybrała właśnie taką, szarą, nieciekawą, żeby przypadkiem nie wpadła w ręce Marty. Ona nie powinna czytać zawartości tych listów wyjętych z koperty, przynajmniej jeszcze nie teraz. Lilka sama musiała oswoić się z ich treścią, ze świadectwem tego, co stało się przed laty; z historią niedającą jej spokojnie spać, choć starała się o niej nie myśleć, zapomnieć, wyrzucić z pamięci. I gdy już jej się wydawało, że poukładała pewne sprawy, że uporała się z tym, co ciężkim kamieniem leżało od osiemnastu lat na jej mizernych ramionach, historia powróciła jak bumerang, sama ją odnalazła pośród starych, zakurzonych książek, które zamierzała oddać bibliotece, uprzątając tym samym nikomu niepotrzebne już rzeczy. Rozłożyła na stoliku jeden z listów, ten z najstarszą datą, chowając go w segregatorze na wypadek, gdyby Marta niespodziewanie się obudziła, chcąc iść do toalety. Widok ciotki pochylonej nad segregatorem nie wzbudziłby w niej żadnych podejrzeń, bo był czymś zupełnie normalnym. Szare okładki skrywały blankiety opłat, listę rzeczy do naprawienia, gwarancje zakupionego sprzętu AGD…

                                                                                                      G., 01 maja 1997 r.


Mój kochany Marku!
Dziękuję, że do mnie napisałeś i to w czasach, gdy sztuka epistolarna ulega zapomnieniu. Cieszę się, że wiesz, iż nie wypada zakończyć ośmioletniej znajomości, ośmioletniego małżeństwa, wysyłając SMS. Muszę przyznać, że właściwie dobrze się stało, chociaż jeszcze teraz, gdy piszę, boli i mam świadomość, że boleć będzie jeszcze przez jakiś czas; że będę sobie wyrzucać, że to przeze mnie; że gdybym nie zaczęła tej idiotycznej dyskusji, to byłoby jak dotychczas; że przecież wcale nie musiałam… Ale gdy przychodzi na mnie chwila otrzeźwienia, zdaję sobie sprawę, że zachowanie dotychczasowego status quo byłoby bardziej męczące niż myśl, że swoim nieprzemyślanym (?) wyskokiem zaprzepaściłam to, co budowałam przez ostatnie osiem lat. Czy mogłam udawać, że nie widzę tego, co się dzieje? Ty pewnie powiedziałbyś, że mogłam, że niepotrzebnie kruszyłam kopię o to, co – jak już wiem – działo się od dłuższego czasu, więc sama sprowokowałam Twoje odejście, ale to nie jest takie łatwe. Jest trochę prawdy w tym, co mi zarzucasz: istotnie, podejrzewałam Cię o skoki w bok, byłam nawet skłonna je przez jakiś cza tolerować, sądząc, że gdy uporamy się z moim problemem, wrócisz do mnie i będzie jak dawniej. Czy miałam prawo mieć na to nadzieję? Ja twierdzę, że miałam. Ostatecznie, gdyby Ci było ze mną źle, odszedłbyś już dawno, przed chorobą, ale trwałeś przy mnie, więc i ja starałam się zrozumieć Twoje potrzeby, pocieszając samą siebie ich czysto fizyczną stroną. Zresztą, nie mogłam zmuszać Cię do życia w celibacie, nie mogłam żądać, byś zrezygnował z seksu, skoro nie mogłam Ci dać tego, czego pragnąłeś, co Ci się po prostu – jak myślałam – należało. Domyślałam się obecności innej kobiety w Twoim życiu, ale nie chciałam o niej wiedzieć, a Twoja dyskrecja i Twoja opiekuńczość co jakiś czas utwierdzały mnie jednak w przekonaniu, że moje podejrzenia to tylko wytwór własnej wyobraźni. Może i powinnam była zmuszać Cię do uczestniczenia w moim cierpieniu, ale nie miałam siły na bunt i awantury, a także bałam się, że stres przyspieszy tylko to, co według wielu, było nieuniknione. A ja chciałam jak najdłużej być z Wami, patrzeć na Martusię, uczestniczyć w jej życiu, rozmawiać z Tobą wieczorami i wtulać się w ciebie w nocy, upajając się Twoim ciepłem i zapachem Twego ciała. Twoja miłość, której jeszcze do niedawna byłam pewna, dawała mi wtedy siłę do walki. Czy po tym, o czym teraz piszę, możesz mieć jeszcze pretensje, że najpierw, według Ciebie, udawałam ślepą i głuchą, by potem zacząć się czepiać? Ja nie udawałam! Ja wierzyłam, chciałam wierzyć i miałam nadzieję.
4.

Lilka złożyła list we czworo, chowając go do koperty. Przeliczyła pozostałe kartki, na których jej siostra opisała swoją nieszczęśliwą miłość i związane z nią cierpienie, żadnego listu nie podpisała swoim imieniem, każdy zaczynał się od „Mój kochany Marku”. Czuła się jak podglądacz, wdzierając się w intymny świat siostry, która przecież nie mogła już jej tego zabronić, nie mogła podejść, by wydrzeć jej swoje listy z ręki; listy nigdy niewysłane, będące próbą poradzenia sobie z traumą porzucenia, rodzajem psychoterapii. Lilka wiedziała jednak, że musi je przeczytać, chciała znać prawdę o śmierci Eli. Gdy jej starsza o cztery lata siostra umarła, dla Lilki to był szok, ale nie mogła się poddać rozpaczy. Czekała na nią Marta, trzyletnia siostrzenica, która raptem została zdana na łaskę i niełaskę ciotki. Matka Marty zmarła, mając trzydzieści lat, a wszyscy uznali tę śmierć za coś zupełnie normalnego po wyniszczającej chorobie, mimo pozytywnych wyników badań i zapewnień, że leczenie się powiodło. Ojciec Marty nie pałał chęcią, by wychowywać małą, zrzucając swoje rodzicielskie obowiązki na Lilkę. Sam związał się już z inną kobietą, dla której porzucił Elę, która nie tylko nie mogła się pogodzić z jego odejściem, ale i z tym, że odszedł do jej najlepszej przyjaciółki. Odczuła tę podwójną zdradę ze zdwojoną mocą. Marniała w oczach, ale jej śmierć i tak była zaskoczeniem, a z czasem zaczęła budzić szereg wątpliwości Lilki, która poukładała swoje życie na nowo, znajdując w nim miejsce dla Marty i kochając ją miłością mocną i bezwarunkową. Nienawiść Lilki do szwagra i jego nowej, lepszej, bo zdrowej żony, nie osłabła przez te wszystkie lata i wkładała naprawdę wiele wysiłku w to, by nie zarazić Marty tą swoją nienawiścią do ojca, choć nie potrafiła ukryć głębokiej niechęci ani do Marka, ani do Grażyny. Marek nigdy nie płacił alimentów, nie odwiedzał córki, ale w dalszym ciągu był ojcem Marty i w każdej chwili mógł zażądać, by ona wróciła, zwłaszcza że nadal był jej prawnym opiekunem. Za to Lilka nienawidziła go jeszcze bardziej. Tak ją nastraszył, że zabierze dziecko, że nigdy nie odważyła się wnieść pozwu sądowego. Zresztą, czy mogłaby wygrać z wziętym prawnikiem, jakim stał się po śmierci Eli? Tysiące razy wyobrażała sobie, że cierpi razem z tą swoją Grażyną okrutne męki i błaga o przebaczenie, które nie nadchodzi; tysiące razy marzyła, by Grażyna zdradziła go w najgorszy z upokarzających sposobów, by stracił wszystko, na co pracował od tylu lat, ale niebiosa pozostawały głuche na jej zaklęcia, a Marek jakby się nimi żywił i pasł, odnosząc kolejne sukcesy. W końcu Lilka stwierdziła, że ta nienawiść jest jej osobistym wrogiem, zabija ją powolutku i wyniszcza, a każdy sukces Manowicza jest gwoździem do jej trumny, więc czas najwyższy zatrzasnąć za nim drzwi swojej niepamięci i wykorzystać w miarę dobrze wiek średni, skoro młodość bezpowrotnie minęła. Marta z małej dziewczynki raptownie przeistoczyła się w piękną dziewczynę. Jej powodzenie u płci przeciwnej, wcale nie takiej brzydkiej, przyprawiało o zawrót głowy, ale spośród tego męskiego tłumu nie wyłowiła dotąd tego jednego, z którym chciałaby coś budować na poważnie. Z jednej strony Lilka się z tego powodu cieszyła, nie chcąc się za szybko rozstawać ze swoim ukochanym dzieckiem, z drugiej zaś bała się, że brak odzewu ze strony Marty na pełne hołdu westchnienia ma wiele wspólnego z jej byłym chłopakiem, przystojnym, wesołym, zimnym draniem nawykłym do upokarzania zakochanych w nim dziewczyn. Lilka podejrzewała, że miał on wiele wspólnego z decyzją Marty o porzuceniu przez nią studiów, próbowała ją namówić na dokończenie nauki, ale dziewczyna nie chciała o tym nawet myśleć.
– Pamiętasz tę swoją uczennicę? – Marta spytała kiedyś Lilkę po kolejnej kłótni. – Tę Anię Mołyniek?
– Pewnie, że pamiętam. Ale chyba nie chcesz się z nią porównywać? Dziewczyna jest upośledzona umysłowo! I tak zawsze miała pod górkę, bo ojciec się uparł, że nie da orzeczenia o upośledzeniu do szkoły, żeby jej – jak argumentował – nie bruździć w papierach. Wiesz, ile się namęczyliśmy, żeby ją jakoś przepchnąć z klasy do klasy? Co ona ma wspólnego z twoimi studiami?
Marta uśmiechnęła się triumfalnie.
– Więc informuję cię, że twoja upośledzona Ania skończyła administrację, właśnie obroniła licencjat.
– Rany boskie! To niemożliwe. Musiałaś się pomylić – Lilka nie dowierzała słowom Marty.
– Nie, droga Lilu, to żadna pomyłka. Ania ma licencjat. Jak widzisz, żyjemy w czasach, w których nawet upośledzeniu kończą studia, które całkowicie straciły na wartości. Więc dlaczego się upierasz, bym straciła trzy lata na fikcję?
– Jak to? To upośledzona Ania ma licencjat, a ty nie? No coś tu jest nie tak, no naprawdę. Marta, ja cię proszę! Kiedyś będziesz za tą Anią teczki z papierami dźwigać. Wtedy zobaczysz.
– Uspokój się i nie panikuj. Na studia zdążę wrócić, ale teraz mam takiej potrzeby. Zresztą, gdybym nawet je skończyła i starała się o pracę razem z Anią, to która z nas zostałaby przyjęta? Zapewniam, że przyjęliby Anię. Wyrównywanie szans, tolerancja, nowe podejście do niepełnosprawności i tak dalej. Ja nosiłabym za nią teczkę z papierami, załatwiałabym wszystkie sprawy, wypełniała dokumenty, ale to ona byłaby moim kierownikiem. To ona byłaby doceniana za moją pracę. Naprawdę uważasz, że warto się uczyć? Lila, zejdź na ziemię. – Marta zakręciła się na pięcie i wyszła, zostawiając osłupiałą Lilę w samotności.

5.

                                                                                                     G., 8 maja 1997 r.

Mój kochany Marku!

Czy to takie dziwne, że wciąż piszę „mój kochany”, mimo że już od tylu miesięcy nie jesteś mój i pewnie nie pamiętasz czasu, kiedy byliśmy razem, bo teraz ktoś inny żyje w Twoim świecie? Inna kobieta przeczesuje palcami Twoje włosy, gładzi twoje policzki, całuje powieki. Inną kobietę przytulasz we śnie (a jednak to dziwne, że nadal nie nazywam jej imieniem, którego nie chcę pamiętać), nakrywając kołdrą. Mnie już nie ma, nie istnieję w Twojej świadomości, wyparłeś mnie z pamięci, nie chcąc pamiętać mojej zapłakanej twarzy, a może ciągle masz pretensje o to, że nie chciałam już dłużej nie widzieć? Piszę, by Ci wytłumaczyć: Twoja propozycja, by się nie przejmować, bo i tak zawsze do mnie wrócisz, była nie do przyjęcia. Przecież wyzdrowiałam! Uporałam się z tą straszną chorobą, z tym piętnem bólu i upokorzenia, ze strachem, że każdy wieczór może być moim ostatnim;  wywalczyłam dla nas jeszcze kilka lat, czy nie tego chciałeś? Nie tego chcieliśmy oboje? Dla mnie, dla Ciebie? Dla nas? Dla Marty? Więc które z nas raptem zmieniło reguły gry, by z dyskretnych spotkań na boku przejść w jawne romanse na co dzień? Masz pretensje, że nie mogłam znieść tych wszystkich, nagle jawnych, telefonów i SMS-ów; Twoich wyjść w środku nocy? Przecież nie musiałeś już wychodzić, bo wyzdrowiałam! Wiesz, co mnie najbardziej zabolało? Pamiętasz ten wieczór, gdy po przeczytaniu tego strasznego listu, tego wstrętnego anonimu, zapytałam czy to prawda i co z tym zamierzasz zrobić, odpowiedziałeś zdziwiony „ …a nie może zostać jak dotąd? Nie może zostać jak zawsze?” Jak zawsze? Nie, nie może! Przekreśliłeś osiem lat małżeństwa, obwiniając mnie za jego koniec, gdy nie zgodziłam się na Twój pozamałżeński romans! Dlaczego wcześniej nie zauważyłam, jaki jesteś egoistyczny i cyniczny? Bo miłość zaślepia. Gdy analizuję nasze małżeństwo miesiąc po miesiącu, rok po roku, budzę w mojej pamięci zdarzenia, które już dawno powinno obudzić moją czujność. Ale cóż, zaślepiła mnie miłość. Byłam tak szczęśliwa, tak lekka, tak wolna po ostatniej diagnozie, że nie zauważyłam tego momentu; dnia, w którym jej obecność w naszym domu stała się nachalnie częsta. Godzinami analizowałam z nią Twoje zachowanie, gdy telefony, SMS-y i wyjścia z domu przekroczyły krytyczny limit małżeńskiego zaufania. Dlaczego na to pozwoliłeś? Dlaczego pozwoliłeś na to, by kobieta, z którą sypiasz, pocieszała mnie, ocierała moje łzy i wmawiała, że bez Ciebie będzie mi lepiej? Że powinnam pozwolić Ci odejść, skoro mnie już nie kochasz, a na pewno już nie kochasz, bo wszystko na to wskazuje? Dlaczego mi na to pozwoliłeś? Dlaczego jej na to pozwoliłeś? Dlaczego?

6.
– Dzień dobry kogo nie widziałem! – zakrzyknął dyrektor, wchodząc raźnym krokiem do pokoju nauczycielskiego i zmierzając od razu w stronę swojej „ulubionej” nauczycielki.
– Proszę się przesiąść! – polecił koleżance siedzącej obok szczerzącej doń zęby blondynki.           – Koleżanko, pani zajęła moje miejsce!
– Pana miejsce jest w gabinecie dyrektora – odszczeknęła się upomniana, uniosła z niechęcią i ostentacyjnie przeszła na drugi koniec stołu.
– Koleżanko! Proszę o zachowanie kultury! Wszyscy jesteśmy pedagogami…
– …ale tylko pan może uczyć wszystkiego, bo na wszystkim się pan zna – dokończyła zagniewana matematyczka, ta sama, którą dyrektor przed chwilą wyrugował z zajmowanego przez nią miejsca. Wszyscy nadstawili uszu, bo dyrektor szykował się do wygłoszenia tyrady skierowanej do niesubordynowanej nauczycielki, a ta znana była z niewyparzonej gęby, cywilnej odwagi i niechęci do ustępowania z pola bitwy.
Magda dała bolesnego kuksańca Lilce, nakłaniając ją, by się pochyliła.
– Sprzątaczka ich znowu nakryła w sali gimnastycznej – wyszeptała  – Oni już stracili rozum, mówię ci. Już się nawet nie kryją, romansują na oczach wszystkich. On czeka na nią rano przed szkołą i odwołuje ją na bok z groźną miną, oświadczając głośno, że ma poważną sprawę. Codziennie… Wiem od uczniów! No to już skandal jest!
Lilka potrzebowała paru minut, by zrozumieć, że Magda nie mówi o matematyczce.
– Jak to, wiesz od uczniów?  Rozmawiasz z uczniami na takie tematy? Czyś ty zwariowała?
– No żadne takie! – Magda zdenerwowała się na dobre. – Ale jak ci z gimnazjum przychodzą do świetlicy, to rozmawiają ze sobą, a ja – jak wiesz – słuch mam dobry, więc łowię to i owo. Kojarzysz to drzewo na placu apelowym? Dudziński z trzeciej „c” kilka godzin na nim przesiedział, by zobaczyć „starych w akcji”, tak opowiadał dziewczynom.
– Z której trzeciej? – zapytała Lilka.
– No przecież nie z podstawówki! – szeptała dramatycznie Magda. – Ten z gimnazjum. Twoje maluchy nie wpadłyby przecież na taki pomysł!
– Nie mów hop! Też są zdolni. Ale z tego drzewa nie widać sali gimnastycznej? – zdziwiła się Lilka.
– Ale gabinet pielęgniarki widać! A w tym gabinecie kozetka jest, żaluzji nie ma, czuli się tam jak u siebie. Dudziński telefon uszykował, żeby film nakręcić, na YouTube chciał zamieścić, na szczęście telefon mu spadł i kariera reżyserska Dudzińskiego legła w gruzach. A że zaklął przy tym siarczyście, bo telefon w drabiazgi na betonie poszedł, dyro usłyszał, nawrzeszczał, policją straszyć zaczął… A teraz się przenieśli na materace do sali gimnastycznej – zakończyła.
– Pani Magdo, pani jak zwykle nie będzie wiedziała, o co chodzi! – nadąsany dyrektor patrzył z naganą w stronę Magdy, która wcale nie straciła rezonu.
– Pan się nie martwi, panie dyrektorze, wiem to, czym ostatnio żyje szkoła – odparła z godnością, co kilka osób przyjęło z chichotem.
– Koleżeństwo! Proszę zachować powagę! – huknął dyrektor, który nigdy intelektem nie błyszczał, nie miał poczucia humoru i bał się panicznie, że ktoś swoimi niewczesnymi żartami podważy jego dyrektorski autorytet, a w konsekwencji wysiuda go z dyrektorskiego stołka.
– …tak więc każdy z państwa zakupi po trzy cegiełki i weźmie je też dla klasy. Ilu uczniów, tyle cegiełek, nie ma żadnego wyjątku. Wychowawcy zadbają, by każdy uczeń przyniósł dziesięć złotych na cegiełkę.
– Chwileczkę – nie wytrzymała Mirka, niesforna matematyczka – czy ja dobrze pana zrozumiałam? Ja mam zakupić trzy cegiełki i zmusić do tego jeszcze swoich uczniów? Więc oświadczam: ani ja niczego nie zakupię, ani uczniów zmuszać nie będę! Sam pan sobie ich zmusi. A moje cegiełki daję panu, niech pani kupi, proszę bardzo.
– Koleżanko! – zagrzmiał dyrektor. – Przywołuję panią do porządku. Nie tym tonem! Wszyscy jesteśmy gimnazjalistami, wszyscy musimy, ramię w ramię, że tak powiem, działać dla dobra szkoły. Nie będzie się tu pani wyłamywać i okoniem wobec mnie stawać! – krzyczał coraz bardziej purpurowy na twarzy.
– Ja tam gimnazjalistką nie jestem! I niech pan wreszcie zapamięta, że pracuje pan w zespole szkół, w ze-spo-le! Ale pan być może i jest gimnazjalistą, bo jak się weźmie pod uwagę pański poziom intelektualny… – dodała ciszej, więc dyrektor tej uwagi już nie usłyszał.
– Z panią zawsze są kłopoty, koleżanko! Dlaczego jedni z nas pracują in plus na gimnazjum, a inni, tak jak pani, zawsze in minus dla gimnazjum? Ja się pytam?
– Skoro siebie pan pyta, to niech pan sam sobie odpowie. Ja mogę pracować in neutralnie. Dla zespołu szkół – Mirka podeszła do drzwi z dziennikiem w ręku. – Zbieranie funduszów na sztandar gimnazjum można zaplanować i przeprowadzić inaczej. Ale pan jak zwykle poszedł na łatwiznę. Jak zwykle próbuje pan zmusić nauczycieli i uczniów, żeby ufundowali sztandar z własnej kieszeni. Poza tym, dlaczego sztandar ma mieć tylko gimnazjum? A podstawówka? Już niegodna pańskiej uwagi?
– Co to znaczy – jak zwykle? – dyrektor kolorem twarzy przypominał dorodnego buraka.
– A pamięta pan ten „genialny” pomysł z kontem, na które każdy z nas miał wpłacać zaraz po wypłacie kilkadziesiąt złotych na dzieci, których rodzice mało zarabiają lub są na bezrobociu? Już się pan nawet pochwalił pomysłem burmistrzowi. Na szczęście burmistrz miał dość rozumu, żeby ukrócić te pańskie zapędy w zarodku. – Mirka wyszła z pokoju, a dyrektor popędził za nią. Dzwonek obwieścił koniec długiej przerwy.

7.
– Lilka? – Iwona krzyczała do słuchawki roztrzęsionym głosem. – Pamiętasz tarota? Sąd?
– No pewnie, pamiętam, a co?
– Pozew przyszedł! – obwieściła niemal uroczyście. – Radzio pozwał Kacpra o alimenty, a ja mam być świadkiem w sprawie! Słyszysz?
Lilka dopiero po chwili zrozumiała, o czym przyjaciółka mówi, gdy ta powtórzyła wiadomość, dodając odpowiedni komentarz. 
– O skurwesyn! – Lilka dała upust swoim uczuciom i zamilkła, nie wiedząc, co powiedzieć dalej. Dawno temu zamieniła w skurwysynu y na e, co z miejsca podchwyciła Magda i teraz obie z upodobaniem przeklinały w taki właśnie sposób.
– Właśnie! – przytaknęła Iwona.
– Czyli że Radzio pozwał Kacpra, żeby mu płacił alimenty, a ty masz być świadkiem przeciw własnemu synowi? – upewniła się zdziwiona, mając nadzieję, że Iwona coś pomyliła. W głowie jej się nie mieściło, że ojciec, który po rozwodzie nie łożył na jedynego syna, teraz pozwał go do sądu z żądaniem alimentów. Kacper był fajnym chłopkiem w wieku jej Marty. Studiował zaocznie na AWF-ie, zaczepił się do pracy w jakimś sklepie ze sportowym sprzętem, żeby odciążyć finansowo matkę i mieć za co opłacić czesne. Wysportowany i przystojny, do tego z poczuciem humoru, był obiektem westchnień wielu dziewczyn. Lilka przez jakiś czas podejrzewała nawet, że między nim a Martą zaczyna się coś dziać, razem z Iwoną uważnie obserwowały młodych, a przestrogom i radom, jak uchronić się przed niechciana ciążą, nie było końca, aż Kacper któregoś dnia nie wytrzymał. Wparadował, trzymając Martę za rękę, do pokoju, gdzie starszyzna – jak siebie nazywały – celebrowała piątek i oznajmił, że tym swoim gadaniem tak im obojgu obrzydziły seks, że wstrzymają się z inicjacją do sześćdziesiątki, a tak w ogóle to Marta jest jego najlepszą przyjaciółką, więc niech się na zapas nie martwią.
– Lilka? Słyszysz mnie? Wiem, że środek tygodnia, ale przyjdź, cholera jasna, przyjdź, bo muszę z kimś pogadać. No tego się nie da zrozumieć na trzeźwo. Już zadzwoniłam po Magdę, zaraz będzie. Nie kupuj piwa, mam. – Iwona trzasnęła słuchawką, a Lilka zaczęła się zbierać do wyjścia. Marty nie było, znowu pracowała do późna. Zostawiła jej kartkę z wiadomością, że garnek z zupą w lodówce, a bułki w chlebaku. Uśmiechnęła się na myśl o tym ich staroświeckim zwyczaju zapisywania sobie wiadomości na kartkach zastępujących SMS-y. Gdy przyszła, Magda już siedziała na kanapie pod oknem; miejsce to lubiła najbardziej i żadna z nich nie ośmieliłaby się ją z niego wyrugować.
– Ale jaka to gnida! – Magda dzielnie wspierała przyjaciółkę, pociągając spory łyk piwa. – No ale sąd pewnie odrzuci ten niedorzeczny pozew? Przecież to śmieszne jest? – oczekiwała, że Lilka rozwieje jej wątpliwości, potwierdzając, że pozew rzeczywiście jest śmieszny i nikt go nie zechce rozpatrywać, no bo i jak?
– No niestety – Lilka nie miała złudzeń. – Kacper dostał pozew, a to oznacza, że sprawa wejdzie na wokandę. Zakładając komuś sprawę w sądzie, musisz wysłać pozew w dwóch egzemplarzach. Jeden zostaje w sądzie, drugi jest wysłany do pozwanego, żeby ten mógł się zapoznać z jego treścią. Musi przecież wiedzieć, o co jest oskarżany czy też czego się od niego żąda, by odpowiednio się przygotować do sprawy. Wszystko wskazuje na to, że Kacper będzie musiał jechać do sądu. – Lilka spojrzała współczująco na chłopaka, który przysiadł na pufie i słuchał jej wywodu.
– A niech cię szlag! – nie wytrzymała Iwona. – Czy ty zawsze musisz mieć rację? Czy chociaż raz nie mogłabyś skłamać, żeby odwlec tę swoją prawdę w czasie?
– Mama! Uspokój się! Czego chcesz? Żeby pani Lila skłamała? Żebym się łudził, że to jakiś głupi żart, a potem zderzył się z rzeczywistością doprowadzony siłą do sądu? Jakoś przez to przecież przebrniemy – stwierdził, spoglądając na matkę przemierzającą niespokojnie pokój od drzwi do okna i z powrotem.
– Usiądźże wreszcie! – nakazała Lilka. – Przecież niczego nie wymyślisz, po co się denerwować? Przygotuj się raczej. Kacper ma więcej rozsądku od ciebie.
– A to skurwysyn jeden! A to ciul pierdolony! A to cham niemyty! – Iwona dawała upust frustracji.
– Ciul śmietnikowy! – zawtórowała jej Magda. – Tylko ciul śmietnikowy mógł wpaść na taki pomysł. Żeby coś takiego zrobić? Skurwesyn jeden! Niech się spierdala!
– Niech się spierdala! – wzniosły toast, po którym Kacper popukał się znacząco w czoło i podniósł się z pufa, zmierzając do swojego pokoju.
– Tak, syneczku, idź, nie oglądaj matki w takim stanie – zakwiliła jego matka, głaszcząc go po plecach.
– Mama, uspokój się, bo trzeba cię będzie zamotać w kaftanie bezpieczeństwa – Kacper delikatnie odwrócił stojącą przed drzwiami jego pokoju matkę w kierunku Magdy i Lilki. Pochylił się nad nią i pocałował w czoło, co tak rozczuliło Magdę, że załkała głośno.

8.                                                                                        G., 12 sierpnia 1997

Mój kochany Marku!
Muszę się z Tobą podzielić ważną dla mnie wiadomością, nie chcę tej chwili przeżywać w samotności. Nie wiem, czy to Cię ucieszy, ale profesor potwierdził ostatnie wyniki. Nie mam raka! Nie mam raka! Nie wiem, jak to się stało, czy to jest możliwe, do tej pory wydawało mi się, że raczej nie, a jednak. I wiesz co? W tamtej chwili, w chwili gdy lekarz obwieszczał mi te radosną nowinę, gdy trzymał mnie za rękę, gdy mnie przytulił, ciesząc się jak dziecko, ja myślałam tylko o tym, że Ciebie nie ma przy mnie. Nie mogłam się cieszyć w pełni tym cudownym ozdrowieniem i zwróconym mi życiem, tą drugą szansą na kontynuowanie mojej młodości, bo nie było przy mnie Ciebie. Czy to nie straszne? Dopiero wtedy uświadomiłam sobie w pełni, że naprawdę odszedłeś. Wychodziłam z gabinetu w szoku, co zaniepokoiło profesora, który odprowadził mnie aż drzwi wyjściowych, pytając czy jesteś gdzieś w pobliżu. Skłamałam, że jesteś i zaraz przyjedziesz, było mi zwyczajnie wstyd, że jestem sama i zasiliłam klub setek tysięcy zdradzonych żon. Może raczej powinnam napisać o klubie zdradzonych, my, kobiety, też przecież umiemy zdradzać i wychodzi nam to nie gorzej niż Wam, ale wolę się jednak identyfikować z kobietami. Może z egoizmu, a może z prostej przyczyny, że solidarność jajników bliższa mi od solidarności prostaty? Zdrada stygmatyzuje, nie uważasz? Jest jak naklejka na butelce, która trudno zerwać. Zdradzona, ta gorsza, pewnie nie umiała go przy sobie zatrzymać. Tak więc skłamałam przed profesorem, a on, człowiek już niemłody i doświadczony nie tyle wiekiem, co codziennym ludzkim cierpieniem, pozwolił mi na to kłamstwo i w końcu dał za wygraną, pytając dlaczego, nie dowierzam w cofnięcie się choroby? A wiesz, o czym ja wtedy myślałam? Tylko o tym, że już do końca życia w najważniejszych jego momentach będę sama. Lila czekała na mnie na parkingu. Nie pozwoliłam jej wejść ze mną do gabinetu, przecież to była Twoja rola, nie jej. Czekała więc na mnie, obgryzając paznokcie ze zdenerwowania. Jakie to śmieszne, że ta poważna nauczycielka w chwilach stresu w dalszym ciągu zachowywała się jak mała dziewczynka i obgryzała paznokcie. Robiła tak od zawsze – gdy zginęła nasza mama, wracając do nas po wakacjach z kolejnym chłopakiem, a także potem, gdy umierał nasz ojciec. Zastanawiam się, czy nie wisi nade mną jakaś klątwa, fatum, które uaktywniło się w chwili uznanej przeze mnie za pełnię szczęścia. Miałam przecież Ciebie i Martę, Lila się usamodzielniła, miała szansę na własną rodzinę. Ale nie to jest ważne, ważne, że jestem zdrowa. Wzięłam sobie do serca słowa profesora, który rzucił na pożegnanie, niby to mimochodem: „Dziewczyno, głowa do góry. Jesteś zdrowa. Będziesz żyć. Tylko to się liczy. To i twoja córeczka. Pamiętaj o tym.” Pamiętam. Postaram się być szczęśliwa. Na przekór Tobie i Grażynie. I wiesz co? Właściwie, to jak się nad tym zastanowić, to nawet do Ciebie nie mam takiego żalu jak do niej. Ciebie znam kilka lat, a Grażynę prawie całe moje życie. Była przy mnie w najgorszych momentach mojego życia, znała wszystkie moje tajemnice, wspierała mnie i trwała przy mnie po to, by potem zabrać mi to, co kochałam. Dlaczego wybrała akurat Ciebie? Dlaczego Ty wybrałeś właśnie ją? A może jest odwrotnie? Może to nie ona odebrała mi Ciebie, a raczej Ty zabrałeś mi Grażynę? Ale brakuje mi Was obojga. Bardzo.


9.
Magda zaprosiła je do siebie po powrocie z gór, w które na Dzień Nauczyciela pojechali dość liczna ekipą nauczyciele z ich szkoły. Lilce jak zwykle szkoda było pieniędzy. Zresztą, nawet gdyby nie było ich szkoda, nie miałaby skąd wziąć dwustu złotych, jakie trzeba było dopłacić do wyjazdu. Marta wprawdzie już pracowała, więc było im trochę lżej, jednak pensji dostawała tyle, co kot napłakał, więc i tak Lilka miała niezły zgryz, żeby wszystko ze sobą jakoś pogodzić. Magda zdawała relację z wyjazdu, gdyż wszystkie były zainteresowane rozwojem dyrektorskiego romansu.
– No wyobraźcie sobie – zaśmiewała się Magda – że dyrowi po raz kolejny słoma z butów wyszła!
– Cholera – Iwona spojrzała na nie trochę zaniepokojona – czy my aby nie jesteśmy za bardzo wredne? Czepiamy się tego waszego dyrektora, a on się po prostu zakochał. No co zrobić? Każdemu się zdarza i już.
– Moja droga! Zakochać się to jedno, a zachowywać się jak cham ostatni, to drugie. Nieustannie nas wszystkich uciszał, do słowa dojść nie dawał, nakazując, byśmy słuchali pana Tomasza – Magda zaczęła opowiadać o wyczynach przewodniczącego rady rodziców, lokalnego przedsiębiorcy, który od kilku miesięcy nie odstępował dyrektora na krok. – A pan Tomasz jakby amoku dostał. Dorwał mikrofon w autokarze, jakieś dziwne dowcipy solił typu „zdrowie na budowie”, to pieśń patriotyczną zaintonował, to wymyślił, że każdy po kolei jakąś pieśń ma zaśpiewać. Ja tam do śpiewania ostatnia, więc grzecznie odmówiłam, udając, że chcę się zdrzemnąć. Ostatecznie późną nocą jechaliśmy, ale gdzie tam, ten Tomasz cholerny tak się przypiął, że nic nie pomagało. Więc i ja zaśpiewałam, żeby się cholernik odwalił wreszcie, ale wtedy było jeszcze gorzej, bo się z mojego śpiewu wyśmiewać zaczął.
– A co zaintonowałaś? – zaciekawiła się Iwona, znając muzyczne antytalenta koleżanki.
– Pije Kuba do Jakuba. Nic innego nie umiem.
– No to się wpasowałaś w ogólny trend. Bo pewnie co niektórzy popijali?
– A dajcie spokój, wariata z siebie człowiek tylko zrobił.
– No a jak tam Marzenka? Zachowali przyzwoity dystans? Czy nie zdołali?
– No muszę powiedzieć, że początkowo im się udawało i gdy już myślałam, że wytrzymają, ta cholera wymknęła się w nocy do dyrektorskiego pokoju.
– A co z panem Tomaszem? Przecież on chyba z dyrem miał pokój? – zapytała Lilka.
– No otóż to. Tomasz ustąpił pola, nie wiedział, co ze sobą robić, więc przykleił się do kierowcy.
– Kurcze, ale to już świństwo jest, wiecie? Jak można tak człowieka w środku nocy z pokoju pogonić? – Iwona nie kryła oburzenia.
– No ba! W dodatku w pensjonacie ściany cieniuśkie, więc sąsiadujący z nimi ludzie słyszeli, co się u dyra działo. Ponoć Marzenka ma szeroki wachlarz achów i ochów na okoliczność damsko-męską, a nasz dyro dysponuje całkiem niezłą kondycją. Całą noc wojował, zmogło go nad ranem, przyciął komara na półtorej godziny, by przed śniadaniem doprowadzić Marzenkę do kolejnego orgazmu. Przynajmniej tak to można było odebrać.
– Czyli przestali się kryć? Skoro Marzenka nie wróciła na noc do pokoju?
– A gdzie tam! Wpadła potem z podkrążonymi oczami do swojego pokoju, informując Miśkę i Jadzię, że chyba coś jej zaszkodziło na żołądek, bo całą noc przesiedziała w łazience…
– No to już są jaja jakieś – Iwona nie kryła oburzenia. – Oni już nie mają honoru i czci. Rzeczywiście słoma z butów im wyszła, im obojgu. I nikt nie skomentował? Nie dał do zrozumienia, że sobie nie życzy, żeby w jego towarzystwie takie rzeczy się działy? –
Magda popukała się znacząco w czoło.
– No kto miał się odważyć? Dyrektorowi tak powiedzieć? Zwariowałaś? A co do słomy z butów… Wdrapaliśmy się na Śnieżnik, mieliśmy fajnego przewodnika. Nie dość, że przystojny i w odpowiednim wieku, to jeszcze z poczuciem humoru, kulturą i naprawdę dużą wiedzą. Więc stoimy, podziwiając panoramę, przewodnik opowiada, raptem dyro krzyczy do niego, żeby na chwilę przestał mówić, bo pan Tomasz ma coś do powiedzenia. A pan Tomasz, ni z gruszki, ni z pietruszki jakimś kawałem zasunął o pierdzeniu i bezzębnej staruszce. Nie powtórzę! – zastrzegła Magda w stronę Iwony, która już miała poprosić o przytoczenie dowcipu. – Nam wstyd, przewodnik wiedział, że ma do czynienia z nauczycielami… Same rozumiecie. I śmiali się tam we trójkę, ten durnowaty Tomasz, dyro i Marzenka, która aż przykucnęła z uciechy. Przeczekaliśmy ten wybuch wesołości, przewodnik znów opowiadał, gdy dyro mu ponownie przerwał i rzekł. Cytuję: „ Widzę, że się pan próbował przygotować do tego spotkania, ale wie pan, my jesteśmy nauczycielami. Nas prócz wiedzy, którą wszyscy mamy i to większą niż pańska, interesują jeszcze wrażenia. Ani razu pan nie podniósł problemu estetyki, więc pan pozwoli, że panu pomogę. Proszę koleżeństwa! Koleżeństwo się odwróci teraz w lewo i popatrzy. No właśnie. Proszę popatrzeć, jaka przepiękna panorama Tatr”.
– O szlag! – Lilka wpatrywała się w Magdę jak w obraz. – Że też mnie tam nie było. I co? Nikt nie zareagował?
– No ale o co chodzi? – Iwona nie zorientowała się, o co chodzi.
– No masz! No jak to nie? Mirka z nami była. Przewodnika skręciło, zrobił się czerwony jak piwonia, zaczął kaszleć, że niby się czymś zachłysnął. A Mirka odczekała ten atak kaszlu, odwróciła się do dyra i wypaliła: „Panie dyrektorze, jesteśmy w Sudetach, stąd pan Tatr nie zobaczy”.
– Jak myślicie, co na to dyro? Zamurowało go. Marzenka zaczęła coś popiskiwać, że to metafora była, że dyro przecież wie, że zażartować chciał, ale ludzie zaczęli chichotać, dyro się wkurwił i zarządził zejście, nie pytając przewodnika o zdanie. A na dole zagroził, że wycieczkę nam skróci. I tak to się skończyło.

10.

Stanęła na wadze, gdy ukazała się cyfra siedemdziesiąt trzy, zaklęła cichutko, kręcąc z dezaprobatą głową. Co się z nią dzieje?, pomyślała o sobie z gniewem. No niedługo zażre się na śmierć i będą ją wozić taczką. Na piętro nie wlezie, butów nie zawiąże, garderobę trzeba będzie wymienić na nową, a nie miała za co. Zresztą, co to za pomysł w ogóle, żeby garderobę zmieniać? I tak już nosiła rozmiar czterdzieści dwa, a w porywach dochodził do czterdzieści cztery. Cholera jasna! To dlatego, gdy chciała kupić sukienkę, by opędzić w niej wyjście do filharmonii, sprzedawczyni zaproponowała jej cały wieszak sukienek typu „wór”, w rozmiarze mama size! A niech by się udławiła baba wstrętna z tym swoim mama size! Ostatecznie też do chudziutkich nie należała. No trudno, trzeba się będzie wziąć za siebie i zejść jakoś do czterdziestki dwójki. Może ten błonnik Magdy przyniesie jakieś efekty. Ma przecież jeszcze trzy tygodnie…, a nóż widelec… Zaraz przypomniała sobie, jak to z tą filharmonią było i ukłucie niepokoju spowodowało szybsze bicie serca. Dotąd nie miała pewności, czy się nie wygłupiła.
Zaczęło się od tego, że zauważyła zmianę w zachowaniu Marty. Dziewczyna najpierw zmarkotniała, chodziła niczym struta i zbywała pytania Lilki jakimiś ogólnikowymi odpowiedziami. Lilka nawet się przestraszyła, że Marta wpadła w poważne tarapaty, omówiła sytuację w gronie Piątkowego Klubu Słodkiego Nieróbstwa i we trzy opracowały plan ewentualnej pomocy, który nie bardzo się Lilce podobał, bo w najgorszym wypadku zakładał zwrócenie się z prośbą o poradę prawną do Marka…Lilka początkowo oponowała zawzięcie, wreszcie Iwona przemówiła jej do rozumu, że najważniejsze było dobro Marty i nie ma co nochalem kręcić, tylko trzeba najpierw informacje od smarkatej wydobyć, a później plan pomocowy wdrożyć. Lilka zatem przemieniła się w upierdliwego komara brzęczącego nad uchem Marty, chcąc wyciągnąć od dziewczyny, co ją dręczyło, bo przecież dręczyło aż nadto widocznie. Nie przynosiło to długo pozytywnych skutków, aż którego popołudnia drzwi ich mieszkania się otworzyły i w progu stanęła Marta, a za nią widniał okazały kształt męski w osobie niejakiego Oliwiera. Świetlista łuna nad głową Marty w jednej chwili wyjaśniła Lilce sytuację, a wyjaśnienie to Lilka przyjęła ambiwalentnie: z jednej strony ucieszyła się, że Marta nie miała problemów i nie trzeba będzie padać na kolana przed szwagrem; z drugiej zaś zmartwiła, bo raptem okazało się, że jej malutka dziewczynka, ten brzdąc, to dziecię niewinne, ta dzięcielina jedyna chce być dorosłą kobietą! I po cholerę jasną aż tak szybko? Źle to im obu było? Po jakiego grzyba ten konstans zburzył ten jakiś Oliwier, Oscypek zresztą, wdzierając się ostrym klinem w ich idealny dotąd układ? Musiało minąć kilka tygodni, by Lilka przyznała, że Oliwier przystojnym młodzieńcem był, pracy się trzymał, na Marcie mu zależało, za oscypkowe nazwisko odpowiedzialności nie ponosił. I gdyby tylko o to chodziło, to Lilka mogłaby się z tym jakoś pogodzić, ostatecznie czy to Marta gorsza od innych dziewczyn, które w chłopakach przebierały? Ale to nie był koniec zmian w ich życiu. Któregoś razu, znowu popołudniem, młodzi oświadczyli Lilce, że wynajęli mieszkanie w oddalonym od nich o pięćdziesiąt kilometrów mieście wojewódzkim i zamierzają od tej chwili stanowić związek. Lilki o mało szlag na miejscu nie trafił, próbowała zasiać zwątpienie i delikatnie wybić ten pomysł Marcie z głowy, ale gdy zauważyła bezcelowość swoich zabiegów, wycofała się rakiem, żeby nie zrazić młodych Oscypków do siebie. I takim oto sposobem Lilka po prawie dziewiętnastu latach została sama. Obijała się od ściany do ściany, podjęła dodatkową pracę popołudniami, i raptem stwierdziła, że jeśli ta samotność się utrzyma, to zwariuje, nie doczekawszy czterdziestych piątych urodzin.
Któregoś wieczoru, użalając się na swój samotny los przy winie, weszła na czat i zaczęła klikać. Niebawem uświadomiła sobie, że nie tylko umie pisać na wiele tematów, ale potrafi też przykuć uwagę, ma niebanalne poczucie humoru i jest pożądaną towarzyszką wirtualnych pogawędek. Gdy jej stały gadacz zaproponował spotkanie przy kawie, najpierw szybko odmówiła, dopiero potem dała się jednak skusić na randkę z człowiekiem, który okazał się być osobą komunikatywną, inteligentną i z wieloma zainteresowaniami. Dopiero po dwóch miesiącach przyznała się dziewczynom do tej znajomości, bo początkowo się po prostu wstydziła, że zawarła ją w sieci. Teraz szukała jakiejś sukienki, by móc się godnie zaprezentować u jego boku w filharmonii, do której zaprosił ją wiedząc, że uwielbiała muzykę latynoamerykańską. I wszystko byłoby w porządku, gdyby tylko mogła wbić się w jakąś zwiewną kieckę ukazującą walory sylwetki, gdyż ta okazała się być nieco pełniejsza niż by tego chciała.


11.

                                                                                              G., 20 sierpnia 1997



                                                      Mój kochany Marku!

         
        Sama nie wiem, dlaczego ciągle piszę do Ciebie „mój kochany Marku”, zwłaszcza po tym, co zrobiłeś i co w dalszym ciągu robisz. Powinnam Cię nienawidzić i to wale nie za odejście, za porzucenie czy jak tam to nazwać (może po prostu zwykłą rejteradą, tchórzostwem, wygodnictwem?), ale jakoś nie mogę. Jestem na Ciebie wściekła, gdybym mogła, gdybym miała taką moc, tyle siły i możliwości, najchętniej wydrapałabym Ci oczy, żebyś wył z bólu, tak jak ja wyję teraz, chociaż Twój ból byłby niczym w porównaniu z moim. Po naszej ostatniej rozmowie nie mogę dojść do siebie. Dlaczego Ty mi to robisz? Ta nasza rozmowa sprawiła, że nie mogę się w pełni cieszyć odzyskanym zdrowiem. Skąd Ci przyszło do głowy, by zarzucać mi takie rzeczy? Dopiero teraz uświadomiłam sobie powody, dla których unikałeś kontaktów z Martusią. Wmawiałam sobie, że nie odwiedzasz dziecka, bo nie chcesz się spotykać ze mną, bo czujesz się skrępowany. Chociaż powinnam przecież wiedzieć, że zaprawiony z wokandą prawnik nie wie, czym jest skrępowanie, a jednak się łudziłam. Czy Ty naprawdę uważasz, że Marta nie jest Twoją córką? A czyją córką ma być? Tylko moją? Na jakiej podstawie rzucasz wobec mnie takie poważne oskarżenia? I co to za wiarygodny świadek poinformował Cię o mojej zdradzie? Z kim miałabym Cię zdradzić? Którego mężczyznę Twój świadek wskazał jako ojca Marty? Kim jest ten świadek? A właściwie, powinnam raczej zapytać, czego jeszcze chce ta kobieta, prawda? Czy mylę się, myśląc, że Twoim świadkiem jest Grażyna? Ja nie mam innych przyjaciółek, nie mam znajomych, ona była jedyną, z którą dzieliłam radości i smutki mojego życia, której się zwierzałam, której opowiadałam o mojej miłości do Ciebie. Nikogo innego byś pewnie nie posłuchał, znając mój tryb życia, tylko ona może być dla Ciebie wiarygodna. Bardziej wiarygodna ode mnie. Wiesz, o czym ja myślę? Myślę, że jesteś najpodlejszym człowiekiem na świecie. Jesteś najzwyklejszym skurwysynem, bydlakiem niewartym tego, by nazywać go człowiekiem, bo tylko bydlę szuka pretekstów do tego, by wyprzeć się swojego dziecka. I o co Ci chodzi? O alimenty? Tysiąc złotych alimentów jest dla Ciebie tak zawrotną sumą, by ratować się przed jej wydaniem w tak nikczemny sposób? Kieszonkowe Grażyny jest trzy razy wyższe, naprawdę chodzi Ci o alimenty? A może wcale nie o nie? Może wmawiając sobie, że dopuściłam się zdrady i każąc Ci wychowywać cudze, w Twoim mniemaniu, dziecko zmusiłam Cię do tego, co zrobiłeś? Usprawiedliwiasz się przed samym sobą, chcesz zagłuszyć wyrzuty sumienia. Naprawdę myślisz, że pozwolę Ci zbrukać nasze dziecko? Mam gdzieś, co myślisz o mnie, ale dzieckiem pomiatał nie będziesz ani Ty, ani tym bardziej ona. Nawet nie wiesz, do czego jestem zdolna, by ochronić przed Wami Martę. Jeśli Grażyna liczy na to, że się ze mną dogada w tej kwestii, to się myli. Powiem jej o tym już jutro. I tak sobie jeszcze myślę, że mimo odnoszonych sukcesów, nie jesteś zbyt mądry. Czy jako prawnik nie wiesz, że wystarczy zrobić proste badanie, by potwierdzić ojcostwo?

List kończył się pytaniem, jak zwykle nie był podpisany. Lilka trzymała kartkę papieru zesztywniałymi palcami, nie rozumiejąc początkowo, o czym pisała jej siostra. Marek podważył swoje ojcostwo, myśląc, że nie jest ojcem Marty? Czy to możliwe, by był aż tak podły? Dlaczego Ela nigdy o tym nie wspomniała? Może się wstydziła przyznać, że jej mąż okazał się być ostatnią kanalią. Lilka zerknęła na datę u góry kartki. 20 sierpnia, na dwa tygodnie przed śmiercią Eli. I co to znaczy, że Ela zamierzała rozmawiać z Grażyną. Siostra słowem nie wspomniała o tej planowanej rozmowie ani o spotkaniu. Może się rozmyśliła, nie zdążyła? Lila schowała list do segregatora między zapłacone już rachunki. Marta nie powinna go znaleźć, nie powinna go przeczytać, przynajmniej nie w tej chwili. Była taka szczęśliwa, Lilka nie mogła tego jej szczęścia zatruwać sprawami sprzed dwóch dekad. Kiedyś będą musiały porozmawiać, ale jeszcze nie teraz.

12.


– Panie dyrektorze – głos Joli Madalniewicz, polonistki uczącej w gimnazjum, niebezpiecznie zadrżał. – Czy to prawda, że podpowiedział pan mojej klasie odmianę wyrazu oko? – Jola nawiązała do sytuacji, w której dyrektor zastąpił ją na chwilę na sprawdzianie, gdy czekała z chorym uczniem na przyjazd jego ojca. Magda przestała rozmawiać z koleżanką, słuchając uważnie zaczynającej się dyskusji i żałując, że nie ma przy niej Lilki.
– A o co pani chodzi? – spytał podejrzliwie dyrektor.
– Panie dyrektorze – zdenerwowała się Jola – sprawdzając zadania, zauważyłam, że jedno z nich, za które można było dostać aż pięć punktów, wszyscy uczniowie napisali identycznie, co nie jest po prostu możliwe. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że te rozwiązania są złe! Błędy mają nawet ci uczniowie, którzy do tej pory nie mieli kłopotów z gramatyką. To od nich się dowiedziałam, że w czasie sprawdzianu zaczął pan robić za eksperta, zaglądając uczniom do testów, a potem zaczął się pan śmiać, że źle odmienili rzeczownik nieżywotny oko w liczbie mnogiej. Spytał ich pan nawet, kto ich takich głupot nauczył i podyktował pan im swoją własną odmianę tego wyrazu.
– No i co? Źle? – zdziwił się dyrektor. – Przecież oni wymyślali jakieś głupoty, koleżanko. Ja im tylko pomogłem. Co się pani tak piekli? Będzie pani miała lepsze wyniki. Chociaż raz – dorzucił z przekąsem i głośno, by usłyszeli inni. Jola pokraśniała ze złości.
– Dzięki pańskiej pomocy uczniowie stracili pięć punktów, czyli dwadzieścia dwa procent. A tak na marginesie, panie dyrektorze, przypomnę panu, że wspomniany rzeczownik w liczbie mnogiej brzmi „ok”. Są oka, nie ma ok, przyglądam się okom. Nie ma żadnych oczek! Po co pan wypowiada się na tematy, o których pan zielonego pojęcia nie ma?
– Koleżanko! Wypraszam sobie! Ja panią ostrzegam! Jestem dyrektorem i należy mi się szacunek!
– Ale o czym pan mnie ostrzega? Już wczoraj wieczorem miałam telefon od jednej z matek, która mi poradziła, żebym się, jak powiedziała, douczyła, bo się nie znam i dopiero pan dyrektor dzieciom wytłumaczył, jak się po polsku rzeczowniki odmienia. Co pan narobił najlepszego, co?
 Mirka zachichotała diabolicznie, co podziałało na dyrektora jak czerwona płachta na byka.
– A pani co? – dyrektor pogroził Mirce palcem. – Na wszystkim się pani zna?
– Nie, dlatego się nie wygłupiam i nie udaję, że polskiego mogę uczyć. I niech mi pan tu tym palcem przed nosem nie wymachuje. Ja mam taki dziwny odruch. Jeszcze podświadomość mi się uruchomi, złapię za ten palec, złamię jak gałązkę i będzie pan pół roku rękę na temblaku nosił.
– Ja sobie wypraszam. Kultury trochę proszę.
– Ja proszę o to samo.
– A pani – zwrócił się do polonistki – niech rzeczywiście sprawdzi tę odmianę. Pierwszy raz słyszę, żeby jakieś oka odmieniać. Oczy, oczka, oczęta, to rozumiem, ale oka? Jakieś pierdoły pani wymyśla, te dzieciaki potem głupieją, na egzaminie farmazony jakieś piszą. Ten pani polski cały to kula u nogi całego naszego gimnazjum jest. Ciekawe czy w innych gimnazjach oka odmieniają? Pani się opamięta, koleżanko, bo to co pani robi, jest teraz nie do przyjęcia.
Dyrektor odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju nauczycielskiego z dumnie uniesioną głową, emanując godnością osobistą i dyrektorską kulturą bycia. Jola stała przed drzwiami w niemym osłupieniu.

13.

– Lilka naprawdę nie przyjdzie? – dopytywała Magda, rozsiadając się wygodnie na kanapie.
– No nie przyjdzie, zaziębiła się i gardło ją boli. Dzwoniłam do niej, to wiem. Teraz pewnie siedzi w poczekalni.
– Ona u lekarza? – Magda nie ukrywała zdziwienia. – Musiało ją naprawdę nieźle przypilić. Ale ma pecha. Dzisiaj piątek.
– No i co z tego? W poniedziałek czy środę gardło mnie boli?
– No nie o to chodzi. W piątki po południu przyjmuje Gawlak. A przecież wiesz, jaki on jest? Nienawidzi nauczycieli. – Obie zaśmiały się jednocześnie na wspomnienie utarczek z upierdliwym lekarzem, który wykorzystywał każdą okazję, żeby pokazać, że nauczyciel jest społecznym pasożytem.
– A swoją drogą, ciekawe, dlaczego tak nas nie lubi. Co? – zastanawiała się Iwona.
– Nie wiem, ile w tym prawdy, ale ludzie mówią, że w czasie studiów ożenił się z dziewczyną studiującą polonistykę. Ponoć blondyneczka, filigranowa, ładna jak figurka porcelanowa. Wyjechała na wakacje do Londynu, żeby popracować, jakiegoś wujka tam miała czy coś…, I została. Poznała jakiegoś Anglika, facet stracił dla niej głowę, był właścicielem klubu, w którym pracowała. Nikogo nie dziwiło, że oszalał na jej punkcie. Ponoć rodowite Angielki bardziej do konia podobne niż do kobiety, a ona jak laleczka. W dodatku mądra.
– Skąd ty to wszystko wiesz? – Iwona podejrzliwie przyglądała się koleżance.
– Umiem słuchać! Ot co. Ale ty pomyśl, co Lila za chwilę przejdzie… – zachichotała Magda. – Jak by nie patrzeć, ona też blond. Wprawdzie już nie filigranowa, ale blond. Ale zmieńmy temat. Powiedz mi lepiej, jak skończyła się ta wasza sądowa sprawa? Przecież to farsa jakaś.
– Farsa? Moja droga, sprawa się nie zakończyła. Nie znam się na tym, ale mina sędziego nie wróżyła nic dobrego. Ale pal sześć minę! Te jego pytania! Ja się na tym nie znam, ale z pytań, jak dla mnie, wywnioskowałam, że Radzio ma szansę na uzyskanie alimentów od Kacpra.
– Nie mów! Sędzia zwariował?
– Nie sędzia jest chory, tylko nasze prawo! Jakieś więzy krwi spadały z ust sędziego jak gruszki z drzewa. Szkoda, że polskie prawo nie umiało sobie poradzić ze ściągnięciem alimentów z Radzia. Sama wychowałam, sama utrzymywałam. Ciągle w pożyczkach, stale na debecie, żeby Kacper nie odczuwał biedy. Spłaciłam z mojej pensji przedszkolanki długi tego skurwysyna, a on teraz żąda alimentów od syna, którego nie rozpozna na ulicy i sędzia się zastanawia, czy tych alimentów nie przyznać. Czy ty rozumiesz, w jakim kraju my żyjemy? – Iwona drżącą ręką nalała sobie wina.
– Nawet nie wiesz, jaka jesteś szczęśliwa, że jesteś wdową. Naprawdę. Magda, wiem, że strasznie przeżyłaś śmierć męża, ale życie jest nieprzewidywalne i nigdy nie wiadomo, czym się może skończyć udane małżeństwo. Twojego syna nikt nie będzie ciągał po sądach.                   – Magda zamyśliła się, przypominając sobie moment, w którym dowiedziała się o śmierci  Karola. Myślała, że nie przeżyje tej rozłąki, że zabije ją tęsknota, okazało się, że człowiek jest silny, może przeżyć naprawdę wiele. Zresztą, nad czym się miała rozczulać? Nad sobą? Była matką. Jej syn jej potrzebował. Miał kilka miesięcy i musiała się nim zająć.
– Jak myślisz, ten facet Lilki… To coś poważnego? – Iwona zmieniła temat. Ciekawiła ją ta znajomość Lilki, a przecież Magda miała z nią kontakt na co dzień.
– No ja ci powiem…, no, cholera, sama nie wiem – zastanowiła się Magda. – Wiesz, jaka jest Lilka, ostrożna do bólu, zdystansowana. Pary z gęby niepotrzebnie nie puści, muszę ją ciągnąć za język, ale nową kieckę kupiła. Widać, że jej zależy.
– Pewnie, że jej zależy, ale za cholerę się nie przyzna. Boi się, że może się nie udać, znasz ją.
– Wiadomo, gdyby jej nie zależało, to by go do siebie nie zaprosiła. To dla mnie był szok. Ona? Zaprosiła obcego faceta do mieszkania? Nigdy bym się nie spodziewała, a jednak!
– Jak myślisz, oni już…tenteges? – Iwona przymrużyła oko, patrząc podejrzliwie na Magdę.
– Nie – zaprzeczyła Magda. – I nie dlatego, że ona taka cnotliwa, nic z tego. On jest na dystans.
– Że co? – Iwona nie wierzyła własnym uszom. – On nie chce?
– Ano na to wychodzi. Nie wiem czy chce, czy nie chce. Wiem, że nie wykazuje zainteresowania – zakończyła Magda, podnosząc kieliszek do ust.


14.

Lilka siedziała w gabinecie lekarskim, oczekując na wypisanie recepty. Przez kilkanaście dni leczyła się sama, a gdy ból gardła osiągnął apogeum, powlokła się po lekcjach do przychodni. Siedziała teraz za biurkiem przed lekarzem znanym ze złośliwości wobec nauczycieli, których nazywał leniami. Zaczęła się nawet zastanawiać, co się stało doktorowi, że nie zaatakował jej, jak zwykle to czynił z jej koleżankami.
– A to gardło to długo pani sama leczy? – zagadnął lekarz, wpisując coś do karty.
– A ze dwa tygodnie – Lilka odparła zgodnie z prawdą.
– Czyli jak się jest nauczycielem, to i na leczeniu się też zna? Lekarz niepotrzebny? – Gawlak zapytał z przekąsem, nadal nie patrząc na pacjentkę.
– Nie znam się na leczeniu, wydawało mi się, że Gripex pomoże. Nie pomógł, więc przyszłam
– Aha! – ucieszył się lekarz. – Więc jednak przyznaje pani, że się na medycynie nie zna. Wreszcie powiedziała pani coś mądrego. – Lilka zagryzła wargi, nie chcąc się wdawać w dyskusję, ale lekarz dopiero zaczynał się rozkręcać.
– Czegóż to szanowna pani uczy, hę? – zawołał wesoło. – Czy aby może polskiego?
– A może aby…– pociągnęła Lilka, nie ujawniając swojej specjalności i z ciekawością oczekując dalszego ciągu.
– O! Czyli się pani łaciny uczyła? Wiem, wiem, uczyć się nie znaczy umieć, nieprawdaż? Ale coś tam pani powinna pamiętać, prawdaż? Czy szanowna uczycielka wie, jak po łacinie mówi się na Polaka? – zapytał, nachylając się ku niej przez biurko.
– A pan dochtór wie? No to gratuluję, bo po piśmie wnoszę, że polski nie był pana najmocniejszą stroną – odpowiedziała zaczepnie Lilka.
Gawlak zignorował zaczepkę, rozsiadając się wygodnie na swoim krześle.
– Kołtun, pani uczycielko. Kołtun! A wie pani dlaczego? Bo ma brudne buty. Znak rozpoznawczy kołtuna – brudne buty.
– Moje są czyste.
–Oj, nie wątpię. Ale zwolnienia nie będzie. Do roboty, droga pani, do roboty. Nie będzie pani się na dzieci wydzierać, to gardło boleć nie będzie – zaśmiał się głośno.
– Gdybym chciała zwolnienie, przyszłabym rano, a nie po lekcjach. Mamy piątek, jak panu dochtorowi uda się choć raz właściwie dobrać leki, to do poniedziałku mi przejdzie – Lilka uśmiechnęła się szeroko. Gawlak zaczął bębnić nerwowo palcami po blacie biurka.
– Czyli w kwestii zwolnienia wyraziłem się jasno, prawda? – powtórzył, jakby nie słyszał odpowiedzi.
– Aż nadto. Wypisze pan receptę? Czy nie zasłużyłam?
– Oczywiście, wypiszę, nie mogę dopuścić, by dzieciaki straciły możliwość obcowania z kimś tak…wspaniałym – dodał kpiąco. Po chwili Lilka ściskała już receptę w ręce.
– A może mi pan powiedzieć, dlaczego pan tak nie lubi nauczycieli? – zapytała z ciekawością.
– A proszę bardzo! Nie pracujecie, nic nie umiecie, ciągle się wymądrzacie, obciążacie budżet. Wystarczy? A, niczego nie uczycie, bo niczego nie umiecie. Dla mnie to wy nie jesteście nauczycielami. Prawdziwi nauczyciele skończyli się w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku – wyrzucił prawie jednym tchem. Lilka przyjrzała mu się uważnie i podeszła do drzwi.
– No to już teraz wiem, dlaczego pacjenci tak źle o panu mówią. Był pan kształcony przez złych nauczycieli, bo urodził się pan przecież w latach, w których ci dobrzy już się skończyli. Kiepscy nauczyciele, to kiepscy lekarze. Czy pan aby dobrą receptę mi wypisał?
– Pani jest bezczelna! – Gawlak uderzył dłonią w blat biurka. – Pani pyta lekarza pierwszego kontaktu czy umie recepty wypisywać? Proszę wyjść z mojego gabinetu! – ryknął.
– Z przyjemnością. Aha, panie doktorze, na pana miejscu raczej zadbałabym, by nie stać się lekarzem ostatniego kontaktu. Ostatecznie, czegóż pana mogli nauczyć kiepscy nauczyciele?

15.

– Iwona! Rozmawiałaś z Lilką? – Magda zadzwoniła zaraz po pracy. Krocząc powoli w stronę sklepu. Zebrane wiadomości rozpierały ją od środka, musiała zadzwonić do Iwony, by jej opowiedzieć o ostatnich wydarzeniach.
– Nie rozmawiałam, a co się stało? Coś z Martą?
– Nie, nic z tych rzeczy. Z Martą wszystko w porządku. Ale u nas w szkole takie szopki, że musiałam zadzwonić, bo inaczej by mnie wydęło, a od takie wydęcia człowiek pęknąć może.
– No dobra, gadaj – Iwona rozsiadła się wygodnie w kuchni, stawiając przed sobą filiżankę z kawą i słusznie przypuszczając, że zanosi się na dłuższą pogawędkę.
– Opowiadałam ci, że u nas w szkole trwają przygotowania do koncertu charytatywnego?
– No pewnie, u nas też. Panie przedszkolanki ubrane w kuse różowe spódniczki wywijają hołubce w rytm pioseneczki Lali Pop, prezentując obfite biusty, w dodatku nie pierwszej świeżości. Wiesz, jak to wygląda? Wyobraź sobie – zachichotała Iwona.
– Na pewno komicznie, ale wyobrażę sobie to później, teraz słuchaj. Te tak zwane próby odbywają się popołudniami, dla dyra i Marzenki okazały się fantastycznymi okazjami do randek i przesiadywania do późna w szkole. No ale  nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka…
– No ale że co? – zainteresowała się Iwona. – Jak to ponieśli?
– No nie przerywaj, tylko słuchaj! Właśnie zbieraliśmy się do wyjścia, dyro zamierzał przećwiczyć jeszcze jakąś „scenkę” po zebraniu ogólnym, bo oni w jakimś duecie grają…, a tu drzwi się otworzyły i na aulę weszli…, no zgadnij kto? – Magda zawiesiła znacząco głos, czekając na odpowiedź koleżanki, która głośno próbowała odgadnąć, kto spowodował tyle zmieszania, że w Magdzie buzowała ekscytacja niczym wrzątek w garnku.
– No to nie wiem, mówże wreszcie, nie będę tu godzinami zgadywać – zdenerwowała się Iwona po kolejnej chybionej próbie rozwiązania zagadki.
– Mąż i żona! – wykrzyknęła triumfalnie Magda.
– O czym mówisz? Czasami bredzisz, no naprawdę. Przestań mi tu szyfrować i gadaj normalnie.
– No mąż i żona! Marzenkowy i dyrektorowa!
– O cholera, sytuacja się zagęszcza. No i co dalej? – zainteresowała się Iwona.
– No więc wszystkich sparaliżowało. Stanęliśmy jak manekiny, ani w tył, ani w przód, nie wiedzieliśmy, co robić.
– No wcale mnie to nie dziwi. Za cholerę bym nie wyszła. Tyle miesięcy oglądać ten romansowy cyrk i gdy przychodzi co do czego, zejść z pokładu? Za nic! Mów dalej! – zachęciła.
– Kochana, i się narobiło! Marzenkowy wystąpił do przodu i dawaj do dyra: „Ty skurwysynu”, wrzasnął, „rodzinę mi rozwalasz, stary capie”.
– Ja pierdzielę! A dyrektorowa nic? Jak mumia stała?
– A, to jest dobre! Założyła ręce, tak wiesz, na piersiach, i śmiała się tylko, spoglądając spod byka na Marzenkę.
– A Marzenka? Nic?
– Marzenka dopadła dyra, schowała się za jego plecami, objęła go w pasie i zaczęła wrzeszczeć: „ Janek, a obiecywałeś po ślubie, że mnie nie będziesz bił”! I tak ze cztery razy. Jeśli ktoś do tej pory miał jakiekolwiek wątpliwości, że to żaden tam romans, tylko wredne plotki, no to tych wątpliwości się pozbył.
– A dyro? Mówił coś?
– Kochana! Stał jak ten ciul śmietnikowy, czerwony na gębie jak indor! Widac, że cisnienie mu poszło w górę, ale nic nie powiedział, ani me, ani be. Nic! Ta idiotka objęła go w pasie, wrzeszczała, żeby jej mąż nie bił, chociaż mąż wcale jej bić nie miał zamiaru, a lowelas tylko cofać się zaczął pod ścianę. W końcu Marzenkowy przestał go wyzywać i doskoczył.
– I dyro nic? Chłop jak dąb, a ten Marzenkowy jakiś taki mikry raczej?
– No pewnie, że mikry. Dyro wysoki, rozłożysty, a Marzenkowy we wzroście Marzenki, z serii kurduplowatych. Ale jak do dyra doskoczył, to w oczach jakby urósł nagle…
– No ten dyro dureń jeden. Palnąłby lewym czy prawym sierpowym i mikry by leżał jak zwiędły kalafior.
– Toś wymyśliła!! To nie tak łatwo. Taki rozłożysty zanim się rozbuja, nim się pochyli, żeby przyłożyć, to ten mikry dziesięć razy do niego podskoczy i przyłoży.
– Może i racja? No coś w tym jest? – Iwona wyobraziła sobie tę scenę wyraźnie, uznając rozumowanie Magdy za nader logiczne. – Czyli dyro dostał wpierdol? – spytała z nadzieją Iwona, która nie cierpiała Brzana, pamiętając doświadczonych z jego strony podłości, przez które musiała zmienić miejsce pracy.
– Niestety ! – westchnęła rozczarowana Magda. – Andrzej, nasz fizyk zainterweniował. Taki sam mikry jak Marzenkowy, więc i sprytu tyle samo. Wysforował się naprzód, Marzenkowego obezwładnił i wyprowadził za drzwi. Ja ci powiem, byłam rozczarowana wielce. Co jak co, ale się dyrowi obicie mordy należało. Za ten wstyd, który na nas wszystkich spada przez ten jego, pożal się Boże, romans. Inny romansowałby tak, że pies z kulawą nogą by o tym nie wiedział, a ten lata po szkole prawie że z nabiałem na wierzchu, tak go świerzbi. Wstydu za grosz, ani przed nami, ani przed uczniami, ani przed rodzicami.
  I po cholerę ten Andrzej się w problemy rodzinne miesza, co? – wkurzyła się Iwona. – Taki altruista wielki? A dyrektorowa co? Też wyszła? Słowem się nie odezwała?
– Też. Tylko na koniec się odwróciła, łzy jej tak płynęły po twarzy. Popatrzyła na dyra, ten Marzenkę tulił… I wyszła. Marzenka zaczęła histeryzować, dyro ją uspokajał, wyszliśmy, zostawiając ich samym sobie. Wczoraj czułam niesmak, byłam przybita, nie chciało mi się nawet dzwonić. Lilce tylko dziś opowiedziałam. Ale dzisiaj już mi przeszło, więc dzwonię, Nie mogę cię pozbawić przyjemności wysłuchania tej historii. A co!

16.
– Ty wiesz, co mi się przytrafiło? – Iwona nie kryła ekscytacji. – Odwoziłam tę moją koleżankę ze studiów na dworzec. Patrzę, przed przejściem stoi jakaś babina, auta jadą, nikt się nie zatrzyma, babina przejść nie może. Zatrzymałam się, ale trochę późno jakby, bo na pasach. Pomyślałam, że nie mogę tak na tych pasach, że cofnę trochę. Cofam, trąbienie, kurde! Puknęłam w kogoś!
– Rany! Nie zerknęłaś w lusterko? – Lilka pokręciła z dezaprobatą głową.
– Jaka mądra! Nie zerknęłam, gadałam z Kiką, nawet nie pomyślałam, by zerknąć. Ale słuchaj dalej! Wylazłam z auta, idę na drżących nogach, za mną wóz jak się patrzy. Lśniący, ogromny, a przy nim facet. Ale jaki! Garniturek odszyty na miarę, buty na błysk, okularki takie, że same oprawki ze trzy tysiące pewnie…
– Opieprzył cię? Tacy cwaniacy to najgorsi.
– Nie wyciągaj pochopnych wniosków! Idę więc cała drżąca, już od progu mojej cytryny zaczynam bić pokłony i przepraszać, a facet nawet nie drgnie. Patrzy na mnie jak bazyliszek jaki… W myślach obliczyłam, ile zabulę za te rysy widoczne już z daleka na masce jego auta i pomyślałam, że moje ubezpieczenie mi wzrośnie, zniżki stracę… Facet każe mi zjechać na bok, wyciąga z takiego skórzanego organizera notatnik, każe mi oświadczenie pisać… Podpisuję, co mam zrobić?
– Jasny gwint, jak to dobrze, że nie na mnie trafiło! – pocieszyła koleżankę Lilka.
– Oddaję oświadczenie i jeszcze raz najmocniej przepraszam, ten czyta, czyta, czyta. Naraz podniósł kartkę, porwał na strzępy, uśmiechnął się od ucha do ucha i mówi „miłego dnia”. Wsiadł do tej swojej wypasionej fury i odjechał.
– Kurde, co ty mówisz? Jak to odjechał? Tak zwyczajnie?
– A jak miał odjechać?
– Ale numer telefonu wziął, adres? Nic? Może czytał i czytał, żeby adres lub telefon zapamiętać?
– A skąd ja mam to wiedzieć? Ale sama rozumiesz, że mi samoocena wzrosła. Ostatecznie paszczurowi by nie darował, jak myślisz?
– Nie wiem, może zobaczył, stan twojej cytryny, ten lichutki płaszczyk i się ulitował?
– No aleś ty miła jest! – zdenerwowała się Iwona. – Pocieszasz jak nikt inny. Lepiej powiedz, co z tym twoim facetem? Czemu nic nie mówisz? – Iwona była ciekawa wrażeń Lilki po jej ostatnim spotkaniu z Błażejem, zwłaszcza, że ani ona, ani Magda go jeszcze nie poznały.
– A co mam mówić? I to nie jest mój facet, to… znajomy tylko. Jakie mam mieć wrażenia po spotkaniu ze znajomym? – głos Lilki wydawał się znużony, tylko Iwona wiedziała, co on oznacza – Lila była po prostu rozczarowana, czyli znajomość nie rozwijała się w pożądanym kierunku.
– Czyli seksu nie było – Iwona wyręczyła koleżankę, odpowiadając na pytanie, którego jeszcze nie zadała.
– Rany, tobie to tylko seks w głowie.
– A co? Może nieważny?
– Ważny, pewnie, że ważny, ale naprawdę nie najważniejszy.
– To prawda. Zapytam inaczej, masz szansę na to, by sprawy między wami ułożyły się poważniej?
– Iwona, męczysz mnie, naprawdę.
– Czyli ciul – podsumowała koleżanka. – Ale żeby nawet seksu nie chciał? Co się z tymi chłopami dzieje?
– Kurczę, to nie tak. Facet jest w porządku, ale po przejściach. Nie potrzebuje kobiety w znaczeniu…seksualnym. On chce przyjaciela.
– Kolegów nie ma?
– Iwona, może nie umiem tego wyjaśnić, ale to jest tak. Błażej jest fajnym facetem. Porządnym człowiekiem. Chce mieć przyjaciela w kobiecie, interesuje go coś w rodzaju związku, ale nie tradycyjnym znaczeniu.
– Czyli w jakim? – Iwona w dalszym ciągu niczego nie rozumiała. – Jakiś dziwny trochę jakby, może gej? I co ty na to? Mam nadzieję, że na to nie pójdziesz? Wiesz, kobiecie potrzebny jest facet z krwi i kości. Jak się zafiksujesz na Błażeju, to potem już ani dudu, zabarykadujesz się, nie dopuszczając do siebie nikogo innego.
– No racja, racja – Lila pokiwała głową ze zrozumieniem – wokół mnie kręci się tylu wspaniałych mężczyzn, że muszę się przed nimi barykadować.
– No nie o to chodzi przecież. Tylko niepotrzebnie upraszczasz i bagatelizujesz. Przecież dokładnie wiesz, o co mi chodzi. Po co tracić czas? Szczególnie z gejami?
– Czasu akurat mam w nadmiarze, a on nie jest gejem.
– Słuchaj, ja ci tylko dobrze radzę. Ja się na tym znam. Pamiętasz mojego policjanta? – obie zaśmiały się na wspomnienie absztyfikanta Iwony, jaki pojawił się u jej boku po rozwodzie z Radziem. Stał się na krótki czas antidotum na rozwodowe troski, aż sam stał się troską, od której później trudno się było odczepić. Iwona początkowo była zachwycona romansem z przystojnym gliną i romantyczną scenerią spotkań. Nie chciała, by Kacper wiedział o tych spotkaniach, po co obarczać syna miłostkami matki? Kacper musiał czuć się bezpiecznie, to było dla niej najważniejsze. Szybko jednak okazało się, że romantyczne, jak się wydawało Iwonie, spotkania na łonie natury, weszły na stałe w seksualny repertuar przystojnego Roberta i za cholerę nie ma on swoich nawyków zmieniać. Gdy Iwona zaczęła domagać się spotkań w cywilizowanych miejscach, na przykład w kawiarni, Robert stanowczo odmówił, twierdząc, że nie będzie wydawać pieniędzy na zbędne wydatki. Znajomość szybko się rozeszła jak stare gacie.
– Sama więc widzisz! – ucieszyła się Lidka. – Świat nie na penisie stoi, a na forsie, więc seks nie jest najważniejszy. – Iwona z uznaniem przytaknęła głową.
– Ty wiesz? Coś w tym jest. Nie penis ważny, tylko forsa. Może to i pocieszające? Szczególnie dla penisików.
– Wiesz, z mojego niezbyt imponującego doświadczenia wynika, że świat jest pełen penisików, ale one też mają prawo do szczęścia. A co? Może nie?
– A moje doświadczenie mówi, że penisik szczęścia dać nie może, ale niech ci tam będzie.

17.
                                                                                                              G., 21 sierpnia 1997 r.
                                                     Kochany Marku!
Piszę „kochany”, chociaż powinnam napisać „biedny, głupi Marku”, bo jesteś i biedny, i głupi. Wczoraj spotkałam się z Grażyną. Dlaczego do tej pory nie zauważyłam, jaka jest egoistyczna i bezpardonowa? Dlaczego do tej pory nie zauważałam, że idzie po trupach do celu, spychając trupy ze swojej drogi, które traktuje jak ścierwo? Jak mogłam nie widzieć rzeczy tak istotnych, że aż jaskrawych? To Grażyna jest Twoim świadkiem mojej niewierności. Nie zadaję pytania, ja twierdzę. A co daje mi tę pewność? Rozmowa z Grażyną. Wczoraj oświadczyła mi, że to ona zasiała w Tobie to ziarno wątpliwości dotyczące Twojego ojcostwa. W pierwszym momencie oburzyłam się i chciałam Cię od razu poinformować, powiedzieć, wyprowadzić z błędu; chciałam wykrzyczeć tę prawdę: „ Marta jest Twoją córką”, „ Ty jesteś ojcem Marty”, „Jak możesz wątpić w swoje ojcostwo?” Już chwytałam za telefon, gdy przyszło mi na myśl, że nie zasłużyłeś na tę wiedzę! Wiesz, Marku? Ty nie zasłużyłeś na tę wiedzę! Jeżeli po tylu wspólnie spędzonych latach wątpisz w moją wierność i uczciwość, i wierzysz słowu Grażyny, mojej przyjaciółki (?), osoby, która sprzeniewierzyła się przyjaźni, by rozbić naszą rodzinę, to znaczy, że zasłużyłeś na to, co sobie sam wybrałeś. Wiesz, Marku? Zwalniam Cię z obowiązku łożenia na Martę, poradzę sobie sama. Zwalniam Cię z przysięgi, którą mi złożyłeś przed ołtarzem. Patetyczne z mojej strony? A niech będzie. Niech będzie patetycznie. Niech będzie egzaltowanie. Niczego od Ciebie nie chcę. Wychowam Martę sama, bez Twojej pomocy, bez Twoich pieniędzy. Zachowaj je dla tych, których kochasz, o ile w ogóle potrafisz kogokolwiek kochać. Byliśmy razem osiem lat. Przez osiem lat nigdy Cię nie zawiodłam, zawsze stałam przy Twoim boku, wspierałam Cię, przyklaskiwałam, potwierdzałam, trwałam. Razem oczekiwaliśmy dziecka, razem staraliśmy się o nie, razem cieszyliśmy się na nasze wspólne życie. Teraz okazuje się, że Grażyna jest ważniejsza ode mnie, ważniejsza od naszego dziecka, ważniejsza od naszej rodziny, od naszego domu. Kobieta, która zniszczyła romansami swoje małżeństwo, jest dla Ciebie wiarygodna na tyle, by podważyć Twoje ojcostwo? Kobieta, przed którą mnie ostrzegałeś, z której postępowaniem, z której prowadzeniem się nie zgadzałeś, ważniejsza jest od naszej rodziny? Marku! Wiesz? Zasłużyłeś na Grażynę! Teraz to sobie uświadomiłam! Zasłużyłeś sobie na Grażynę! Zasłużyłeś sobie na życie z kobietą, która dba tylko o swoje bezpieczeństwo i o swoje dobro. To Ci się należy. Powiem więcej: to Ci się należy! Mam nadzieję, że za kilka czy kilkanaście lat się zreflektujesz i pomyślisz, i zastanowisz nad tym, co zrobiłeś. Mam nadzieję, że za kilkanaście lat będziesz się oglądał za każdą młodą kobietą, zastanawiając się, czy to nie jest Twoja córka. Wiesz, co w tym wszystkim jest najśmieszniejsze? To, że to Grażyna czuje się najbardziej zagrożona. Grażyna, niby taka pewna siebie, niby taka stanowcza, niby taka silna psychicznie i dominująca boi się najbardziej. Wiesz, czego boi się Grażyna? Ona boi się tego, że uwierzysz w swoje ojcostwo. Groziła mi, szantażowała, próbowała przekupić… Swoją drogą, próbowała mnie przekupić za Twoje pieniądze, pieniądza należące się naszej córce, czy to nie jest komiczne? Nie uległam jej presji, nie poddałam się manipulacji, postawiłam się, grożąc, że wkrótce udowodnię prawdę, czym chyba naprawdę napędziłam jej stracha, choć wcale nie zamierzam niczego nikomu udowadniać. Rodzicielstwo to dar, rodzicielstwo to szczęście, rodzicielstwo to przywilej. Wiedzą o tym wszyscy ci, którzy codziennie modlą się o dziecko, marzą o nim, nie mogąc się go doczekać. Nie chcesz go? Odrzucasz? Negujesz? Podważasz? To Twój problem, nie mój, nie Marty. Ja mam Martę, mam Lillę, nie jestem sama. Ty jesteś. Nie masz nikogo. A właściwe masz. Masz garb, masz raka w postaci Grażyny. Ten rak Cię toczy, zabija powoli, szkoda, że tego nie widzisz. Ona zdradzi Ciebie tak jak zdradziła mnie. Ale wiesz? To pewnie jest dziwne, ale wcale Ci tej zdrady nie życzę. Wychowam Martę razem z Lillą. Wychowamy ją na mądrą, dobrą kobietę, która nie będzie Ciebie znała, która nie będzie miała do Ciebie żalu, bo nie będzie Ciebie znała. Czy To ją zuboży? Nie, na pewno nie. To zuboży Ciebie.

18.
– Pani koleżanko! Pani Emilio! Na Boga! Co pani znowu powiedziała temu małemu czarnemu z piątej be? – krzyczał dyrektor, wygrażając palcem w niesprecyzowanym bliżej kierunku.
– Jakiemu małemu czarnemu? – Emilia patrzyła na niego w największym zdumieniu. – U nas są jacyś czarni? Dyrektorze, co pan?
– Niech mi tu pani, za przeproszeniem, młotka ogonem nie odwraca! Za przeproszeniem. To znaczy, kota ogonem, ten tego, pani mi nie odwraca! Temu małemu czarnemu! Z piątej be! No temu, co ma takie trochę wyłupiaste oczy! Upierdliwy taki, a jego matka w ciągłych pretensjach – zdenerwował się dyrektor.
– Pan dyrektor o Malkiewiczu mówi – podsunęła usłużnie Magda, która w takich razach zawsze była w centrum zamieszania.
– O, o właśnie! – ucieszył się dyrektor. – Co pani, koleżanko, Malkiewiczowi powiedziała? – Niech pani nie udaje, że nie wie pani, o kogo mi chodzi.
– Panie dyrektorze! Malkiewicz  czarny ma niby być? No jak ja go skojarzyć miałam?
– A co? Może z niego blondyn albo rudy jest? – dyrektor nie dawał za wygraną.
– Malkiewicz jest szatynem! Żaden z niego czarny, czyli brunet. To znaczy, Malkiewicz nie jest brunetem – upierała się Emilia, a w kwestii określania kolorów jako szkolna plastyczka  była niewątpliwym autorytetem.
– Jak zwał, tak zwał. Pani się nie skupia na brunetach. Ja panią pytam na razie grzecznie, co pani mu powiedziała?
– A niegrzeczne pytanie jak będzie brzmiało? – zapytała podstępnie Mirka uwielbiająca prowokować dyrektora.
– Pani się nie wtrąca, to pani nie dotyczy! Więc?
– Naprawdę nie wiem, o co pan dyrektor mnie pyta.
– Lekcję w piątej be miała pani dzisiaj?
– Miałam – potwierdziła Emilia.
– I co? – zapytał dyrektor, stukając palcem w dziennik.
– Weszłam do klasy, za mną uczniowie, zapisałam temat, wyjaśniłam zadanie, dzieciaki zaczęły rysować…
– No, dalej, dalej… – zachęcał dyrektor.
– Dalej? Lekcja się skończyła.
– Pani koleżanko! Widzę, że muszę odświeżyć pani pamięć! Matka Malkiewicza zadzwoniła do mnie, z pretensjami zadzwoniła, kuratorium wygrażała, a jakże by inaczej. Miała pani jakoby powiedzieć Malkiewiczowi, że ludzie pierwotni w jaskiniach lepiej malowali niż on? Czy to prawda? – zapytał dyrektor, mierząc w Emilie palcem i pochylając się w jej kierunku, zgiąwszy się uprzednio w pół. Emilia przełknęła ślinę, spoglądając na niego strapiona.
– No może faktycznie coś tam napomknęłam – odpowiedziała cicho.
– Aha! – ucieszył się dyrektor. – Więc jednak! Czy pani zdaje sobie sprawę z tego, co pani narobiła?
– Emilia, szykuj się. Dyrektor chyba chce doprowadzić do linczu – zadrwiła Mirka.
– Tylko bez takich! Wypraszam sobie! – krzyknął dyrektor, którego Mirka zawsze potrafiła wyprowadzić z równowagi. – Matka Malkiewicza stwierdziła, że syn się załamał, bo miał w planach karierę plastyczną. Do liceum plastycznego się wybierał…
– Uczeń piątek klasy ma w planach liceum plastyczne? Musi geniusz… – Mirka zamruczała pod nosem, na co dyrektor prychnął pogardliwie, powtarzając rozpoczęty wywód.
– …do liceum plastycznego się wybierał, bo ma talent. Tak właśnie, talent ma! – dyrektor nie pozwolił Emilii przerwać tej tyrady – a teraz siedzi w domu i płacze, wstydzi się do szkoły wrócić i dlatego Malkiewiczowa do kuratorium na skargę pojedzie. I co pani na to? Jak pani zamierza to rozwiązać?
– Piąta be ma zaraz matematykę – stwierdziła Mirka.
– A co to ma do rzeczy? Nie obchodzi mnie, co po przerwie będzie robić piąta be.
– A powinno – Mirka nie dała się zbić z pantałyku. – Skoro Malkiewicz siedzi w domu, to znaczy, że nie będzie go na lekcji, a przecież jego klasa ma pisać zapowiedziany sprawdzian. To pana nie zastanawia?
– Nie, mam tyle na głowie, że głupotami się zajmował nie będę.
– Uczeń uciekł z lekcji, żeby nie pisać sprawdzianu, a pana to nie obchodzi?
– Nie, mnie obchodzi, żeby uczniowie dobrze się czuli w naszej szkole, a tu co? Biedak, do pierwotniaka porównany, to co się dziwić, że z lekcji uciekł? Sam bym uciekł. A pani przeprosi ucznia i zauważy jego talent – przykazał osłupiałej Emilii.
– Ale on nie ma talentu.
– Malkiewiczowa mówi, że ma! Jak ona ten talent zauważyła, to pani też może – dyrektor wyprostował się dumnie i wyszedł z pokoju nauczycielskiego, trzaskając drzwiami.

19.

– Czy to prawda, że Marta wyprowadziła się od ciebie i zamieszkała z chłopakiem? – głos Marka, nieznoszący sprzeciwu, był  stanowczy i władczy. Lilka najpierw się zdziwiła, że dawny szwagier zna jej numer telefonu, potem przestraszyła, w końcu strach zamienił się w ciekawość. Czegóż to zacny Mareczek może chcieć? Po tylu latach? Na szczęście nic już nie może zrobić Marcie, nie może jej zabrać, żeby umieścić w internacie i odseparować od ciotki. Więc co miał znaczyć ten telefon?
– Tak, to prawda.
– Dlaczego ja nic o tym nie wiem? – Marek podniósł głos wyćwiczony w czasie wystąpień w sądzie, co nie zrobiło na Lilce żadnego wrażenia.
– Skoro nie wiesz, to o co mnie pytasz? Chyba jednak wiesz?
– Nie przeinaczaj mojego pytania! Pytam, dlaczego nie powiadomiłaś mnie, że Marta wyjechała z miasta i zamieszkała z jakimś chłopakiem? Jestem jej ojcem i to ja powinienem podejmować takie ważne decyzję, a nie jakaś smarkula nieznająca życia! – rozkrzyczał się na dobre. – Najpierw bez mojej zgody, a za twoim przyzwoleniem rzuca studia, a teraz jeszcze wiąże się z jakimś Oscypkiem! Ja nie wyrażam na to zgody. Słyszysz? Nie wyrażam! Ja jestem ojcem. Ja… Lilka? Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Zadałem ci pytania i oczekuję odpowiedzi. I to logicznej! Słucham!
– Logiczna odpowiedź numer jeden: nie mogę odpowiadać, gdy ty krzyczysz i nie dopuszczasz mnie do głosu.
– Bezczelna jesteś! – wrzasnął, a Lilka odłożyła słuchawkę. Jeśli Marek chce z nią rozmawiać, musi respektować jej warunki, nie pozwoli mu na to, by traktował ją jak niesforną uczennicę. Dzwonek telefonu zawibrował w jej uszach. Odliczyła do pięciu i podniosła słuchawkę.
– Słuchaj, bo drugiej szansy ci nie dam – ostrzegła, nim zdążył cokolwiek powiedzieć i… zadziałało. Marek stał gdzieś tam, po drugiej stronie diabli wiedzą czego, zgrzytał pewnie zębami z wściekłości, ale nie przerywał.
– Marta niedługo będzie obchodzić dwudzieste drugie urodziny. Jest dorosłą kobietą, nie można jej niczego zabronić. Nie jestem zadowolona z tego, że się wyprowadziła, ale nic na to nie mogłam poradzić. Co do studiów, Marta przestała się uczyć, rzuciła studia wbrew mojej woli. Przyznam, że być może było w tym trochę mojej winy. Gdybym więcej zarabiała, mogłabym jej dać więcej pieniędzy. Renta po Eli jest śmiesznie niska, a ja dzieliłam się z nią moją nauczycielską wypłatą, o wiele niższą od kieszonkowego Grażyny, ale to wszystko było za mało. Niestety Marta nie ma ojca. I tak to wyszło – Lilka mówiła swobodnie, prawie życzliwie, tłumacząc Markowi decyzję Marty, jakby był małym chłopcem.
– Jak to nie ma ojca? Jak śmiesz? – Marek zaryczał do słuchawki jak ranny łoś.
– A gdzie jest jej ojciec? Oj, przepraszam? Ty uważasz się za ojca Marty? Możesz mi powiedzieć, jak to się stało, że to ja wychowałam twoją córkę?
– Przecież sama chciałaś! Poszedłem ci na rękę, wiedziałem, co przeżywałaś po śmierci Elżbiety, mała cię znała, była przywiązana, logicznym rozwiązaniem było pozostawienie jej w znanym sobie środowisku, ale teraz widzę, że popełniłem błąd!
– Błąd? Czy wtedy, gdy szantażem wymusiłeś, bym nie podawała cię o alimenty też popełniłeś błąd? – zasyczała Lilka w słuchawkę. – Pamiętasz to?
– Nie zmieniaj tematu! Renta po Elżbiecie powinna ci była starczyć na jej utrzymanie.
– Czy wtedy, gdy zarzuciłeś Eli, że Marta nie jest twoją córką, popełniłeś błąd? – słuchawka zamilkła.
– Ogłuchłeś?
– Wymyślasz bzdury, nigdy niczego takiego nie zarzucałem. Zresztą, każdy kto spojrzy na Martę, widzi od razu, że to moja córka. – Lilka zaśmiała się głośno, rozumiejąc przypływ ojcowskich uczuć Marka.
– Czyżby szanowna babcia straciła zainteresowanie światowym życiem i zamarzyła, by pobyć babcią? Drogi Marku, powiedz szanownej mamusi, że jej czas minął i obawiam się, że bezpowrotnie.
– Jak śmiesz! Nie ty będziesz o tym decydować!
– Ja? Skądże znowu. Marta zdecyduje. Zaraz po tym, jak przeczyta pozostawione przez Elę listy.
– Listy? O czym ty znowu bredzisz?
– Bredzi się w malignie, a ja gorączki nie mam. Ela pisała listy, listy do ciebie. Nigdy ich nie wysłała. Zostawiła je dla mnie – dodała, wiedząc, że Marek może zażądać ich zwrotu. – Są niezwykle emocjonalne. Opisała w nich całą historię waszego rozwodu, a także to, jak wyparłeś się Marty, a także rozmowę z Grażyną na krótko przed swoją śmiercią. Zadysponowała, że Marta ma te listy otrzymać, gdy będzie dorosła. Jest dorosła.
– Grażyna nigdy po rozstaniu moim z Elżbietą z nią nie rozmawiała. Elżbieta była już chora, przerzuty miała, na pewno zaatakowały jej mózg… – Lilka nie pozwoliła mu skończyć.
– Nikt nigdy nie stwierdził u niej przerzutów. Lekarz potwierdził jej powrót do zdrowia. Ela rozmawiała z Grażyną na kilkanaście dni przed swoją śmiercią. Ale gdyby nawet tak nie było, to nie zmienisz rzeczywistości, bo oddałeś mi swoją córkę jak niechciany przedmiot, nigdy jej nie odwiedzałeś i nigdy nie dałeś na nią złamanego grosza. Twoja matka przechodziła na jej widok na drugą stronę ulicy. Wy nie jesteście rodziną Marty. Straciłeś prawo do nazywania siebie jej ojcem w chwili, w której uwierzyłeś kobiecie pozbawionej moralności, że twoja żona zdradziła cię i zaszła z tym kimś innym w ciążę. Jesteś nic niewartą kanalią. Kanalią, która zasłużyła sobie, by harować na nic niewartą lafiryndę, dla której poza forsą nie liczy się nic. I wiesz co? Życzę ci, żebyś się od niej nigdy nie uwolnił. Zasłużyłeś sobie na nią! – z trzaskiem odłożyła słuchawkę, ciężko dysząc, jakby stoczyła walkę na ringu. Łzy spływały jej po twarzy. Otarła je rękawem i zaczęła wyciągać listy Eli. Pomyślała, że musi zrobić ich kserokopie i pokazać Marcie, bo Marka stać na wiele.

20.

Iwona od godziny już siedziała na czacie. Kacpra jak zwykle nie było w domu, podejrzewała, że na horyzoncie pojawiła się jakaś dziewczyna, bo jej syn zaczął znikać coraz częściej i na dłużej. Zrobiła sobie kawę, siadła wygodnie z laptopem na kolanach i klikała już od godziny z poznanym kilka tygodni wcześniej w wirtualnej rzeczywistości Adamem 52. Sympatyczny facet mieszkał na drugim końcu Polski, więc Iwona czuła się bezpiecznie, wiedziała przecież, że wirtualna znajomość ma małe szanse na przekroczenie granic realnego świata, tym bardziej, że żartujący z nią Adam siedział przed ekranem komputera kilkaset kilometrów dalej. W rogu ekranu zamigotała wiadomość przesłana na gg. Pisał ktoś nieznany, kogo powinna zignorować, ale czekając na swojego rozmówcę, który również ruszył do kuchni po jakiś napitek, postanowiła odpowiedzieć na zaczepkę.
– Dzień dobry, Iwono, czy nie przeszkadzam? – tekst na ekranie napisany był poprawnie, bez jednego błędu, co zachęciło do tego, by podjąć rozmowę.
– Nie, nie przeszkadzasz. Czy my się znamy? – zapytała, by zachęcić rozmówcę do przedstawienia się.
– Z tej strony Józef – napis pojawił się na ekranie. Iwona skrzywiła się po przeczytaniu imienia. Kto dziś ma na imię Józef? Jak do takiego się zwracać?, pomyślała. Józek, Ziutek, Józef?
– Masz czterdzieści sześć lat, prawda? – pytał niestrudzenie Józef.
– Tak, tyle właśnie mam. A Ty?
– O tym później. Twój wiek mi bardzo dopowiada. Przepraszam, że to napiszę, ale bardzo nie lubię starych kobiet, nie mam o czym z nimi rozmawiać – podsumował swój wywód. Kurczę, smarkacz jakiś!, zdenerwowała się Iwona. Tacy czepiają się czterdziestolatek, myśląc, że te tylko czekają na to, by zaprosić młodzieńca do swojego łóżka i pozwolić mu sprawdzić swoje wieloletnie doświadczenie.
– Czym się zajmujesz? – pytał niestrudzenie Józef. – Ja zajmuję się pisarstwem, prowadzę też hotel, nad samym morzem, w Gdyni. Byłaś kiedykolwiek w Trójmieście?
– Tak, kiedyś byłam. Pisarstwem się zajmujesz? Co to znaczy? – zainteresowała się Iwona, bo pisarstwo wybrzmiało jakoś niezbyt poważnie, a właściwie to całkiem komicznie.
– Czym się zajmujesz? – padło kolejne pytanie.
– Pracuję w szkole.
– Nauczycielka?
– Tak, w przedszkolu.
– Przedszkolanka? To dobrze, bo już się zacząłem niepokoić. Nauczycielki są przemądrzałe, na wszystko kręcą nosem jakby się na wszystkim znały.
– Może się na tym i owym jednak znają?
– Zapraszam Cię do Gdyni – padła propozycja z serii nie do odrzucenia. – Piękny pokój z widokiem nad morze, kolacja przy świecach, spacery nad Bałtykiem… Reflektujesz?
Iwona zaczęła się na głos śmiać. Nie ma to jak szczęście do mężczyzn, pomyślała o sobie. A to smarkacz jeden.
– Słuchaj, jesteś bardzo miły, ale ja nie lubię młodszych mężczyzn. Poszukaj rozmówczyni w swoim wieku.
– Dlaczego myślisz, że jestem młodszy? – zaciekawił się Józef.
– Styl wypowiedzi, język…No nie wiem, tak mi się wydaje.
– Czy mogę przesłać Ci moje zdjęcie? Będziesz miała właściwy ogląd sytuacji.
– Oczywiście – cieszyła się, zacierając ręce. No niech wyśle to zdjęcie… Się zobaczy…
– Wysyłam i liczę na wzajemność – napisał uprzejmie. Na ekranie zaczął powoli pojawiać się obraz. Ogromne okno, przez które widać było niespokojne morze. Na jednej ze ścian wisiał równie duży portret jakiegoś starego mężczyzny w brązowym garniturze. Stał, opierając się nonszalancko o stylowy fotel. Siwe włosy, szczupła sylwetka, głębokie bruzdy na twarzy, surowy wzrok i wąskie usta. Iwona ucieszyła się, gdy wreszcie do nie dotarło, że to tylko portret. Omiotła wzrokiem resztę zdjęcia. Pod portretem w głębokim fotelu siedział sportretowany facet, stary jak węgiel i wpatrujący się w obiektyw aparatu, jakby chciał utłuc fotografa. Iwona zachichotała radośnie, patrząc na „młodzieniaszka”.
– W dalszym ciągu myślisz, że jestem smarkaczem? – zagaił Józef.
– Nie, no skąd. Poważny facet z Ciebie. A ile masz lat?
– Siedemdziesiąt dwa – odpowiedział uprzejmie. Iwona zaśmiała się na całe gardło.
– Józefie drogi, poczekaj, zawołam zaraz swoją mamę. Ma sześćdziesiąt sześć lat, na pewno będziecie mieli sobie dużo do powiedzenia.
– Jesteś bezczelna! Chamko jedna! – Józef zaprzestał kurtuazji, przechodząc na język nieparlamentarny. Iwona dopiero teraz zauważyła, że okienko Adama miga na ekranie na czerwono, co oznaczało, że znudził się czekaniem na odpowiedź od niej i przerwał połączenie.
–…świnio przebrzydła… – przeczytała na ekranie gg. Józef się zaczynał rozwijać.
– Pa, staruszku – posłała mu długiego cmoka i wyłączyła laptopa z gorzkim przeświadczeniem kolejnego zawodu.

21.

Jeżeli fikcja literacka mogła czasami dać odzwierciedlenie sytuacji rzeczywistej, w tym prawdziwych emocji, to Lilka w tej chwili przeżywała to, co czasami w literaturze nazywano drżeniem jestestwa. Jechała na randkę. W dodatku była to randka w ciemno. Nasłuchała się od Iwony o jej czatowym absztyfikancie i któregoś wieczoru, gdy jak zwykle siedziała sama, a kontakty z Błażejem od kilku tygodni zawęziły się do już kilku zdawkowych SMS-ów, zalogowała się na stronę wiedziona ciekawością. Tak zaczęła się jej czatowa znajomość z Michałem. Rozmawiali, żartowali, a gdy Lilka któregoś razu poskarżyła się, że jej kilkunastoletni ford zaczął szwankować, Michał polecił jej dobrego mechanika mieszkającego niedaleko niej; facet nie tylko że nie zdarł z niej za dużo forsy, to jeszcze dał jej zastępcze autko na czas naprawy. Błażej odzywał się coraz rzadziej, Michał pisał coraz częściej… Któregoś razu przysłał zdjęcia z jakiejś wycieczki, nie żądał zdjęć Lilki… Chętnie służył i radą, i pomocą, aż pewnego dnia, gdy po raz kolejny przeglądała przysłane zdjęcia, Lilka pomyślała, że niczego sobie z niego facet, że i owszem, może się podobać kobietom. Gdy więc Michał zaprosił ją na kawę, chętnie z tego zaproszenia skorzystała. Jechała zatem na to spotkanie, oddalone od jej rodzinnego G. o piętnaście kilometrów, drżąc na ciele i umyśle, i próbując zapanować nad trzęsącym się jestestwem. Rozsądek podpowiadał, że robi piramidalne głupstwo, że jest za stara, za poważna, niezbyt ładna, trochę za gruba, no i przecież poważny z niej pedagog, więc powinna zachowywać się jak pedagoga przystało, czyli z powagą i godnością osobistą, a nie jak jakaś rozedrgana emocjami podfruwajka. Ciekawość jednak i jakaś dziwna tęsknota za czymś nienazwanym, za bliskością, towarzystwem, czort wie jeszcze za czym, wiodła ją jednak na to spotkanie z uporem maniaka. Przyjechała pół godziny za wcześnie i nie wiedziała, co ma począć dalej. Stać pod tą kawiarenką i czekać do umówionej godziny, spóźnić się modnie, wejść już teraz, zamówić kawę i spokojnie poczekać na przybycie Michała czy też może spieprzać w podskokach, póki jeszcze może? A jeżeli ten Michał to ojciec któregoś z jej uczniów? Takiej wersji wydarzeń nie przewidziała, robiło jej się na przemian to zimno, to gorąco i już naprawdę chciała wiać, gdy raptem, prawie wbrew sobie, ruszyła ku drzwiom kawiarni. Niech się dzieje, co chce, pomyślała. Najwyżej będzie się wstydzić, tłumaczyć, wypierać… Będzie problem, znajdzie się rada. Nie zdążyła nawet usiąść, gdy naprzeciwko niej usiadł roześmiany siwowłosy mężczyzna, kładąc przed nią pąsową różę.
– Witaj, Lilu – pochylił się ku niej i cmoknął w policzek. – Muszę przyznać, że już myślałem, że mi zwiejesz – zaśmiał się serdecznie. – Tak długo nie wychodziłaś z tego auta, że byłem pewien obaw.
– A skąd wiedziałeś, że to ja? – Lilka poczuła, że oblewa ją rumieniec wstydu.
– Stuprocentowej pewności nie miałem, ale skoro pod kawiarnię podjechał ford, a za jego kierownicą siedzi kobieta, to pomyślałem, że to chyba ty. I zgadłem. Pijemy kawę? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, złożył zamówienie. Początkowa niezręczność gdzieś zniknęła, bezpośredni sposób bycia Michała sprawił, że Lilka poczuła się swobodnie i pozwoliła sobie na ujawnienie poczucia humoru, co Michał powitał ze spontaniczną radością. Patrzył na nią, trzymając jej dłoń w swoich i nie mogąc się nadziwić, że taka atrakcyjna kobieta może być sama. Rozmawiali już ponad dwie godziny, gdy Michał zerknął na zegarek i stwierdził, że musi się zbierać. Prowadził własną firmę usługową, naprawiał  sprzęt AGD i miał umówioną wizytę u klientki, która za dnia pracowała. Lilka, nie wiedzieć czemu, poczuła się zawiedziona, choć starała się, by nie dać tego po sobie poznać. Szybko doszła do wniosku, że rozczarował się jej wyglądem i sposobem bycia, a że jest kulturalny, to odpokutował swoje i teraz salwuje się ucieczką, pozwalając jej jednocześnie na honorowy odwrót. Michał zapłacił rachunek i ruszyli w kierunku drzwi; szedł za nią, ale i tak zauważyła, że mocno utykał. Zaciekawiło ją, czy boli go noga, czy może tak już ma od dawna, ale nie miała śmiałości, by o to zapytać. Ostatecznie nie jej sprawa. Odprowadził ją do auta, przytrzymał drzwi. Już miała przekręcić kluczyk i uruchomić silnik, gdy Michał pochylił się, przytrzymał jej twarz i pocałował, i wcale nie było to delikatne muśnięcie warg, nie było to koleżeńskie cmoknięcie w policzek, nie był to ugrzeczniony pocałunek na „ do widzenia”. Michał całował z uczuciem, delikatnie, a jednak mocno i namiętnie, tak, że Lilka poczuła rozlewające się po całym jej ciele ciepło, które zaczęło raptem spływać gorącą falą w strategiczne miejsce jej kobiecego ciała z taką siłą, że nie sposób było tego powstrzymać.
– Jutro nie mogę, jestem już poumawiany, ale pojutrze mam cały wieczór wolny. To co? Widzimy się w piątek? – spytał z ustami przy jej uchu, w którym słyszała pulsowanie własnej krwi.
– U mnie czy u ciebie? – spytał.
– Może u mnie? – odpowiedziała, wyobrażając sobie, że bezpieczniej jej będzie przyjąć go na swoim terenie niż jechać gdzieś trzydzieści kilometrów i błąkać się po nieznanym osiedlu. Cmoknął ją na pożegnanie w policzek i wsiadł do swojego audi. Dopiero teraz Lilka przestraszyła się, że ktoś mógł zobaczyć ją w tej niezręcznej sytuacji na przy kawiarnianym parkingu, ale odetchnęła z ulgą. Listopadowy wieczór pokryły ciemności, których nie sposób było przeniknąć z okna oświetlonej kawiarni. Postanowiła nic nie mówić o tej nowej znajomości Iwonie i Magdzie. Zaczęłyby gadać, doradzać, odradzać, wypytywać. Nie dawałyby jej spokoju tak jak z Błażejem. Gdy wreszcie wyruszyła w drogę powrotną, zorientowała się, że nadal czuje przyjemne łaskotanie w dole brzucha. Była najwyraźniej podekscytowana. Zaśmiała się na całe gardło. Nawet dotąd nie pomyślała, że umie jeszcze przeżywać takie emocje.

22.

– Pani Mirko! – drzwi pokoju nauczycielskiego otworzyły się z impetem i dyrektor wpadł do środka niczym pocisk wystrzelony z katapulty. Wpisująca właśnie do dziennika oceny Mirka zastygła w piórem w ręku, spoglądając z ciekawością na dyrektora, który zawisł nad nią niczym wielki, dyszący, oblany czerwienią indor.
– Pan do mnie? – spytała uprzejmie, zdając sobie sprawę z zaległej w tej chwili ciszy. Koleżanki i koledzy zamilkli, skupiając całą uwagę na postaci dyszącego dyrektora.
– Do pani, do pani! – zakrzyczał szef, wytrząsając palcem tuż przed twarzą Mirki. Zreflektował się jednak szybko, że to wymachiwanie może się dla niego źle skończyć. Pamiętał przecież deklarację Mirki, która nie tak dawno zagroziła mu złamaniem palca, kiedy to za bardzo się do niej zbliżył. Miał swoje, niezbyt pochlebne zdanie na temat niepokornej matematyczki, uważał że Mirka to wariatka, a po każdym wariacie, również i po niej wszystkiego się mógł spodziewać, więc szybko cofnął rękę na bezpieczną odległość.
– Miała pani lekcję w trzeciej „c”?
– W trzeciej „c”?
– Tak właśnie, w trzeciej „c”! O gimnazjum mówię! Miała pani czy nie?
– Oczywiście, miałam – Mirka rozsiadła się wygodnie, zakładając ręce na piersi, jakby szykowała się do starcia.
– Dudziński był? – zagrzmiał dyrektor.
– Dudziński? Był.
– Na pewno? Całą lekcję był?
– Raczej tak… – Mirka zawahała się. – Chociaż, pod koniec lekcji wyszedł na parę minut do toalety.
– A jednak! – ucieszył się dyrektor. – Więc jednak! Nie było Dudzińskiego na lekcji, pani go wypuściła z klasy. Jakim prawem wypuściła pani Dudzińskiego z klasy?
– Prawem fizjologii – odparła ze spokojem Mirka. – A jak pan dyrektor pewnie wie, z fizjologią nie ma dyskusji. I gdy fizjologia dochodzi do głosu, to lepiej ucznia do toalety wypuścić.
– Pani nie zmienia tematu, pani Mirko! Pani nie zmienia tematu! Pani Magda? Pani Magda? Jest? – dyrektor zaczął się rozglądać wokół w poszukiwaniu Magdy. Gdy ją zlokalizował, wlepił w nią wzrok bazyliszka. Magda przełknęła ślinę, nie wiedząc, czego dyrektor od niej oczekuje.
– Wojtaszyk był?
– Gdzie? – spytała zbita z tropu Magda.
– W świetlicy, co się pani głupio pyta? Nie mieli chemii, ci z klasy Wojtaszka, mieli być w świetlicy. Był tam czy nie?
– Przez większość lekcji był – odparła cichutko Magda, która już zdążyła powiązać fakty i pociemniało jej w oczach, gdy zaczęła przwidywać nadciągające kłopoty.
– Przez większość? Co też pani powie? – ucieszył się dyrektor. – A gdzie był przez mniejszą część?
– Do toalety wyszedł – odpowiedziała cichutko Magda.
– Aha! Więc jednak! Dudziński i Wojtaszyk wychodzą razem, o tej samej godzinie, a panie na to przyzwalają? To tak? To tak ma to wyglądać? Hę?
– Ale pan dyrektor wie, że mój gabinet znajduje się w innym segmencie niż świetlica i trudno jest posądzić mnie, czy też Magdę, o spisek, zmowę tudzież inne konszachty w wypuszczaniu uczniów o tej samej godzinie do toalety? – zapytała Mirka.
– Pani zaprzestanie tej filozofii! – dyrektor zdenerwował się na dobre. – Pani lepiej zobaczy, do czego pani z tą drugą – machnął głową w stronę Magdy – doprowadziła. Pani sobie nie myśli, że ja to płazem puszczę. Obie mi za to odpowiecie. Obie!  Tam, sobie zobaczcie, o! – podszedł do okna, rozsunął zasłony i wskazał palcem na boisko. Znajdujące się w pokoju towarzystwo rzuciło się do okna, patrząc w stronę wskazywaną przez szefa. Po lewej stronie boiska stało nowe auto dyrektora, jego oczko w głowie. Wypucowany i lśniący opel Astra nieźle się prezentował i trzeba było się dobrze przypatrzeć, by zauważyć powód zdenerwowania dyrektora. Auto stało między dwoma wbetonowanymi w plac apelowy słupkami, które uniemożliwiały jakikolwiek manewr.
– I co pani na to? I co?
– No, przyznam szczerze, nie mam pomysłu na zgrabną odpowiedź – przyznała Mirka. Ktoś za nią zachichotał wesoło.
– To wcale nie jest śmieszne! – zagrzmiał dyrektor.
– Kurde balans, ale jak oni przenieśli to auto? – zastanowił się wuefista.
– No? Właśnie, jak? – przytaknął mu dyrektor. – Ponoć Dudziński razem z Wojtaszkiem namówili jeszcze kogoś. Sprzątaczka widziała, jak w pięciu wstawiali. Mówi, że tamci starsi chyba byli, silniejsi. Monitoring tam nie sięga, Dudziński i Wojtaszyk całą winę na siebie wzięli, w zaparte idą…I co? Pomysł na wyciągnięcie mojego auta z tej matni ktoś z państwa ma?
– No dyrektorze, przecież damy radę. Pan, ja, skrzyknę paru chłopaków jeszcze i jakoś wytarabanimy – zaproponował wuefista.
– Ja nie mogę dźwigać – zastrzegł dyrektor. – Kręgosłup chory, dysk wypada. I co? Da pan sam radę?
– No sam to nie dam, co pan? – wuefista zaczął się wycofywać.
– No to co? Słupków się wykopać nie da, zabetonowane na amen, że tak powiem. Przecież nie będzie mi tam auto stało i stało. Jakiś inny pomysł?
– Panie dyrektorze, proszę zadzwonić po rodziców Dudzińskiego i Wojtaszka. Ich ojcowie coś poradzą. A coś mi się wydaje, że po tej akcji ani Dudziński, ani Wojtaszyk więcej na głupie pomysły nie wpadną. Ich ojcowie wyglądają na takich, co to dobrzy tylko do czasu… – podpowiedziała Mirka.
– O, widzi pani, dobrze pani myśli – dyrektor wybiegł na korytarz, podążając do swojego gabinetu. Dopiero po jego wyjściu rozległ się tu i ówdzie przytłumiony chichot.

23.

Marta przyjechała bez zbędnych zapowiedzi, Lilka zaczęła uwijać się w kuchni, miksując składniki na pesto do makaronu, by nakarmić dziecko, które – jak jej się wydawało – trochę zmizerniało. Po pierwszej radości, wszak nie widziały się blisko trzy miesiące, Lilka zaczęła dyskretnie przyglądać się Marcie. Ewidentnie coś było z nią nie tak. Rzeczywiście zmizerniała. Sine kręgi pod oczami świadczyły albo o zmęczeniu, albo o jakiejś trawiącej ją dolegliwości. Nagle ją olśniło. Marta jest w ciąży! Ostatecznie żyje z chłopakiem już prawie od roku, więc prędzej czy później mogło jej się coś przydarzyć. Pewnie zaczęła się martwić, że sobie nie poradzi.
– Marta, a z tobą wszystko w porządku? Jakoś tak kiepsko wyglądasz. Nie chorujesz? – zagadnęła Lilka bez zbędnych wstępów. Dziewczyna popatrzyła na nią, pokiwała głową, westchnęła kilka razy i wreszcie wypaliła:
– Nie jestem w ciąży.
– Czy ja ciebie o ciążę w ogóle pytam? – Lilka postanowiła pójść w zaparte i nie przyznawać się do wcześniejszych podejrzeń, ale niespodziewana ulga zdjęła jej ciężar z ramion.
– Nie musisz nic mówić, jesteś jak otwarta księga, przede mną się twoje myśli nie ukryją – powiedziała Marta z kpiną w głosie. – Pomyślałaś, że jestem w ciąży i zaczęłaś główkować, jak będziesz mogła mi pomóc. Nie wypieraj się. Wiem, co mówię.
– Ale wiesz, że w razie gdyby co, to możesz na mnie liczyć, więc nie masz się co martwić? – Lilka poszła za ciosem i przestała się bawić w ciuciubakę.
– Wiem, zawsze to wiedziałam.
– To czym się martwisz? Tylko nie ściemniaj, że niczym. Przecież widzę. Schudłaś i to dużo, cienie pod oczami, blada twarz. Chorujesz? Co się dzieje?
Marta mieszała makaron na swoim talerzu, podczas gdy Lila cierpliwie czekała na jakąś odpowiedź.
– Kurczę, ciociu, coś złego się zaczęło dziać, no, wokół mnie… – zaczęła cicho, a Lilce przeszedł po plecach dreszcz niepokoju. Marta nazywająca ją ciocią? Od zawsze mówiły sobie po imieniu. A tutaj ta ciocia… Tak się do niej zwracała tylko w chwilach zagrożenia, gdy działo się coś niedobrego, gdy potrzebowała potwierdzenia, że dorosła Lilka jest jej najbliższą rodziną i przyjdzie z pomocą, znajdując rozwiązanie.
– W jakim znaczeniu? – Lilka postarała się, by w jej głosie nie było słychać niepokoju, nalała do kieliszków wina i przeniosły się na zatopioną w półcieniu kanapę. – Mów, ale od początku. Coś z Oscypkiem?
– Chyba też, ale… Kilka tygodni temu ktoś zaczął do mnie wydzwaniać. Numer nieznany, nie odbierałam. A wydzwaniał regularnie, z uporem maniaka, jak to mówisz. Już miałam zablokować numer, bo zaczął mnie wkurzać, gdy przyszedł SMS: „Marta, odbierz, musimy porozmawiać. Grażyna” – Marta popatrzyła na Lilkę, której zadrżała ręka i kilka kropel  czerwonego wina poleciało jej na spódnicę.
– Ta Grażyna? Ojca? – zapytała, doskonale wiedząc, jaka będzie odpowiedź.
– Przecież wiesz. Pół godziny później zadzwoniła. Chciała wiedzieć, czy Marek się ze mną kontaktował. Tak spytała, czy „Marek…” , żaden tam ojciec. Gdy zaprzeczyłam, chyba się ucieszyła i zaczęła jakoś kręcić… Że Marek  nie może się kontaktować, bo ty mu tego zabroniłaś, a zresztą mama wcześniej mu powiedziała, że on nie jest ojcem…
– A to suka! – Lilka nie wytrzymała.
– Czekaj, daj dokończyć! A potem, że ona jako najlepsza i jedyna przyjaciółka mamy zrobiła wszystko, by Marek nie ciągał ani mnie, ani ciebie po sądach, by zanegować swoje ojcostwo, ale ona jednak czuje się w obowiązku, by mi pomóc…
– Suka jedna! – ręce Lilki tak mocno się trzęsły, że odstawiła kieliszek z winem, bo nie mogła go utrzymać.
– Jak się nie uspokoisz, to nic więcej nie powiem – zagroziła Marta. – Dalej wysłuchałam całej tyrady, której ty byłaś jedną z bohaterek, negatywnych, że dla porządku dodam. Ponoć to ty poróżniłaś mamę z Grażyną, bo byłaś zazdrosna o ich przyjaźń, a Marek wcale nie porzucił mamy dla niej, tylko najpierw mama popędziła Marka, no bo uważała, że on nie jest moim ojcem…, a dopiero potem on związał się z Grażyną, która sama rozpaczała po umarłej przyjaźni, więc zaczęła wypędzonego Marka pocieszać… Sama rozumiesz. – Lilka siedziała, dysząc ciężko i bojąc się odezwać, żeby nie drażnić Marty. Kiwała tylko głową na znak, że rozumie.
– Po co zadzwoniła? – zdołała wydukać Lilka, czując, że w gardle rośnie jej wielka gula.
– I tu się zaczyna dopiero robić dziwnie – zadumała się Marta. – Myślę, że ty to rozgryziesz. Zaczęła marudzić coś o chęci pomocy, a przecież ja już na swoim, z chłopakiem, więc potrzebuję pomocy, a ona zawsze mi dobrze życzyła ze względu na mamę, a ja teraz już nie jestem zależna od ciebie…
– A to suka jedna!
– Uspokój się wreszcie! Zaproponowała mi trzy tysiące. I przy tym powiedziała, że to taka nasza babska tajemnica, że gdyby Marek chciał mnie o to zapytać, to żebym słówkiem nawet nie pisnęła, więc najlepiej to mam nie odbierać od niego telefonów, przecież to wytrawny prawnik, zacznie mnie wypytywać, więc się nie obronię. Ostatecznie poza wspólnym nazwiskiem nic nas nie łączy, a ona, jako najlepsza i jedyna przyjaciółka mamy…
– Daj mi pokurwować, bo mnie zaraz apopleksja trafi! – ryknęła Lilka.
– Zaraz! To jeszcze nie koniec. Uważaj teraz. Oczywiście odmówiłam, więc Grażyna pomyślała, że trzy tysiące to dla mnie za mało i zaczęła podwyższać stawkę. Doszła do dziesięciu tysięcy. Gdy znowu odmówiłam, rozwrzeszczała się, że sama nie wiem, czego chcę. A potem zapytała, ile ma mi zapłacić, żebym się usunęła i przestała jej niszczyć życie. I teraz, Lilu, możesz sobie pokurwować ile wlezie. Najpierw powiedz mi, kim jest mój ojciec, skoro nie jest nim Marek, bo chyba wiesz? A potem się zaczniesz zastanawiać, o co w tym wszystkim chodzi. Dobrze? – Marta patrzyła na Lilkę, która próbowała wysupłać się z ciepłego pledu.
– Tak, wiem – wydyszała, uwalniając się spod koca – twój ojciec ma na imię Marek. Nazywa się Manowicz. Jest prawnikiem. Nadszedł czas, byś poznała historię swojej rodziny. Kilka miesięcy temu znalazłam listy. Pisała je twoja mama po tym, jak twój ojciec ją porzucił i przeniósł się do Grażyny. Wiele wyjaśniają. To chyba była dla niej taka terapia. Nigdy ich nie wysłała. Jeśli chcesz je przeczytać, to ci je pokażę, ale ostrzegam, jest w nich wiele bólu, cierpienia. Sama musisz zdecydować, czy chcesz się z tym zmierzyć.
– Listy mojej mamy? Nie zamierzałaś mi ich pokazać? Ciotka! Co ty sobie wyobrażasz?
– Nie drzyj się! Te listy były dla mnie szokiem. Chciałam je przeczytać bez twoich achów i ochów, bez twojego płaczu. Też mam do tego prawo. Po rozmowie z Markiem skserowałam je nawet, żeby dziwnym trafem nie zaginęły, bo po nim wszystkiego można się spodziewać.
– Marek dzwonił? I też nic nie mówiłaś.
– Cholera jasna! Zadzwonił ze trzy tygodnie temu, ciebie nie było od trzech miesięcy. Chcesz te listy, czy nie? – podeszła do regału, z którego wyjęła szary segregator. Wyjęła kilkanaście związanych wstążeczką kopert i podała Marcie.
– Mamy jeszcze wino? – spytała Marta, dotykając kopert, a Lila poszła po butelkę z winem, zastanawiając się, o co w tym wszystkim chodzi.

24.

Znowu siedziały we trzy, tym razem u Lilki. Marta już pojechała, więc Lilka zaprosiła je do siebie, żeby zagłuszyć panującą w mieszkaniu ciszę. Po każdym wyjeździe Marty przez kilka dni czuła się strasznie samotna, niepotrzebna i stara. Zdążyły już omówić zagadkowe zachowanie Marka i Grażyny, razem doszły do wniosku, że trzeba się mieć na baczności, chociaż nie wiedziały, co ta baczność ma oznaczać. Iwona zaskoczyła ich informacją, że facet od stłuczki zapamiętał jej numer telefonu i się odezwał, zapraszając ją na kawę. Magda na początku miała pretensje, że ona o żadnej stłuczce nic nie wie, więc trzeba ją było zapoznać z tematem.
– No kurde, żeby mnie się choć raz przytrafiło coś takiego. Ale gdzie tam. Ja jestem dla facetów niewidoczna, a przecież wcale okazała ze mnie kobita – rzekła smętnie.
– Przecież mówiłaś, że faceci cię nie interesują, że musisz dziecko odchować? – przypomniała jej Lilka.
– A co jedno ma wspólnego z drugim? Faceta do domu nie wprowadzę, męskich kapci u siebie nie zniesę, ale przecież seks od czasu do czasu by się przydał. Toć by mi chyba nie zaszkodził?
– Raczej by nie – przytaknęła Iwona.
– A ja to zawsze miałam takie zezowate szczęście – Magda zaczęła wspominać przeszłość. – Ten mój pierwszy absztyfikant, wybrakowany nieco, kulawy trochę i zezowaty był jakby, ale cała reszta była całkiem całkiem.
– Jak to zezowaty trochę? – zainteresowała się Iwona. – Albo zezowaty, albo nie. Zdecyduj się na coś.
– Jak mówię, że jakby, to znaczy, że jakby. Niby wszystko miał ze wzrokiem w porządku, ale prawe oko tak jakoś mu w bok czasami uciekało, szczególnie wtedy, gdy się zdenerwował. Wtedy zezował. A jak był spokojny, to oczy szły na wprost.
– I co z nim? Czemu go wspominasz? – zainteresowała się Lilka?
– Dajcie mi opowiedzieć, to się dowiecie. I ten Boguś, taki niby łamaga, zdradził mnie! Pojechałam na praktyki, wróciłam po dwóch tygodniach, a ten chodzi jakiś taki nabzdyczony, smutny, nie do życia. Pytam się go grzecznie, co się stało, a ten na początku nic nie chciał powiedzieć. Pomyślałam, że znowu ma jakieś tyły, pracy semestralnej pewnie nie może zaliczyć, albo któryś egzamin położył, ale on westchnął tylko ciężko, tak dramatycznie westchnął – Magda zademonstrowała westchnięcie Bogusia – i stwierdził, że musimy poważnie porozmawiać. I zaraz mi oświadczył, że się zakochał.
– W kim? – Iwona nie mogła wytrzymać w ciszy i chciała nadać opowieści Magdy żywsze tempo.
– W szantrapie takiej, w wywłoce osiedlowej. Niska tak była, do pępka mi sięgała, i kto wie czy to nie o to chodziło, bo jemu też do pępka sięgała, jeśli wiecie o co mi chodzi… – Magda znacząco zmrużyło jedno oko. – Głupia jak pudel, do pudla zresztą też podobna była, z zębami wystającymi. Co ten Boguś w tej Mariolce widział? Jego matka któregoś razu i w wielkiej tajemnicy przybiegła do mnie na stancję, żeby Bogusia ratować, bo szantrapa go dorwała i już nie puści, a ona miała nadzieję, że Boguś się ze mną ożeni, że razem z nią zamieszkamy, a tu taka niespodzianka, zawód taki i co ona ma robić teraz?
– I co jej odpowiedziałaś? – spytała Lilka, by podtrzymać konwersację.
– Pani Sobaczewska, powiedziałam, pani się nie martwi, jakoś to będzie. Ale na pani miejscu do domu bym cholery nie wpuściła, bo ona panią z własnego domu za próg wystawi.
– I co? Nie przyjęła? – spytała Iwona.
– Nie przyjęła. Boguś potem z pretensjami do mnie przybiegł, bo ta głupia baba powiedziała, kto jej takiej rady udzielił…
– No to nieźle. A szantrapa jak to zniosła?
– A zniosła, obgadała mnie niemiłosiernie. Ale wiecie co? Ja wam powiem jedno, faceci gustu nie mają. Facetom trzeba ten gust wmówić. Szantrapa Bogusiowi wmówiła, że jest w niej zakochany.
– Ciekawe dlaczego ty nie umiałaś mu tego wmówić – zadrwiła Lilka.
– Bo ja, kochana, delikatna i subtelna jestem. Narzucać się nie chciałam – zachichotała.
– Ty, Magda, a może jak jemu to oko w zdenerwowaniu uciekało – zaczęła się zastanawiać Iwona – to może on kiepsko widział? Może widział wtenczas tylko jednym okiem, czyli tak naprawdę połowę szantrapy widział i się na tę połowę skusił?
– Ty wiesz? To by miało sens. Ale źle się to dla Bogusia skończyło. To jego zakochanie.
– A co? Zmarła? – wtrąciła  Lilka.
– A gdzie tam! Gorzej! Żyje cholera jaśnista. Rozrosła się, teraz jest jak łania, za to Boguś chudy się zrobił, mikry taki, cień człowieka. A stara Sobaczewska na mój widok na drugą stronę przechodzi, bo mówi, że to moja wina. Ponoć oddałam Bogusia w łapy szantrapy bez walki i tego mi darować nie może – zaśmiała się Magda.
– No dobra, to teraz powiedz, jaki związek szantrapa ma z moją przyszła randką?
– Bardzo prosty związek ma – odrzekła Magda. – Skoro facetom trzeba wmówić, co lub kto im się podoba, to znaczy, że musisz tego faceta od początku bombardować różnymi bodźcami zmysłowymi i tak nim manewrować, żeby na jednej randce się nie skończyło.
– Ty masz rację – ucieszyła się Lilka – takie hasła na poziomie podprogowym trzeba wplatać w rozmowę i facet będzie jej jadł z ręki.
– Wy to obie nienormalne jesteście – zdenerwowała się Iwona. – Lepiej mi doradźcie jak mam się ubrać. I co zrobić, żeby wykołować Kacpra. Nie chcę mu na razie mówić o randce.
– Od wykołowywania jestem ekspertką, jako że sama była wykołowywana regularnie – zaczęła Magda, nie dopuszczając już żadnej z nich do głosu. Lilka śmiała się z koleżankami, myśląc o swojej randce, ale nie zamierzała o niej żadnej z nich mówić. Przynajmniej na razie.

25.

Lilka chodziła od okna do okna, nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. To śmiała się, to oblewała zimnym potem, to wściekała na siebie. Co ona zrobiła? Co, do cholery, zrobiła!? Jak mogła dopuścić do takiej sytuacji? Zachowała się jak gówniara, niedojrzała smarkula, która ściąga majtki, gdy tylko nadarza się ku ściągnięciu okazja. A właściwie to majtki ściągał jej Michał, na co ona najzwyczajniej i z wielką ochotą po prostu pozwoliła. Początkowo chciała zaprosić Michała do siebie, ostatecznie mieszkała sama, więc dlaczegóż by nie? Potem jednak pomyślała, że G. jest małym miasteczkiem, każdy zna każdego, po jaką cholerę więc ma wzbudzać niezdrowe emocje u sąsiadów, którzy gotowi zawału dostać na widok obcego mężczyzny w jej skromnych progach. Odważyła się wyjawić swoje wątpliwości Michałowi z lekką obawą, pomyślała nawet, że facet zrezygnuje z następnego spotkania, ale nic takiego się nie stało. Wręcz odwrotnie. Michał przyjął jej argumenty ze spokojem i stwierdził, że nad miejscem spotkań muszą pomyśleć oboje. Umówili się więc po raz drugi w znanej już im kawiarence. Przegadali ze sobą kilka godzin jak ludzie znający się od lat i mający wspólną przeszłość i tych samych znajomych, wypili kawę, pośmiali się, pożartowali i już mieli się pożegnać, gdy Michał wpadł na pomysł wspólnej przejażdżki. Lilka zawahała się tylko minutę, wsiadając do jego przestronnego auta miała świadomość, że najprawdopodobniej już za parę chwil będzie mogła sprawdzić na sobie, czy rzeczywiście z seksem jest tak samo jak z jazdą na rowerze, której podobno się nie zapomina. Jechali bez zagadywania ciszy, słuchając płyty Roda Stewarda i upajając się atmosferą ciemnej nocy, piękną muzyką i własnym towarzystwem. W końcu Michał zjechał z głównej drogi, zaparkował w jakiejś alei drzew prowadzącej nad jezioro i bez zbędnych ceregieli zaczął ją całować. Delikatnie muskał jej wargi, gładząc opuszkami palców twarz, łuki brwi i płatki uszu. Dopiero gdy zadarł jej bluzkę i uporał się ze stanikiem, zauważyła, że wcześniej musiał rozpiąć swoją koszulę. Tulił ją teraz do swojej owłosionej klatki piersiowej, a w głowie Lilki galopowały myśli niczym tabuny dzikich koni. Co ja robię, co ja robię?, myślała. Rany boskie! Kobieto, zróbże coś, nie poddawaj się tak łatwo, wyjdziesz na desperatkę jakąś, idiotko jedna!, gromiła się w myślach, poddając się coraz intensywniejszym pieszczotom, a Michał ani myślał przestać. Musiał już wcześniej wypraktykować ten rodzaj kontaktów męsko-damskich, bo wykazywał się zadziwiającą zręcznością w ściąganiu kobiecych  fatałaszków. Lilka w końcu odpędziła od siebie stopujące ją myśli i gdy postanowiła pomóc Michałowi w pozbyciu się przez niego zbędnej odzieży, okazało się, że nie ma co zrzucać, bo nie wiedzieć kiedy, uporał się ze swoimi spodniami sam. Krzyknęła, czując, że ostatnia sztuka jej bielizny, osłaniająca strategiczne dla sprawy miejsce, została energicznie ściągnięta w dół, co Michał odczytał jednoznacznie jako pozytywny symptom swoich starań i z podwójnym zapałem zabrał się do rzeczy. Lilka nigdy by nie przypuszczała, że można uprawiać seks na przednim siedzeniu auta i że facet w jej wieku może być tak sprawny, by wyczyniać te różne wygibasy pod różnymi kątami i w dziwacznym nachyleniu, ale Michał tak się wykręcał, tak zginał, tak starał, że wszystko poszło nader sprawnie. Po wszystkim, nieco ogłuszona swoją śmiałością czy też może i bezwstydem Lilka, siedziała w ciszy, zastanawiając się, w którym momencie powinna sięgnąć po leżące na podłodze samochodu majtki, by zakryć swoją nagość, ale nie urazić zbytnim pośpiechem Michała, który połleżał teraz na swoim fotelu i gładził jej włosy.
– Kurczę, Michał, nie gniewaj się, ale muszę się ubrać – nie wytrzymała. – Czuję się trochę skrępowana i zaniepokojona tym moim gołym tyłkiem w środku lasu.
– Ha! – wykrzyknął Michał i zaśmiał się tubalnie, pociągając ja za ucho. – Właśnie się zastanawiałem, jak długo wytrzymasz. I muszę przyznać, że twoja cierpliwość jest godna podziwu – schylił się, by podać jej stanik i bluzkę, które przyjęła z wdzięcznością. Dopiero gdy ubrała bluzkę, zaczęła nakładać inne części bielizny. Potem, już w swoim mieszkaniu, analizowała własne zachowanie, wyrzucając sobie nieporadność w tym i owym, i będąc przekonaną, że spotkała się z Michałem po raz ostatni, bo żaden facet nie zechce spotkać się z taka idiotką, która nawet męskich spodni rozpiąć nie potrafi. Wzięła prysznic, pościeliła łóżko, nalała sobie pokaźny kieliszek czerwonego wina i siedziała na sofie w swoim saloniku, słuchając płyty Cesarii Evory i popijając wino. Nie mogła zasnąć. To ganiła siebie za nieodpowiedzialne zachowanie, oblewając się rumieńcem wstydu, to znowu uśmiechała się w ciemności na wspomnienie tego, co kilka godzin wcześniej było jej udziałem. W ostateczności doszła do wniosku, że dla kobiety z piątym krzyżykiem na karku kwestia wstydu jest czysto teoretycznym czy też nawet abstrakcyjnym pojęciem, więc nie ma się czym przejmować. Przed samym zaśnięciem usłyszała sygnał SMS-a. Nieprzyjemne ukłucie niepokoju szarpnęło jej sercem, ale bez wahania sięgnęła po telefon, mając pewność, że wiadomość nadał Michał pewnie po to, by poinformować ją o zakończeniu znajomości. Ostatecznie, gdy się rozstawali, nie umówili się na następne spotkanie. „Piątek, o tej samej porze, pod naszą kawiarenką. Poszukamy innej alei. Już tęsknię” – przeczytała. Uśmiechnęła się na wspomnienie minionego wieczoru. Ona też już nie mogła się doczekać następnego spotkania.

26.

– Dzień dobry, kogo nie widziałem! – wrzasnął dyrektor, przesuwając filiżankę Magdy i wskazując jej palcem, gdzie ma się przesiąść, bo sam chciał usiąść tuż przy Marzence. – Czy państwo już wiecie o pani Kobyłko? – powiódł wzrokiem po obecnych, oczekując jakiejś reakcji. Iza Kobyłko, nauczycielka fizyki, od tygodnia leżała w szpitalu, do którego zawiozła ją karetka prosto z lekcji po ataku bólu brzucha. – Jest już po zabiegu, wycieli jej połowę żołądka. No kto by pomyślał? Taka chudzinka, a okazuje się, że żołądek chory. Może to przez to, że za mało jadła ? – zastanawiał się głośno. – Ale najgorsze to to, co ją spotkało po operacji. Wyobraźcie sobie państwo – perorował z emfazą – że pani Iza leżała na sali pooperacyjnej całkiem naga! Nawet jej niczym nie przykryli! Nawet marnego prześcieradła nie dali. Sala otwarta jak stodoła w lecie, a ona na golasa. Toż to skandal jakiś! To jak to tak? Ja sobie tego nie wyobrażam nawet. Człowiek trafi do szpitala, a potem co? Ma leżeć z całym oprzyrządowaniem, jak go pan Bóg stworzył? Na wierzchu, że tak powiem? Toż to skandal jakiś! Ja sobie nie życzę! Jak to tak? Trafię na stół operacyjny, a potem na golasa? Uczniowie przechodzą, dajmy na to, szpitalnym korytarzem sobie idą, a tu dyrektor z oprzyrządowaniem na wierzchu leży? No to tragedia jakaś! – oburzał się dyrektor.
– No jednak to nie dyrektor leżał na golasa – skomentowała Mirka. – A swoją drogą, to nikt z nas do tej pory o tym nie wiedział, więc nie musiał dyrektor o tym tak na forum wrzeszczeć. Może Iza nie chciałaby, żebyśmy takie szczegóły znali? Pan na jej miejscu by chciał?
– Pani koleżanko! Proszę nie takim tonem! Do dyrektora pani mówi – dyrektor naburmuszył się, patrząc groźnie na Mirkę. – A tak a propos! Nie wszyscy z państwa zakupili cegiełki na sztandar szkoły! – zagrzmiał groźnie – więc postanowiłem potrącić państwu z wypłaty po dwadzieścia złotych na rzecz wspomnianego sztandaru. Proszę się zatem nie zdziwić. Na kwitku będzie wyszczególnienie – pogroził palcem.
– Nie radzę – Mirka założyła ręce na piersi. – Jeżeli potrąci pan choćby jednej osobie dwadzieścia złotych, pierwotnie miało być chyba dziesięć?, to zgłoszę te sprawę w PIP.
– Pani mi grozi? Jak pani śmie? Ja pani pokażę, kto tu rządzi! – wrzasnął dyrektor, czerwieniejąc na twarzy.
– Ciszej – wysyczała Mirka – mobbing też jest karany. A wie pan, że za udowodniony mobbing nie będzie pan mógł pójść na świadczenie kompensacyjne? – zapytała słodko.
– Pani mi grozi? – Żak zagrzmiał, uderzając pięścią w stół.
– Ja pana informuję – zripostowała Mirka. – Nie ma pan prawa nikomu niczego potrącać z pensji. Zwłaszcza młodym nauczycielom, na których wymusza pan różne, niezgodne z prawem, zachowania. Gdyby był pan menagerem, to nie zmuszałby pan nauczycieli do zakupu sztandaru szkoły, bo już dawno zebrałby pan potrzebną kwotę. Nie jest pan menagerem. Nic pan nie potrafi. Ciągnie pan szkołę na dno po równi pochyłej. A ten pański, pożal się Boże, romans z Marzenką wystawia nas wszystkich na pośmiewisko, zwłaszcza, że romansuje pan na oczach nie tylko nauczycieli, ale i uczniów.
– Jak pani śmie! Ja panią… Ja panią zwalniam! Ze skutkiem natychmiastowym!
– Naskoczyć mi pan może – zaśmiała się Mirka. – Jeszcze dzisiaj złożę odpowiednie pismo w urzędzie miasta, w którym poinformuję burmistrza, że ze względów formalnych nie może pan dłużej pełnić funkcji dyrektora, a że pańskie „kompetencje” są mierne lub, jak chcą inni – mizerne, nie może pan tu również uczyć. Moim zdaniem, Marzenka również nie powinna tu uczyć, bo jej zachowanie już kilka miesięcy wcześniej zatraciło znamiona zachowania etycznego, ale o nią walczyć nie będę. Głupia gęś zawsze będzie głupią gęsią. Ale pan to co innego. I jeszcze jedno. Mówię to przede wszystkim do nauczycieli młodych, którzy robią w portki przed panem dyrektorem. Macie sprawdzić stan swojej wypłaty. Jeżeli będzie brakować nawet dziesięciu groszy, chcę o tym wiedzieć. To jest ostatni rok rządów pana dyrektora, a później nowy dyrektor będzie miał wgląd w wasze dokumenty i bardzo szybko wyjdzie na jaw, komu obecny dyrektor z pensji na sztandar potrącił… Nie radzę zatajać niczego. – Mirka wstała i wyszła. Nikt nie odezwał się ani słowem. Tylko Marzenka rozpłakała się na dobre, wycierając nos chusteczką, a żak siedział za stołem niczym słup soli. Oniemiały.

27.
– Byłam na randce! – Iwona krzyknęła do słuchawki.
– Z kim? – Magda nie mogła sobie przypomnieć, by Iwona miała się z kim umówić.
– Z Adamem! – zaświergoliła Iwona i roześmiała się głośno na wspomnienie tego spotkania.
– Z jakim Adamem?
– No z tym, z Internetu. Przecież wam opowiadałam, że rozmawiam z takim facetem. Sympatyczny, z poczuciem humoru… No co z tobą? Nie pamiętasz?
– Pamiętam, ale przecież on z daleka jest? Dwieście kilometrów? Jak się spotkaliście?
– Ponad trzysta – sprostowała Iwona. – Przyjechał, zainstalował się w „ Bartoszu”, w tym zajeździe, wiesz, osiem kilometrów od nas.
– Robi się coraz ciekawiej – zainteresowała się Magda. – Opowiadaj dalej – zachęciła.
– Cholera jasna! Co tu jest opowiadać? Facet jest obłędny. Przystojny smagły brunet. Wysoki, szczupły. Z poczuciem humoru, z gestem… Ideał! Rozumiesz? Po prostu ideał! Że już o innych sprawach nie wspomnę… – Iwona konfidencjonalnie ściszyła głos, jakby ktoś je mógł podsłuchać.
– To znaczy w jakich? – Magda celowo udała, że nie wie, o co chodzi Iwonie, by ta sama opowiedziała jej, co zaszło.
– No nie denerwuj mnie! W łóżku jest świetny! Przez całe swoje ubogie małżeństwo nie wypróbowałam tylu pozycji, co wczoraj przez kilka godzin. Aż do teraz ciarki mi przechodzą po plecach na to wspomnienie – zachichotała jak nastolatka.
– O, widzisz, z sensem zaczynasz gadać. Opowiadaj i nie pomiń żadnego szczegółu – zachęciła Magda, rozsiadając się wygodnie w fotelu. – Mam czas. Dziecko wybyło, hormony robią swoje. Umawiać się zaczyna.
– Opowiem bez żadnych szczegółów,  mowy o szczegółach nie ma – zastrzegła Iwona – ale ci powiem, że facet jest boski. Delikatny, czuły, a jak całuje! Jak sobie przypomnę mojego Radzia, to mnie szlag trafia, że tyle czasu na gamonia straciłam, nie wiedząc, że można całować inaczej. No i kondycja! Facet ma niespożyte siły. Jednak uprawianie sportu korzystnie wpływa na męską kondycję, na kobiecą zresztą też. Może by się tak na jakąś siłownię zapisać?
– O siłowni pogadamy innym razem. I co dalej? Pojechał już?
– Wyobraź sobie, że nie! Został na jeszcze jeden dzień. Właśnie do ciebie dzwonię, bo dziś nie mogę się z wami spotkać, myślę, że obie zrozumiecie. Dzwoniłam też do Lilki, ale telefon zajęty, chyba  z kimś rozmawiała, mam nadzieję, że jej przekażesz.
– Przekażę, a jakże. Ale co się z nami, kobietami, dzieje? Pojawiają się na horyzoncie spodnie i baba traci głowę.
– Cholera, Magda! Możesz się gniewać, denerwować, wściekać nawet, ale z takiego seksu nie zrezygnuję.
– Dobra, dobra, ale… coś ci muszę powiedzieć. Tylko pamiętaj, tajemnica.
– Dobra, dawaj!
– Lilka też chyba kogoś ma! – wypaliła Magda.
– Rany boskie! – Iwona nie kryła emocji. – Nasza Joanna d’Arc, ta mniszka ma faceta? Skąd wiesz? To musi być jakaś pomyłka.
– Żadna pomyłka – zaprzeczyła Magda. – Wiesz, gdzie jest ta kawiarenka „Pod dębami”?
– Wiem, a co?
– Tam pracuje siostra Emilki, koleżanki Kacpra, i ona widziała tam naszą Lilę z jakimś facetem. Wiesz, dla Emilki i jej siostry ludzie w naszym wieku to już stare ramole, ale ona mówi, że facet jest super. Elegancko ubrany, ma jakiś dobry samochód, gest – zostawia dobre napiwki, i poczucie humoru ma, bo Lilka ciągle się śmieje. 
– Co ty powiesz? A to małpa jedna. Czemu nic nie mówi?
– Masz się nie wydać, że wiesz, bo więcej nic nie powiem! – zagroziła Magda. – A teraz będzie najlepsze! Po kawie Lilka wsiada do jego auta i jadą, wracają po dwóch-trzech godzinach. Jak myślisz, co ona robi przez te dwie-trzy godziny? 
– O kur zapiał! – zapiała z zachwytu Iwona. – Lilka ściąga majtki! Ale dlaczego nic nie mówi? Przecież ja nie dam rady tak z nią siedzieć i nie zdradzić się z tym, że wiem! Ja wam wszystko mówię, wszystkim się dzielę, a ta wredna małpa zacięta taka jakaś. Pinda jedna. Magda, musimy ją wytropić.
– Nikogo nie będziemy tropić. Przyjdzie czas, to Lilka sama nam powie, na razie siedzimy cicho i udajemy, że nic nie wiemy. Widocznie jest jakiś powód, dla którego Lilka milczy. Nie każdy jest otwarty jak stodoła. I trzeba to uszanować.
– A może on żonaty? Ten facet Lilki? I dlatego ona trzyma to w tajemnicy?
– Zgłupiałaś? Lilka i żonaty facet?  Prędzej by się pochlastała, niż z żonatym cokolwiek zaczęła. A ten twój? Wolny?
– Co? – pytanie Iwonę zaskoczyło. – Oczywiście, to znaczy, nie pytałam. Przecież to się samo przez się wie, że skoro facet gna na łeb, na szyję trzysta kilometrów, to musi być wolny. Przecież żona by go tak nie puściła, a on czasu ma dużo.
– Ta pinda od twojego Radzia też myślała, że on wolny, ale… Tak sobie myślę, że może lepiej go o tę żonę nie pytaj? Czasami lepiej żyć w nieświadomości.



28.

                                                                                                    G., 31 sierpnia 1997 r.


                                     Kochany Marku!

        Widziałam Ciebie wczoraj z Grażyną: szliście, trzymając się za ręce. Ty poważny, spokojny i ona, uwieszona na Twoim ramieniu, gładząca Cię raz po raz po twarzy, przytulona do Ciebie jak łaszący się kot. Szłam z Martą przez kilka minut tuż za Wami, ale mnie nie zauważyliście. Skupiłam się na tym, by Martusia Ciebie nie zauważyła, nie chciałam, żeby zaczęła Cię wołać: „tata, tata”, bo przecież Ty już nie uważasz się za jej ojca. A potem natknęłam się na Twoją matkę. Ukłoniłam się, chciałam ominąć, bo przecież się nie łudzę, ona zawsze będzie stać po Twojej stronie. Nie ganię tego, nie mam żalu, ja zawsze stanę po stronie Marty, ale Twoja matka nie pozwoliła mi na minięcie jej, zastąpiła mi drogę, ucałowała Martusię. Teraz myślę, że musiała na nas czekać, wiedząc, że to stała trasa naszych spacerów, ale musiała też skutecznie się przed Wami ukryć, skoro jej nie zauważyliście. Czekała na nas. Obdarowała Martę ciastkami, które dla niej upiekła, gładziła jej włosy, całowała rączki. Płakała. Twoja matka, kobieta twarda jak głaz, która nigdy mnie nie lubiła, dając mi to wyraźnie do rozumienia – płakała. Byłam wstrząśnięta. Nie znałam jej z tej strony. Zawsze myślałam, że moja teściowa jest despotyczna, zarozumiała i pozbawiona wrażliwości, a tu? Jak człowiek może się tak strasznie pomylić jak ja albo inaczej – jak może się tak skutecznie kamuflować jak ona? Ale najbardziej zaskoczyła mnie jej uwaga poświęcona mnie. Twoja matka, kochany Marku, pogładziła mnie po twarzy, przytuliła, spytała jak się czuję i w czym mi może pomóc, a potem wcisnęła mi w rękę kopertę z pieniędzmi. Nie chciałam jej wziąć, ale ona mi na to nie pozwoliła. „Elu, ja wiem, że on nie płaci na Martunię. Weź, proszę, weź. To dla dziecka. Ja wiem, że nie byłam najlepszą teściową, kto wie czy to nie moja wina, to wszystko, co się stało, ale uwierz mi, ja nigdy tego nie chciałam. Nigdy. Elu, uwierz mi. Kochanie, dziecko nie może cierpieć niedostatku, weź pieniądze. To moja wnusia. Moja wnusia”. Stałam oniemiała, skrępowana, zażenowana. Nie mogłam patrzeć na tę niemłodą już kobietę, jakże do tej pory dumną, która teraz stała przede mną roztrzęsiona i z mokrą od łez twarzą. „To przez nią, mówię ci, Elu, to przez nią. Ja jej nie pozwolę. Ja nie pozwolę jej na to. Ona to wszystko sobie zaplanowała. Ja to wszystko obserwowałam, ja to wszystko widziałam, gdy ty byłaś w szpitalu. Ja to wszystko widziałam i nic nie mogłam zrobić, choć starałam się przeszkadzać, zaradzić. Nie mogłam Ci powiedzieć, w obliczu tej strasznej choroby nie mogłam Ci nic o moich podejrzeniach powiedzieć. Przysięgam ci, starałam się, ale nie dałam rady. Ale ja nie pozwolę. Dziecka ruszyć nie dam. Dziecka ruszyć nie dam”, powtarzała gorączkowo Twoja matka, moja teściowa, do której do niedawna mówiłam „mamo”, a którą teraz musiałam nazywać „panią”, na co ona nie zwróciła uwagi, trawiona jakąś gorączką. Popatrzyłam na nią jak na kogoś zupełnie mi obcego, nie jak na wroga, ale jak na kogoś, kogo dopiero mi przedstawiono. Pomyślałam, że jej nie znałam, że do tej pory tak bardzo byłam zajęta Tobą, Martą, sobą, naszą rodziną, naszym domem, że nie zauważyłam tej kobiety, niezbyt przeze mnie dotąd cenionej i uznawanej za osobę, która za często u nas bywa, za bardzo się wtrąca, za mało wie, za bardzo się wywyższa… A teraz stała przede mną nadal elegancka i prawie wytworna, mimo mokrej twarzy i rozmazanego makijażu; stała, by mnie wesprzeć w tajemnicy przed Tobą, jej jedynym, ukochanym synem, dumą i oczkiem w głowie. Zrozumiałam, że musiała stoczyć niezwykłą walkę z samą sobą, by w końcu stanąć po mojej stronie, a co za tym idzie – przeciwko Tobie. Pogładziłam jej rękę, pocałowałam w policzek, powiedziałam, że wyzdrowiałam, więc wszystko będzie dobrze, a Marcia zawsze będzie jej wnuczką. Chciałam jej dodać otuchy, więc wyjawiłam jej, że po Twoich oskarżeniach o zdradę i wyparciu się ojcostwa już dla mnie nie istniejesz jako mężczyzna i mąż. Nic mnie już z Tobą nie łączy i nie połączy. W tamtej chwili byłam pewna tego, co mówię, więc nie widziałam potrzebny podtrzymywania gorączki twojej matki i zmuszania jej, by zdradzała swoje jedyne dziecko na rzecz byłej synowej. „Rozumiem, że go nie chcesz, ja też bym go już chyba nie chciała po tym, co zrobił, ale tu o Martę idzie. Nie możemy tak tego zostawić. Ta kobieta nie może wygrać. Ona nie ma prawa wygrać. Ja na to nie pozwolę”, stwierdziła Twoja matka. Rozstałyśmy się w przyjaźni. Po raz pierwszy od dnia poznania Twojej matki pomyślałam o niej z sympatią. Ta nasza rozmowa przyniosła mi ogromną ulgę, w jej trakcie naprawdę uświadomiłam sobie, że nie chcę już z Tobą być.

29.

– No i machina ruszyła – szeptała Lilce w ucho rozgorączkowana Magda, gdy siedziały razem, słuchając Mirki, która – tak jak zapowiedziała – rozpoczęła proces eksmisji dyrektora z dyrektorskiego stołka.
– Słuchajcie, tak dłużej być nie może. Ja mam już dość. Ja naprawdę byłam bardzo długo cierpliwa, znosząc tę wszechobecną głupotę, to zwalanie na nas dyrektorskich obowiązków, tworzenie dokumentów i regulaminów za dyrektora, ale tego, co się teraz dzieje, już znieść nie mogę. Całe miasto z nas się śmieje. Widzieliście to internetowe forum „majtkidyrektora.gimbaza”? Uczniowie wymieniają się na nim informacjami o aktualnym rozwoju romansu dyrektora z naszą koleżanką; jak zechcecie się zapoznać z pikantnymi szczegółami tego „związku”, to poczytajcie. Wiele szczegółów ci nasi uczniowie podają. Łącznie z kolorem majtek Marzenki i ze stanem rozciągniętych gaci dyrektora.
– Wypraszam sobie! – wrzasnęła roztrzęsionym głosem siedząca dotąd cicho Marzenka, która postanowiła wziąć udział w zebraniu. – Ja was wszystkich do sądu podam – zagroziła. – Nie życzę sobie, żebyście wtykali swoje nosy w moje prywatne sprawy.
– Ty już nie masz prywatnych spraw – zripostowała Mirka. – Rozkładając nogi na szkolnych materacach i pozwalając się podglądać uczniom nie ma się prywatnych spraw. I wiesz, co ci jeszcze powiem? Ty nie tylko prywatnych spraw już nie masz, ty ani honoru, ani godności już nie masz. Jak mogłaś dopuścić do takiej sytuacji? Jak ty stajesz przed tymi uczniami? Jak stajesz przed ich rodzicami? – Marzenka, czerwona na twarzy, złapała się za gardło jakby ją coś dusiło.
– Wy nie rozumiecie, kłamiecie i wymyślacie same podłe kłamstwa! Nic takiego nigdy nie miało miejsca – zaczęła płakać. – My się przyjaźnimy, tylko się przyjaźnimy. Nic więcej. A jak ktoś ma brudne myśli i nie wie, co to znaczy przyjaźń, to pies mu mordę lizał!
– Marzenka – Mirka spojrzała na nią  z politowaniem – paradowałaś nago po swoim gabinecie, myłaś się  w umywalce w obecności sprzątaczki, dyrektor wszedł do klasy, ty stałaś przy nim goła jak święty turecki, owinęłaś biodra ręcznikiem i wyszliście objęci prosto na salę gimnastyczną. Jeśli uważasz, że tak wygląda przyjaźń, to cię informuję, że tak wygląda romans i przygotowanie do seksu.
– Skąd wiesz? Ta sprzątaczka kłamie, dyrektor ją zwolnił i dlatego się mści! – krzyknęła Marzenka.
– No rzeczywiście, zwolnił ją, wręczył jej zwolnienie na drugi dzień. Bidulka znalazła się nie w tym miejscu i nie w tym czasie. Ale wiesz co? Sprzątaczka to, że tak powiem, mały pikuś. Zawsze można, tak jak to przed chwilą zrobiłaś, oskarżyć kobietę o chęć zemsty za zwolnienie, żeby nikt jej nie uwierzył. A swoją drogą, trzeba być świnią nie z tej ziemi, żeby zwalniać samotną matkę i pozostawić ją bez środków do życia tylko za to, że byliście nieostrożni i przyłapała was na seksie w szkole. Ale tak jak powiedziałam, jej opinia to dla wielu nic nieznaczące bajki. Jest jednak znacznie coś gorszego. Wy rzeczywiście uwierzyliście, że jesteście bezkarni. Tak bardzo, że nie zachowaliście właściwych środków bezpieczeństwa i nie zauważyliście, że jesteście nagrywani. Przypominasz sobie gabinet pielęgniarki? Dosyć długo korzystaliście z leżanki, dopóki pielęgniarka nie zmieniła zamka w drzwiach. Okna gabinetu nie mają zasłon, wychodzą na boisko, a sprytnemu uczniowi nie przeszkadza to, że trzeba wleźć na drzewo, by widzieć, co się dzieje w środku i nagrywać na komórkę to, co widzi.
– To Dudziński! – szepnęła Lilce Magda. – Mówiłam ci kiedyś. Dyrektor go nawet przyłapał na podglądaniu.
– Nasz uczeń wpadł na pomysł pokazania waszych wyczynów światu na YouTobe, na szczęście nie zdążył, przeszkodził mu jego ojciec. Przejrzał wszystkie nagrania, a jest ich kilka – pokreśliła Mirka – przetrzepał tyłek smarkaczowi, zgrał filmiki  na płytę, skasował z telefonu syna, sprawdził czy gdzieś jeszcze takich nagrań nie ma i dał mi tę płytę. Zagroził, że pojedzie z tym do prokuratora, jeżeli rada pedagogiczna nic z tym nie zrobi, bo stwierdził, że to nasza wina, bo my wiemy i tolerujemy, czyli pozwalamy na te wszystkie ekscesy, a on sobie nie życzy, żeby jego syn uczył się zachowań seksualnych na przykładzie dyrektora i Marzenki. I wiesz co, Marzenko? Ja sobie nie życzę, by ktoś mnie obwiniał za to, że nie możesz utrzymać swoich majtek na tyłku. Nie interesuje mnie też zdanie szanownego koleżeństwa, wśród którego są osoby kibicujące rozwojowi tego romansu. Ja wybrałam swój zawód świadomie, lubię go, lubię uczyć, lubię codzienny kontakt z młodzieżą. Nie pozwolę na to, by jacyś zdeprawowani do reszty ludzie podkopywali autorytet nauczyciela, który w naszym kraju już prawie nie istnieje. Nie pozwolę wam na to – podkreśliła z mocą. – A dla ciebie, Marzenko, przegrałam tę płytkę, żebyś wiedziała, co na niej jest. Przyznam szczerze, że jej nie przeglądałam. Przegrałam, że tak powiem, w ciemno. Ale ty powinnaś zobaczyć, co Dudziński chciał pokazać światu – Mirka podała płytkę Marzence i wyszła z sali, w której nikt się nie odezwał. Słychać tylko było ciche pochlipywanie płaczącej Marzenki. 


30.

Gdy Michał przysłał pierwszego erotycznego SMS-a, Lilka nie odpowiedziała, bo tak naprawdę nie wiedziała, co mogłaby odpisać na pytanie „Jakie majtki masz na sobie?”. I co powinna odpowiedzieć? Podać kolor majtek, oburzyć się, opieprzyć go i napisać, że to nie jego sprawa, a oni nie są dziećmi, by pisać takie bzdury? A może, że sobie nie życzy, by ich znajomość zbaczała z takiej, która może się rozwinąć w przyjaźń czy też miłość, na co po cichu liczyła, w znajomość opartą li tylko na seksie? Lilka zignorowała więc tę wiadomość, mając nadzieję, że Michał zrozumie jej subtelne milczenie jako brak przyzwolenia na prowadzenie tego typu dialogu. Na drugi dzień obudził ją jednak następny SMS podobnej treści „Więc jakie masz dziś majtki?”. Lilka zdenerwowała się na dobre. No jakim prawem? Zwariował chłopina czy co?  „Może spróbujemy być poważni?”, odpisała wreszcie, próbując zachować spokój, ale następne SMS-y najpierw wyprowadziły ją z równowagi, a potem szczerze rozśmieszyły. Gdy wreszcie na pytanie o majtki odpowiedziała „czarne”, Michał zadzwonił.
– Ależ jesteś poważna – śmiał się do słuchawki. – Taka akuratna we wszystkim. A gdzie twoje poczucie humoru, którym się tak szczycisz? A tak a propos, to ja nie lubię czarnej bielizny. Kojarzy mi się z żałobą.
– Jak to nie lubisz czarnej? – zdziwiła się Lilka i to bez żadnej kokieterii. – Wszyscy mężczyźni lubią czarną. I czerwoną.
– O co to, to nie! – zaprzeczył. – Nie lubię czarnej, bo kojarzy mi się ze śmiercią, a czerwona z burdelem. Gaciowego różu także nie lubię, majtki w kwiatki, miśki i kaczuszki mnie śmieszą i działają antykoncepcyjnie, czyli po prostu pozbawiają libido.
– To jaki kolor lubisz? – Lilka zapytała z zaciekawieniem, bo jej wyobraźnia w kwestii bieliźnianego koloru zaczęła się kurczyć.
– Niebieski i biały. Koronki. Tylko coś takiego wchodzi w grę. Mile widziane stringi, tylko mi nie mów, że stringi w twoim wieku już nie pasują – zastrzegł. – I jak najwięcej niebieskiego, pamiętaj. Zresztą, co tu będziemy dyskutować, podaj mi swój rozmiar i nakupię ci tyle majtek, że będziesz mogła otworzyć sklep. – Lilka już miała rzucić przez słuchawkę noszony przez nią rozmiar, gdy naraz uświadomiła sobie, że przez kilka ostatnich miesięcy nieźle przytyła, więc jakoś wstyd jest powiedzieć „czterdzieści dwa” komuś, kto świetnie się zna na wszelakiej numeracji. Michał kilka razy podkreślał, że kobieta powinna być w miarę szczupła i zgrabna, z właściwymi krągłościami na swoim miejscu. Wprawdzie Lilka nie bardzo mogła sobie wyobrazić, jak w jej wieku można pogodzić w miarę szczupłą sylwetkę z właściwymi, czyli niemałymi krągłościami, ale ze swoim rozmiarem zdradzać się nie zamierzała.
– Dziewczyno, jesteś tam? – dopytywał Michał. – Podaj mi ten rozmiar, przecież nie mogę iść do sklepu i prosić, by mi sprzedano majtki na ładny i apetyczny, okrąglutki tyłek. Sama rozumiesz, że ładny, okrąglutki i apetyczny to żaden rozmiar – roześmiał się.
– Pozwól, że majtki będę kupować sobie sama – Lilka postanowiła zachować powagę i ostudzić zapał Michała do dokonywania zakupów bielizny w ilościach hurtowych. Na tym, pomimo protestów Michała, zakończyła rozmowę. Potem zdenerwowała się sama na siebie, ostatecznie, co jest złego w rozmiarze czterdzieści dwa, skoro Michał poznał już wszystkie jej krągłości i dotąd nie tylko niczego nie krytykował, ale za każdym razem zachwalał i podziwiał.  Michał jej kiedyś powiedział, że ona tłumi w sobie euforię. Wtedy się prawie oburzyła, bo jak ktoś, kto ją dopiero poznaje, może ferować takie opinie? Teraz zaczęła się przychylać do oceny Michała. Tak bardzo chciała przestrzegać wszystkich tych konwenansów, zasad i regulaminów, że nie potrafiła reagować spontanicznie w sytuacjach, w których spontaniczność była podstawowym wymogiem. Może powinna jest wysłać Michałowi SMS-a  z cyfrą 42 i czekać na bieliźniany prezent? Zwalczyła tę pokusę, przypominając sobie, że kobieta atrakcyjna tajemniczą powinna być. Skoro mężczyźni lubią tajemnicze kobiety, to niech tak będzie, rozgrzeszyła siebie, robiąc sobie kawę. Ostatecznie Michał nie musi wiedzieć o niej wszystkiego, a to, że on nie lubi czarnej bielizny wcale nie oznacza, że ona musi z niej całkowicie zrezygnować. Przecież ona nie domagała się od Michała, by ściągał skarpetki przed wejściem do łóżka, mimo że skarpetki nijak się miały do ściąganych w łóżku majtek.

31.

Została w pracy po godzinach, czekała ją ta cholerna inwentaryzacja. Przez cały dzień zżymała się na myśl, że będzie musiała siedzieć przez kilka godzin w towarzystwie pana Mariusza, właściciela sklepu z luksusową galanterią skórzaną, który stwierdził, że jej w tej inwenturze pomoże, chociaż wolałaby zrobić ją sama. Nie lubiła pana Mariusza, który z uporem maniaka zmuszał ją, by mówiła do niego per ty, a ona z takim samym uporem, nawet w myślach, trzymała się tego „pana” jak tonący brzytwy. Pan Mariusz do najurodziwszych nie należał. Miał pięćdziesiąt osiem lat, krzywe nogi, uporczywie postępującą łysinę i bielmo na lewym oku, które uwydatniały silne szkła korekcyjne. Jedynie zęby pana Mariusza były piękne – duże, śnieżnobiałe i lśniące, jak z reklamy pasty do zębów. I trzeba było mu przyznać, miał głowę na karku, urodził się do biznesu i do zarabiania pieniędzy. Jego żona nie pracowała, jeździła pięknym autem z kierowcą, bo nie udało jej się zdać egzaminu i dostać prawa jazdy. Nosiła się z manierą wielkiej damy, traktując pracownice swojego męża z wyższością i widząc w nich potencjalne kandydatki do wysadzenia jej z pięknej willi. Nieustannie kontrolowała więc męża w najmniej oczekiwanych momentach, co i tak nie przeszkodziło panu Mariuszowi w nawiązywaniu przelotnych romansów. Kobietom nie przeszkadzały ani jego krzywe nogi, ani łysina, ani bielmo na oku, miał gest, był hojny, a to się liczyło najbardziej. Marta liczyła właśnie skórzane damskie rękawiczki, delikatne, eleganckie, pachnące wytwornością i diabelnie drogie. Myślała o Oliwierze, który od kilku tygodni oddalił się od niej i stał się jak ktoś zupełnie obcy. Kilka razy pozwolił też sobie na niewybredne żarty pod jej adresem w towarzystwie wspólnych znajomych, a to co zrobił ostatnio, gdy obchodził urodziny, przeszło jej najśmielsze wyobrażenie o podłym zachowaniu. Oliwier zaczął głośno komentować urodę bawiących się w klubie dziewczyn i rozdawał im numer swojego telefonu. Gdy poczuła rękę na swoim pośladku, początkowo pomyślała, że jej się to wydaje. Jednak już po sekundzie zdała sobie sprawę z tego, że ktoś naprawdę obmacuje jej miejsca intymne. Pan Mariusz stał za nią, mocno obejmował w pasie, a jego ręka zabłądziła pod jej bluzkę i pięła się w kierunku piersi. Marta próbowała odskoczyć w bok, ale pan Mariusz okazał się być silnym mężczyzną. Obrócił ją przodem do siebie i zaczął całować, wpychając język w jej usta. Jedną dłonią ściskał boleśnie pierś dziewczyny, kolano wciskał między jej nogi. Marta próbowała krzyczeć, ale język Mariusza skutecznie jej to uniemożliwiał. Zaczęła drapać jego twarz, musiało go zaboleć, bo oderwał jej dłonie od swoich policzków.
– Zwariowałaś? – wysapał. – Jak wrócę do domu?
– Ratunku! – krzyknęła, rzucając się do rolety zasłaniającej wejście do sklepu znajdującego się w galerii handlowej i kopiąc w nią z całych sił.
– Dewastujesz mi sklep! Zapłacisz mi za to!
– Jest tam kto? – ktoś stał za roletą, próbując zajrzeć do środka.
– Proszę odejść! – krzyknął pan Mariusz kategorycznym tonem. – Tu się pracuje.
– Nie! Proszę mnie wypuścić! Wypuść mnie, słyszysz?
– Proszę podnieść roletę, bo wezwę policję! – mężczyzna stojący za roletą nie ustępował. Marta nadal kopała w roletę. Pan Mariusz przekręcił klucz u jej podstawy i zaczął ją podnosić.
– Jakim prawem pan nam przeszkadza w pracy? – próbował przyjąć władczą postawę na widok wiekowego ochroniarza. Marta wyskoczyła na zewnątrz, trzęsąc się i ocierając łzy.
– Poczekaj – ochroniarz przytrzymał ją za rękę. – Pan zapomniał oddać ci twoje rzeczy, prawda? – spojrzał znacząco na pana Mariusza.
– Nie pan mnie będzie pouczał – nie ustępował nadal pewny siebie pan Mariusz. – A ty już tutaj nie pracujesz – krzyknął, grożąc Marcie palcem.
– To może pana żona odda panience jej rzeczy? – zastanawiał się głośno ochroniarz. – Gdzie to ja zapisałem jej telefon, gdy mi go podawała ostatnim razem? Pan Mariusz bez słowa poszedł na zaplecze i po chwili przyniósł płaszcz i torebkę Marty.
– To mówi pan, że panienka dzisiaj straciła pracę? To wypłata jej się należy.
– Nie chcę! – krzyknęła Marta.
– Chcesz! Ten skurwysyn robi takie rzeczy od lat. Wydaje mu się, że jest bezkarny, ale nie tym razem. Jeśli nie weźmiesz wypłaty, zgłoszę na policji próbę gwałtu. On posiedzi, jego żona nareszcie się od niego uwolni, zabierając to, na co tyle lat pracował, a ty poznasz salę rozpraw od środka. Nie można tak sobie odpuszczać. – Pan Mariusz drążącą ręką wyciągnął z portfela plik banknotów, z którego próbował odliczyć wypłatę Marty, na co nie pozwolił ochroniarz.
– Nie bądźmy drobiazgowi. Panience należy się premia. Ostatecznie te wszystkie sklepy, wille i samochody są więcej warte. Prawda? – pomógł Marcie nałożyć płaszcz, zawiązał jej szalik i nałożył czapkę. Marta wracała do mieszkania z jedną myślą. Marzyła, żeby jak najszybciej wejść do wanny i zmyć z siebie ślady Mariuszowych rąk. Chusteczką higieniczną wycierała język, myśląc, że musiała zrobić coś nie tak, skoro pan Mariusz wybrał właśnie ją. Na pewno zrobiła coś nie tak, pewnie go jakoś sprowokowała, zachęciła, sama nie wiedziała co jeszcze, ale na pewno zrobiła cos źle. Przecież inaczej nie zwróciłby na nią uwagi.

32.

Telefon Błażeja wytrącił Lilkę z równowagi. Nie odzywał się ponad pół roku. Już o nim zapomniała, nie wspominała go, nie pamiętała jego twarzy. Czuła się zraniona i nieatrakcyjna,  gdy zerwał z nią kontakt, pogodziła się z tym, że mężczyźni nie interesują się niezbyt ładną kobietą w jej wieku. Dopiero dzięki Michałowi znowu poczuła się kobietą, więc po jaką cholerę Błażej burzył jej spokój i porządek rzeczy, z którego była zadowolona?
– Pamiętasz mnie jeszcze? – męski głos w słuchawce był ciepły i niski, kojarzył się jej z troskliwym i opiekuńczym mężczyzną. Zaskoczył ją tak bardzo, że przez moment nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Właściwie to powinna zachować się obcesowo, powiedzieć mu, co o nim myśli, podziękować za pamięć i poprosić, by wykasował numer jej telefonu z menu swojej komórki.
– A więc nie pamiętasz – zaśmiał się wesoło, co zdenerwowało Lilkę. – Nie mam ci tego za złe, sam sobie jestem winien. Pozwolisz mi się przypomnieć? – zapytał cicho, a Lilce wydało się, że usłyszała w tym głosie nadzieję. Sprawiło jej to satysfakcję i zaczęła się zastanawiać, jak mu powiedzieć, że odnawianie ich znajomości nie ma sensu, przecież poznała kogoś innego, więc dziękuje za pamięć, ale niczego na nowo rozpoczynać nie będzie.
– Lila, ja wiem, że masz prawo być zła, czuć się zawiedziona – kontynuował, nie czekając na jej reakcję. – Lilka, muszę ci powiedzieć, co się ze mną działo. Wysłuchasz mnie?
– Błażej, ja… – nie pozwolił jej dokończyć, prosząc, by go wysłuchała.
– Lilka, nie chciałem cię obciążać swoimi problemami, uwierz mi, ale nie chcę też, żebyś myślała, że ze mnie taki drań, który ucieka bez słowa. Pewne rzeczy mnie przerosły, nie dałem sobie z nimi rady. Po prostu. – Lilka z niepokojem zaczęła się zastanawiać, z jakim problemem Błażej sobie nie dał rady i zaświtała jej myśl, że najprawdopodobniej tym problemem musiała być żona. Oblała się zimnym potem. Na szczęście nic między nami nie zaszło, pomyślała z ulgą, podczas gdy Błażej cały czas mówił.
– Błażej, proszę, nie musisz mnie przepraszać. Naprawdę. Oboje jesteśmy dorośli, a dorosłym przytrafiają się różne rzeczy. Rozumiem, że jesteś żonaty, prawda? Ale nie musisz się niczym martwić. Przecież nasza znajomość nie rozwinęła się w pełni, więc ani ty nie zdradziłeś żony, ani ja nie muszę mieć żadnych wyrzutów sumienia – Lilka bardziej uspokajała samą siebie niż swojego rozmówcę. Ton jej głosu był nieco podwyższony, choć starała się nie dać po sobie poznać, że jest podenerwowana. Za wszelką cenę starała się zbagatelizować cios, którego się spodziewała, nie mogła przecież pozwolić, by Błażej czuł satysfakcję z wyprowadzenia jej z równowagi.
– Lilka, na litość boską, co ty pleciesz? Ja wcale nie jestem żonaty. Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy? – Lilka usłyszała zdziwienie w jego głosie.
– No nie wiem, to chyba logiczne. Znikasz, nie piszesz, nie przyjeżdżasz, nie dajesz znaku życia. Raptem, po kilku miesiącach, odzywasz się i mówisz, że coś cię przerosło. No co może przerosnąć faceta jak nie zatajenie, że ma żonę, może i dzieci?
– Faceta, jak mówisz, może przerosnąć choroba – odpowiedział bez namysłu, a Lilka pomyślała, że nieźle rozegrał tę partię. Przecież ona nie może sprawdzić czy to, co mówi jej przez telefon, jest rzeczywiście prawdą. I jak powinna się w tej sytuacji zachować? Udać, że jej to nie interesuje? Zapytać, co mu się przydarzyło, żeby mógł jej opowiedzieć jakąś historyjkę o poważnym wypadku i kilkumiesięcznym unieruchomieniu w gipsowej rynience, czy może po prostu o nic nie pytać i niech się dzieje, co chce?
– A co się stało? – zaryzykowała jednak pytanie, nastawiając się na wysłuchanie historii mrożącej krew w żyłach, przebijającej niejedną sensacyjno-przygodową powieść.
– Gdy widzieliśmy się po raz ostatni, źle się czułem –  zaczął. Lilka przypomniała sobie, że rzeczywiście Błażej był jakiś podziębiony, kaszlał, wybierał się do lekarza.
– Zresztą, od kilku tygodni byłem jakiś osłabiony, miewałem stany podgorączkowe. Postanowiłem pójść do lekarza. Po tej wizycie świat stanął na głowie. Zaczęły się badania, pobyty w szpitalu. Nim postawiono właściwą diagnozę, podejrzewano nowotwór. Wiem, nie powinienem tego mówić, ale zobojętniałem na wszystko. Nie pisałem, nie odpowiadałem na twoje SMS-y, bo nie widziałem w tym żadnego sensu. Było mi wszystko jedno. Wiem, powinienem teraz coś skłamać, ale chcę, żebyś znała prawdę. Kolejne pobyty w szpitalach nie napawały mnie optymizmem. W końcu, całkiem przypadkowo, trafił mi się taki stary, doświadczony lekarz. Popatrzył, wysłuchał, skierował na właściwe badania i powiedział, że mam gruźlicę. Rozumiesz? Żaden rak, tylko gruźlica. I to w XXI wieku. Paskudna choroba, ale nie rak. Jestem już po szpitalu, dobrze się czuję. Chcę, żebyś wiedziała, żebyś się nie gniewała. Lila, przepraszam. –  Lilka po raz kolejny tego popołudnia nie wiedziała, co ma powiedzieć. Czy miała prawo obrażać się na człowieka za to, że stracił wolę życia i nie widział sensu w odpowiadaniu na jej SMS-y, będąc przekonanym, że wkrótce umrze?
– Nie masz za co przepraszać. Sama bym się tak zachowała, to zupełnie normalne – zapewniła. A jak się teraz czujesz?
– Dobrze, całkiem dobrze. A co u ciebie?
– Też w porządku, po staremu – skłamała, nic nie mówiąc o Michale. W jednej chwili zrezygnowała z opowiadania o sobie. Ostatecznie Błażej nie musiał znać szczegółów z jej intymnego życia. Uśmiechnęła się na samą myśl o tym, że ma życie intymne.


33.

Magda od kilku dni próbowała skontaktować się z Iwoną, ale ta nie oddzwaniała i najwyraźniej unikała kontaktu. Zaczęła się zastanawiać, co się stało, że Iwona raptem zamknęła się w domu.  Gdy więc koleżanka nadal nie reagowała na zaczepki, Magda po prostu któregoś dnia zapukała do jej drzwi. Siedziały potem przy kawie, a Magda próbowała dowiedzieć się, co się dzieje.
– Słuchaj, nic się nie dzieje – Iwona wydawała się poirytowana wścibstwem przyjaciółki.
– Mam po prostu dużo spraw do załatwienia, więc muszę się sprężać. Przecież nie wyjechałabym bez pożegnania.
– A dokąd chcesz wyjechać?– Magda nie zrozumiała, o czym Iwona mówi.
– Do Adama, a dokąd miałabym jechać? Do Jastrzębia wyjeżdżam. Adam ma tam pracę, już zaczął rozglądać się za pracą dla mnie. Dokąd nie sprzedam tego mieszkania, to będziemy coś wynajmować, potem kupimy wspólne.
– To na ile wyjeżdżasz? – Magda poczuła się otumaniona wywodem koleżanki.
– No jak to na ile? Na zawsze. Oprzytomnij wreszcie, wyprowadzam się, zmieniam pracę, zmieniam swoje życie. Chcę być z Adamem.
– A Kacper?
– A co ma być? O co ty mnie w ogóle pytasz?
– Zostawisz go? Gdzie będzie mieszkał? Kacper jedzie z tobą?
– Zwariowałaś! – Iwona nie kryła irytacji. – Kacper jest dorosły, Adam mówi, że nadszedł czas odcięcia pępowiny. Musi sobie wynająć mieszkanie. Ostatecznie pracuje.
– Zobacz, jak się czasy zmieniają – westchnęła głęboko Magda – jeszcze kilka tygodni temu mówiłaś, że zostawisz Kacprowi mieszkanie, teraz odcinasz pępowinę, żeby oddać mieszkanie nieznanemu facetowi. Kurczę, życie jest nieprzewidywalne – Magda westchnęła dramatycznie, podpierając ręką głowę i patrząc w okno.
– Nic z tego! Nie pozwalaj sobie! Nie pozwalam ci tak do mnie mówić! – Iwona kipiała złością.
– Ale o co ci chodzi? – Magda patrzyła na roztrzęsioną Iwonę, udając, że nie wie, o co chodzi.
– Nie udawaj, cholera, nie udawaj! Znam cię od lat, znam te twoje sztuczki. Jesteś zazdrosna, że mi się udało, że poznałam wspaniałego faceta i próbujesz podkopać moją wiarę w słuszność decyzji. Myślisz, że będę sama do końca życia? Otóż oświadczam ci, że nie będę. A co do mieszkania i Kacpra – on jest dorosły, a mieszkanie jest moje. Mogę z nim zrobić, co zechcę. – Magda zaczęła powoli zbierać swoje rzeczy i szykować się do wyjścia.
– Oczywiście, że możesz. A tak na odchodnym, dlaczego nie możesz sprzedać swojego mieszkania i oddać  połowy pieniędzy Kacprowi? Chłopakowi byłoby łatwiej kupić choćby kawalerkę.
– Bo tak chcę! – krzyknęła Iwona. – Opuść mój dom. Proszę.
– Opuszczam, już opuszczam. – Magda zatrzymała się przed drzwiami, trzymając rękę na klamce. – Nie możesz pomóc Kacprowi, bo ten twój cały Adam nie ma grosza przy duszy i dlatego namawia cię, żebyś sprzedała tu, kupiłam tam, prawda? A dlaczego pięćdziesięcioletni facet nie ma mieszkania? Bo jest żonaty, prawda? I gdy wyjdzie z mieszkania zajmowanego z żoną, zostanie bezdomny. Ty jesteś jego kołem ratunkowym. Jedyna deską ratunku.
– A jeśli tak, to co? Rozwiedzie się, żona spłaci mu połowę wartości ich mieszkania i wtedy będziemy mogli pomóc Kacprowi, jeżeli chcesz wiedzieć.
– Nikomu nie pomożesz. Kupisz mieszkanie razem z Adamem i już po tobie. Nie znasz człowieka, ale wiesz, że jest żonaty. Jak możesz być tak naiwną? Ty? Z twoimi doświadczeniami? Po tylu latach z Radziem? Czy ty w ogóle myślisz? Żonaty facet zaczyna romans w Internecie, a ty nie tylko się na ten romans godzisz, ale zupełnie tracisz rozum? Stawiasz wszystko na jedną kartę, zostawiając swoje jedyne dziecko na lodzie. Dokąd wrócisz, gdy szanowny Adam pozna w sieci młodszą? Nie myślałam, że jesteś aż tak głupia. – Magda zamknęła za sobą drzwi i usłyszała, że coś się o nie rozbiło. Na szczęście była już za nimi.

34.

– Ten skurwysyn chciał cię zgwałcić? Rany boskie! Byłaś na policji? – roztrzęsiona Lilka nie mogła znaleźć dla siebie miejsca. Chodziła po pokoju, obijając się o meble i próbując zapanować nad drżeniem rąk.
– Ciociu, proszę cię… – Marta leżała na sofie, opatulona przez Lilkę ciepłym kocem, popijając herbatkę z melisy. Przyjechała kilka godzin wcześniej, by opowiedzieć ciotce, co ją spotkało przed miesiącem. Na początku myślała, że poradzi sobie z tym sama, ale potem zauważyła, że musi o tym z kimś porozmawiać. Gdy opowiedziała o tym Oskarowi, ten najpierw chciał stłuc pana Mariana na kwaśne jabłko, ale zaraz potem zaczął pytać, czy czasami Marta nie sprowokowała szefa do takiego zachowania.
– Kiedy to się stało? – Lilka przysiadła na sofie, przytuliła mocno Martę i raz po raz całowała ją w czoło.
– W tamtym miesiącu.
– Jezus Maria! Chodziłaś z taką bombą w środku przez miesiąc? Dziecko! Z nikim nie rozmawiałaś?
– Rozmawiałam. Z Oskarem – ton Marty obudził podejrzenia Lilki.
– A on co na to? Jak zareagował? Zainteresował się tym, zbagatelizował czy może stwierdził, że przesadzasz, bo faceci czasami tak mają?
– Najpierw się zdenerwował – Marta postanowiła niczego nie ukrywać. – Potem zaczął mnie oskarżać, że to moja wina, bo na pewno zachowywałam się prowokacyjnie. Inaczej Marian nigdy by się nie posunął do czegoś takiego – Lilka zerwała się z sofy i rozpoczęła swój marsz po pokoju, zaciskając ręce w pięści.
– A to skurwysyn jeden! – wybuchła. – Marta, to jest skurwysyn, bydle niemyte, piździelec pierdolony, kutafon zajebany, frędzel jeden! – wyrzucała z siebie kolejne inwektywy, wyobrażając sobie, że dopada Oskara, wbija mu zęby w tętnicę i rozrywa ją na strzępy.
– Rany, Lilu, co z tobą? Zaczynam się ciebie bać – Marta po raz pierwszy od miesiąca się roześmiała.
– Marta! Ty chyba mu nie uwierzyłaś? Dziecko, zapamiętaj sobie jedno! W niczym nie zawiniłaś. Nie ma czegoś takiego jak sprowokowanie do gwałtu. Gdybyś nawet paradowała przed tym zezolem w bikini, to i tak nie miał prawa wyciągać po ciebie swoich brudnych łap. Kobieta ma prawo uśmiechać się do mężczyzny, ma prawo ubierać krótkie spódniczki, ma prawo flirtować i eksponować biust, i nawet gdybyś tak właśnie się ubierała, czego nie robisz, nad czym ubolewam, to masz do tego prawo! A ten kutafon, twój szef, musi zapanować nad swoimi gaciami i trzymać swojego kutasa na wodzy, do cholery jasnej! Ale wiesz co? Takich jak ten Marian jest na pęczki. Niedowartościowani pierdziele, którym się wydaje, że pieniądze otwierają wszystkie drzwi. Gorszy w tym wszystkim jest Oskar. Ty nie możesz na niego liczyć, coś mi się wydaje, że on cię opuści, oszuka, sprzeda w najgorszym dla ciebie momencie.
– Wiem, ciociu, już teraz to wiem – po twarzy Marty płynęły łzy.
– I co z tym zrobisz? Wrócisz do niego?
– Spróbuję jeszcze raz.
– Marta, proszę… – Lilka jęknęła, cierpiała na samą myśl, że jej mała dziewczynka zda się na opinie faceta, który obniża jej poczucie wartości.
– Lila, nie rozumiesz, ja go kocham. Wiem, że jest okropny. Poza tym jest coś jeszcze. Od jakiegoś czasu on dziwnie się zachowuje, nie wiem, o co chodzi. Cokolwiek zrobię, on to wyśmiewa, często publicznie. To upokarzające, naprawdę, ale jeszcze go kocham.
– Marta, błagam cię. Nie mogę tego słuchać. Co zamierzasz?
– Zamierzam jeszcze dać się sponiewierać tak, żeby przeszła mi miłość do niego. Inaczej się nie uwolnię, za każdym razem będę żałować rozstania, myśląc, że popełniłam piramidalne głupstwo. Muszę dojrzeć, rozumiesz?
– Prawdę mówiąc – nie. Marta, czy on cię kiedykolwiek uderzył?
– Próbował, dwa razy, w tym raz w miejscu publicznym, na dyskotece.
– Zabiję dziada! – Lilka nie potrafiła ukryć emocji.
– Uspokój się, nie słuchasz, powiedziałam, że próbował. Raz tak mu zasadziłam kopa w jaja, że przez pół godziny nie mógł złapać oddechu. Za drugim razem walnęłam w nos, krew leciała strumieniem. Zastrzegłam, że trzeci raz będzie jego ostatnim i wyląduje w szpitalu, a że ludzie widzieli, jak rzucał się do mnie z łapami, prawo stanie po mojej stronie i chyba się przestraszył.
– Marta, chcesz tak żyć? Chcesz się bać jego powrotu do domu? Chcesz się z nim bić za każdym razem, gdy on podniesie na ciebie rękę? Dziecko! Proszę cię, wróć do domu. Uzbierałam trochę pieniędzy, kupimy drugie autko, będziesz mogła dojeżdżać do pracy. Proszę cię, wróć.
– Wrócę, ale jeszcze nie teraz. Bądź cierpliwa.
– A co zrobimy z Marianem? Przecież nie możemy mu tak odpuścić, prawda?
– Żadnej policji – zastrzegła Marta.
– Wiem, żadnej policji, ale gdyby tak łachudrze wymazać na witrynie napis „pedofil i gwałciciel”? A gdyby tak wymazać ten napis gównem? Co ty na to? Ten ochroniarz chyba by nas wpuścił po godzinach pracy, jak myślisz? – Marta zaczęła się śmiać. Najpierw po cichu, potem już głośno, razem z Lilką, wyobrażając sobie reakcję Mariana na gównianą reklamę sklepu.
– Ale skąd wziąć to gówno? – zaczęła się zastanawiać Marta.
– O to nie ma co się martwić. Same wyprodukujemy – znowu zaczęły się śmiać, omawiając szczegóły planowanej akcji. Marta leżała oparła głowę na kolanach Lilki, czując, że przy tej kobiecie nic jej nie grozi i że przy niej jest jej dom.

35.
Drzwi gabinetu otworzyły się znienacka i stanął w nich dyrektor, w całej swej okazałości; jak zwykle wszedł bez pukania, bez dzień dobry, jak zwykle nie odpowiedział na chóralne „dzień dobry” dzieciom. Założył ręce za plecy, rozejrzał się po klasie, wreszcie raczył zauważyć siedzącą w dziecięcym kręgu Lilkę z książką w ręku.
– Koleżanko, proszę zadać coś dzieciom i proszę za mną – rozkazał, stanąwszy w drzwiach i wskazując ręką, którędy Lilka ma się za nim udać, jakby nie wiedziała, gdzie jest wyjście.
– Panie dyrektorze, dzieci są za małe na to, by im coś zadawać. Nie mogą zostać same w klasie. Muszę zorganizować zastępstwo.
– Jak pani będzie szła za mną, to minie pani po drodze bibliotekę. Pani powie tej bibliotekarce, żeby panią zastąpiła. Ona i tak nic nie robi cały dzień. Proszę za mną. – Lilka uśmiechnęła się najłagodniej jak umiała i ani drgnęła.
– Panie dyrektorze, nie wyjdę z gabinetu, dopóki pani Asia tu nie przyjdzie. Nie mogę zostawić maluchów samych – stanowczość jej głosu rozsierdziła dyrektora, który poczuł, że jej niesubordynacja zachwiała jego dyrektorskim autorytetem.
– W tej chwili proszę za mną! – ryknął, oblewając się krwawym rumieńcem. – Do kogo ja mówię? – jedna z dziewczynek zaczęła się płakać, a chłopcy siedzieli po raz pierwszy chyba jak trusie, wpatrując się w górującego nad nimi mężczyznę, który zaczął krzyczeć na ich panią. Lilka wyjęła z torebki telefon i powoli zaczęła wybierać numer.
– Co pani wyprawia? – dyrektor cały czas stał w otwartych drzwiach gabinetu, licząc na to, że Lilka się ugnie i w końcu wyjdzie za nim.
– Dzwonię do kuratorium, by zapytać, czy nauczyciel klas jeden – trzy może zostawić same maluchy w klasie, bo żąda tego dyrektor. – Dyrektor odwrócił się na pięcie i trzasnął drzwiami, wychodząc z klasy. Dzieci patrzyły na Lilkę, która przytuliła płaczącą Amelkę. Po kilku minutach usłyszeli pukanie do drzwi i do gabinetu weszła pani Asia, szkolna bibliotekarka. Usiadła z dziećmi w kręgu i zaczęła czytać tam, gdzie przerwała Lilka. Tylko rumieńce na twarzy świadczyły o tym, że dyrektor wyładował na niej swoje niezadowolenie. Lilka przekroczyła próg jego gabinetu z mocna bijącym sercem. Nawet na nią nie spojrzał, siedział za biurkiem, przeglądając jakieś papiery, gdy ona stała posłusznie po drugiej stronie blatu. Wreszcie wskazał jej ręką krzesło.
– Pani koleżanko, pani mi naderwała mój autorytet – zaczął, patrząc na nią groźnie.
– Przykro mi, że pan tak uważa – odparła, stwierdzając w myślach, że dyrektor za mocny we frazeologii swojej mowy ojczystej nie jest.
– No tak, ale ja – jak pani zapewne wie – pamiętliwy nie jestem. Mam dla pani zadanie – podał jej plik zapisanych kartek. – Jest projekt do napisania. Pani się zapozna do jutra i napisze, tam jest data – wskazał palcem kartkę. – Chcę to mieć do końca przyszłego tygodnia, muszę przecież sprawdzić, bo wy jak coś napiszecie, to potem i tak muszę poprawiać. Może pani iść do tych swoich dzieci.
– Kto jeszcze pracuje przy projekcie? – Lilka nie ruszyła się z miejsca.
– Jak to kto? Ile osób ma pisać jeden projekt? Taka pani mądra i sama sobie pani nie poradzi? Niech pani pokaże na co panią stać.
– Panie dyrektorze, może coś sobie wyjaśnijmy. Po pierwsze, gdyby pan tak bardzo cenił tę moją mądrość, o której mówi pan teraz z przekąsem, to pewnie miałoby to swoje odbicie w nagrodach, którymi hojną ręka obdarowuje pan innych, mnie corocznie pomijając.
– To ja decyduję… – Lilka nie pozwoliła mu dokończyć.
– Proszę mi nie przerywać – zastrzegła. – Po drugie, zlecając mi samodzielne napisanie projektu, zdradza się pan z niewiedzą, pan pojęcia nie ma, co znaczy pisać projekt. Gdyby pan się na tym znał, wiedziałby pan, że w innych szkołach projekty piszą grupy nauczycieli.
– Grupa? Proszę bardzo, będzie grupa. Pani Marzena Jasińska będzie w tej grupie. Bibliotekarkę sobie dokoptujcie. I już jest grupa. O, i ta ze świetlicy też. Siedzą cały dzień, nic nie robią, niech się przynajmniej na coś przydadzą. To znaczy bibliotekarka i świetliczanka. One siedzą.
– Czego dotyczy ten projekt?
– A jakie to ma znaczenie?
– Czego dotyczy? – Lilka zapytała ponownie, więc dyrektor sięgnął po kartki i czytał przez chwilę.
– Pracownię informatyczną można wygrać, pani wie, jaki to by był sukces? – zakrzyknął wesoło. Lilka przypomniała sobie, co ostatnio mówiła Mirka: dyrektorowi brakowało argumentów w walce o zachowanie stołka, więc rozpaczliwie szukał sposobu na zaistnienie w środowisku.
– Prozę zaangażować w to informatyków i matematyków – podpowiedziała Lilka. Przecież ani ja, ani Marzenka nie znamy się informatyce, więc nie będziemy umiały wymyślić zajęć czy też zadań, które można wpisać w projekt.
– Nie pani mi będzie mówić, komu mam zadanie przydzielić – dyrektor zdenerwował się już nie na żarty. Lilka wiedziała, że informatycy odmówili pracy nad projektem, ale wiedziała też, że nie może zabrać się za pracę nad czymś, na czym się nie znała.
– Przykro mi, ale nie podejmę się tego. Ja mogę zajmować się swoją dziedziną. Nie jestem informatykiem – na szkolnym korytarzu zabrzmiał dzwonek oznajmiający przerwę. Lilka wstała i zasunęła za sobą krzesło.
– Co, nie chce się pracować, co? I ja miałem pani nagrody dawać? Szansę pani dałem, pani jej wykorzystać nie umie. Pani w ogóle coś umie?
– Proszę ją wykorzystać samemu. W innych szkołach projekty piszą także dyrektorzy. Razem z Marzenką spędzacie tu państwo tyle czasu po lekcjach, że napiszecie ten projekt raz dwa. Pan zresztą jest inżynierem i z tego, co mi wiadomo, skończył pan podyplomową informatykę, czyż nie? – wyszła z dyrektorskiego gabinetu, zamykając za sobą delikatnie drzwi, gdy dyrektor zaczynał coś wykrzykiwać. Siedząca za biurkiem w sekretariacie sekretarka ocierała chusteczką płynące po twarzy łzy. Dopiero po chwili Lilka zrozumiała, że kobieta śmieje się. Do łez.


36.

Lilka czytała książkę, popijając kawę i upajając się wolnym czasem, którego ostatnio jej brakowało. Wprawdzie wolałaby sobotni wieczór spędzić bardziej ekscytująco, ale już się przyzwyczaiła, że Michał wpadał do niej tylko na dwie lub trzy godziny, zwykle po południu, a potem gnał jak wicher do swoich spraw. Gdy usłyszała delikatne pukanie do drzwi, pomyślała, że być może Michał wygospodarował dla niej dodatkową godzinę. Zerwała się, by otworzyć drzwi, za którymi stała Emilia. Lilka zauważyła, że posunęła się w latach, posiwiała, i jakby skurczyła się trochę, ale nadal była tą samą elegancką kobietą, matką Marka, teściową Eli, którą obie z siostrą podziwiały i przed którą obie stawały instynktownie na baczność. Uśmiechnęła się na widok Eli i bez zaproszenia weszła do mieszkania, delikatnie popychając Lilkę do środka i zamykając do drzwi.
– Nic się nie zmieniłaś, Lilu – uśmiechnęła się, ściągając płaszcz i wieszając go na wieszaku. – Zaprosisz mnie na kawę? – bez zaproszenia przeszła do pokoju, oniemiała Lilka podreptała za nią posłusznie ze świadomością, że straciła kontrolę nad sytuacją.
– Stało się coś? – wydukała wreszcie, patrząc, jak babcia Marty usadawia się na jej sofie i starannie składa koc, którym jeszcze przed chwilą się okrywała.
– Tak, usiądź proszę. Musimy porozmawiać. – Lilka siadła posłusznie, wpatrując się w twarz Manowiczowej. Staranna fryzura, bardzo delikatny makijaż, lekka siwizna na skroniach, których nie pokryła farba do włosów…, to wszystko podkreślało tylko niewątpliwą klasę tej kobiety, która zawsze umiała się ubrać i to bez konieczności wydawania na siebie fortuny. Manowiczowa sięgnęła po swoją torbę z naturalnej skóry, z której wyciągnęła dwie duże szare koperty.
– Mój testament – podała Lilce jedną z kopert – a tu moje, poświadczone notarialnie, uzasadnienie ostatniej woli i mój pamiętnik. Jeśli chcesz, możesz poczytać. Pisałam go od śmierci Eli. Jak widzisz, zabezpieczyłam się po zęby, ale gdy się ma syna prawnika i synową tak pazerną, że uważa, że wszystko jej się należy, to trzeba się zabezpieczyć.
– Nic nie rozumiem – Lilka była zdezorientowana, trzymała w ręce szare koperty i nie wiedziała, co ma dalej z nimi zrobić.
– Już tłumaczę – Emilia wyjęła jej koperty z ręki i odłożyła na stolik. – Jak wiesz, jestem jedyną właścicielką tej pięknej willi, którą zawsze tak podziwiałyście z Elą. Mój syn nic do niej nie ma. Mam też trochę oszczędności. Mój mąż dobrze zarabiał, miał głowę do różnych inwestycji; wprawdzie nie żyje od tylu lat, że muszę patrzeć na jego zdjęcia, by przypomnieć sobie jego twarz, ale pieniądze mi się nie rozeszły, bo należę raczej do osób zaradnych i oszczędnych – zaśmiała się. – Wszystko zapisałam Marcie, pozbawiając mojego syna udziałów w spadku i uzasadniając moją wolę, ale testament rządzi się swoimi prawami, więc za duże to uzasadnienie nie było… Uzasadniłam więc swoją decyzję odrębnie, poświadczając to u notariusza. Wiesz, że pojechałam do Poznania, żeby sporządzić testament? – zagadnęła.
– Ale to ponad sto kilometrów? – Lilka nie kryła zdziwienia.
– No a co ty myślisz? Do kogo tu miałam iść? Syn prawnik, znany w środowisku, niby tajemnica zawodowa powinna notariusza trzymać w ryzach, ale że ja podejrzliwa jestem, wolałam nie ryzykować.
– Ale czemu pani mi to daje?
– Żeby dziwnym trafem nie zaginęło. I jeszcze jedno. Nikt o tym nie może się dowiedzieć. Gdyby to się wydało, mój syn i ta jego okropna Grażyna już wysmażaliby pozew do sądu o ubezwłasnowolnienie mnie i wierz mi, wiem, co mówię. Grażyna od kilku miesięcy przebąkuje, że mam siedemdziesiąt pięć lat, jestem stara, niesamodzielna, więc nie mogę mieszkać sama. Z poczty pantoflowej wiem, że już znalazła jakiegoś kupca na mój dom, a jest on wart naprawdę duże pieniądze.
– Rany boskie – Lilka nie mogła sobie wyobrazić Emilii mieszkającej pod jednym dachem z Grażyną.
– Nieźle to sobie umyśliła: dom sprzedać, mnie upchnąć w domu starców, oszczędności zagospodarować. Marek jej w tym nie przeszkodzi. Od początku chodzi na jej sznurku. To bardzo niebezpieczna kobieta. Wszystkiego jej mało, i pomyśleć, że zrobiłam wszystko, czego chciała, trzymałam się z daleka od Marty, choć serce mi krwawi na samą myśl o tym, że moja jedyna wnuczka mieszkała przez te wszystkie lata tak blisko, a ja… – Emilia podniosła się z kanapy.
– Muszę już iść. Nikomu nie mów o mojej wizycie, nie mów o testamencie. Trzymaj Martę z daleka od Grażyny, i od ojca. Ona jest zdolna do wszystkiego, a on – bezwolny, co oznacza, że zrobi to, czego ona zechce.
– Marta będzie za godzinę, może poczeka pani, wypije kawę…, może chce pani z nią porozmawiać? – Lilka złożyła tę propozycję częściowo wbrew sobie. Emilia dotknęła ręką jej twarzy i pogładziła po policzku.
– Nawet nie wiesz, jak o tym marzę, ale nie zrobię tego. A wiesz dlaczego? Bo jest mi strasznie wstyd. Co mam powiedzieć mojej wnuczce? Że bałam się przeciwstawić synowi i dla świętego spokoju zrezygnowałam z niej? Nie, nie mogę. To moja pokuta, moja kara. Tak być musi. Nie mów o mojej wizycie Marcie. Jest młoda. Gniew, żal, poczucie krzywdy albo i triumfu mogą sprawić, że komuś o niej powie, a to może się źle skończyć. I dla mnie, i dla niej  – nałożyła płaszcz i wyszła z mieszkania Lilki, zostawiając ją w przedpokoju.

37.

– Niuniuś – Lilka nie lubiła, gdy Michał tak do niej mówił, nawet przez telefon – walentynki to anglosaski zwyczaj niemający nic wspólnego z polską tradycją! – W takie duperele to dzieci mogą się bawić, ale nie my, poważni ludzie. Zresztą, gdybym nawet lubił walentynki i wzajemne obrzucanie się czerwonymi serduszkami, to i tak nie mógłbym przyjechać. Mam wyjazd służbowy.
– Wyjazd służbowy? Przecież to będzie sobota.
– Niuniuś, tyle razy ci tłumaczyłem, że niektórych klientów mogę zastać tylko w soboty. Nie pamiętasz?
– Pamiętam, pamiętam. Daleko jedziesz? – zapytała niewinnie, szykując się na podstęp. Od jakiegoś czasu jej znajomość z Michałem obrała zły kierunek. Michał przyjeżdżał coraz rzadziej, był z nią coraz krócej i Lilka nie mogła się pozbyć wrażenia, ze Michałowi chodzi tylko i wyłącznie o seks, a skoro przyjeżdżał coraz rzadziej, to mogło oznaczać tylko jedno: facet z takim temperamentem musiał sobie znaleźć inną kobietę.
– Daleko, kochanie, aż do Międzyzdrojów – w głosie Michała zabrzmiał smutek, o którym Lilka pomyślała złośliwie, że jest najzwyczajniej w świecie udawany.
– Zajmie mi to cały dzień, ale wpadnę do ciebie we wtorek. Kupiłem bardzo dobre wino, wypijemy, będzie miło.
– Mogę jechać z tobą – zaatakowała znienacka, uśmiechając się w duchu i z ciekawością czekając, na jaki pomysł wpadnie Michał, by zniechęcić ją do wyjazdu.
– Co? Nie, kochanie, to niemożliwe – Lilka wyczuła w jego głosie panikę. – Ja jadę do pracy, będziesz się nudziła. Spotkamy się we wtorek.
– Daj spokój Michał, nie panikuj. Ty będziesz załatwiał te swoje interesy, ja pochodzę po plaży.
– W lutym? Po plaży? – Michał zaczynał się denerwować. – Daj spokój, przestań wariować. Przyjadę we wtorek.
– Nie, Michał, jutro jadę z tobą. Nie martw się o mnie, po plaży można chodzić o każdej porze roku.
– Nigdzie nie jedziesz! – krzyknął. – Nie ty będziesz decydować, zaczynasz niepotrzebnie komplikować nasze sprawy.
– E tam, daj spokój. Niczego nie komplikuję i nie zamierzam komplikować. Chcę znać prawdę.
– O co ci znowu chodzi? Jaką prawdę? Do cholery, wyłączam się, jesteś dzisiaj jakaś zwariowana, z tobą się nie da dzisiaj rozmawiać. Uspokój się, będę we wtorek, porozmawiamy…
– Nie radzę! – Lilka ściszyła głos. – I pamiętaj, że mieszkasz ode mnie tylko trzydzieści kilometrów, więc znaleźć ciebie będzie raczej łatwo, zwłaszcza komuś, kto tak jak ja, ma wprawę w ściąganiu informacji z wyszukiwarek.
– Co? Co? Co ty gadasz? Zwariowałaś?
– Nie, nie zwariowałam, ale ty za mądry nie jesteś. I lepiej słuchaj, co do ciebie mówię. Jesteś u mnie zawsze w tygodniu, w soboty, niedziele, święta, andrzejki, sylwestra ciebie nie ma, nie obierasz telefonów, jakbyś się pod ziemię zapadł. Gdybym była głupsza, mogłabym ewentualnie uwierzyć, że rodzina, stara i chora matka, zramolała ciotka, kulawy sąsiad, namolni klienci, dorastające dzieci, wolontariat i inne sraty pierdaty przeszkadzają ci w spotkaniach, ale aż tak głupia nawet ja nie jestem. Poza tym jest jeszcze coś… Pamiętasz? Kiedyś byłeś u mnie i raptem dowiedziałeś się, że za chwilę przyjedzie moja Marta. Zerwałeś się jak oparzony. Pamiętasz, co mi powiedziałeś? „Ja nie chcę poznawać twojej rodziny”. To mnie zastanowiło, przecież ja nie chciałam, żebyś poznawał moją rodzinę. Nie miałam zamiaru wciągać cię w mój krąg rodzinny, ale ta twoja nagła rejeterada otworzyła mi oczy. Ty jesteś żonaty! Tylko nie zaprzeczaj! – zablefowała, modląc się w duchu, by zaprzeczył, wyśmiał ją i uspokoił.
– Idiotka! – padło przez słuchawkę razem z salwą ordynarnego rechotu. – Tak długo ci zeszło, by dojść do oczywistych wniosków? Całkowicie głupia jesteś, wiesz? Jak ktoś taki jak ty mógł w ogóle pomyśleć, że taki facet jak ja na ciebie poleci? W tobie nie ma nic ładnego, nic pociągającego. Jesteś szarym beznadziejnym wypłoszem. Typowa belferka, beznadziejna stara panna. Ciesz się, że tyle miesięcy z tobą byłem, bo teraz znów będziesz sama. Nikt cię nie zechce.
– Żona ładniejsza? – Lilka starała się trzymać gardę i okazać lekceważenie, choć w gardle tworzyła się jej wielka gula i coraz trudniej jej się oddychało.
– Moja żona? Ty ścierko! Wara ci od mojej żony! Ona jest piękna, ma klasę, styl, a nie tak jak ty…
– I uciekasz od tej urody i stylu w zdrady? – zakpiła.
– Kurwa! Bo łóżku jesteś dobra, rozumiesz? Tylko to. Nic więcej, zapamiętaj to sobie.
– Dzięki, że mi to mówisz, będę miała temat do rozmów z twoją piękną, stylową żoną – Lilka odłożyła słuchawkę, która już po sekundzie rozbrzmiała hałaśliwym dzwonkiem. Podeszła do barku i nalała sobie duży kieliszek wina. Ręka jej się trzęsła. Nie mogła znieść myśli, ze wcześniej nie domyśliła się prawdy, a właściwie, że nie chciała się jej domyślić. Najgorsze w tym wszystkim było to, że stanęła w jednym rzędzie z Grażyną. Ona też miała romans z żonatym. Wyłączyła telefon, na który nieustannie przychodziły SMS-y.

38.

Siedziała sama w swoim mieszkaniu. Od kilku dni nie odsłaniała okien, nie przebierała się, snuła się w piżamie stałą trasą: łóżko, lodówka, barek, łóżko. Wczoraj wyjęła z barku ostatnią butelkę wina i właśnie się zorientowała, że jeszcze jeden kieliszek i trunek się skończy, a bez niego będzie jej jeszcze gorzej. Nie miała ochoty przebierać się i malować, by pójść do sklepu, zwłaszcza że opuchniętej od płaczu twarzy nie pomógłby żaden makijaż, nie chciała też, by ktokolwiek widział ją w takim stanie. Na szczęście po ostatniej rozmowie z Adamem poszła do lekarza i dostała parę dni zwolnienia, bo po prostu nie była w stanie pracować. Przypomniała sobie spotkanie z Magdą i jej zdziwienie, że można tak postawić wszystko na jedną szalę – zrezygnować z pracy, sprzedać mieszkanie, kazać synowi się wyprowadzić i jechać na drugi koniec Polski, żeby rozpocząć nowe życie z człowiekiem, którego tak naprawdę się nie zna, z człowiekiem, o którym wie się tyle, ile sam raczył o sobie powiedzieć. Była wściekła na Magdę. Jakim prawem się wtrącała? Nabiła jej głowę obawą, strachem i zwątpieniem, a przede wszystkim, wyrzutami sumienia. Raptem zaczęła się zastanawiać czy to jest w porządku, by wygoniła swojego jedynego syna z domu tylko po to, by kupić mieszkanie obcemu facetowi. Zadzwoniła do Adama, chciała, by ją pocieszył, wsparł, utrzymał w pewności, że dobrze robi, bo ma prawo do szczęścia i do własnego życia, a jej syn jest już dorosły i musi zadbać o siebie. Chciała usłyszeć, że wszystko się ułoży, poukładają swoje sprawy, pozna nowych przyjaciół, dostanie pracę, a Kacper będzie mile widziany w ich mieszkaniu, ale Adam stwierdził tylko, że sama powinna wiedzieć, co ma robić. Jego oschły ton najpierw ją zaskoczył, potem podziałał jak kubeł zimnej wody, na końcu zdenerwował.
– Toż wiem – udała beztroskę – to ile chcą za to mieszkanie, które znalazłeś?
– Tylko sto trzydzieści tysięcy, jest fantastyczne – usłyszała podekscytowany głos Adama, który pewnie pomyślał, że ich plany są aktualne. – Będziesz zachwycona, siedemdziesiąt metrów kwadratowych, po remoncie, z pięknym widokiem na park. To absolutna okazja, oni wyjeżdżają do Niemiec, więc im się spieszy, zwłaszcza, że on, ten mąż, już tam mieszka, a ona boi się pewnie, że jest bez niej za długo sam. Rozumiesz, spieszy się kobiecie, żeby jej go nikt nie sprzątnął sprzed nosa – roześmiał się.
– Dobrze, Adasiu, ja też już mam kupca na mieszkanie. Przyjadę w przyszłym tygodniu, zapłacę swoją połowę i będziemy mogli się wprowadzać. – Adam zamilkł.
– Halo, Adam, jesteś tam?
– Iwa, dlaczego zmieniasz naszą umowę?
– O czym ty mówisz?
– Doskonale wiesz, że ja swoją połowę będę mógł zapłacić, gdy sprzedamy z Olą nasze mieszkanie, na razie to się nie udaje.
– No dobrze, rozumiem, ale przecież możesz wziąć kredyt na tę swoją połowę, spłacisz go, gdy sprzedacie to swoje mieszkanie.
– Przecież ci powiedziałem, że teraz nie mogę wziąć kredytu! – krzyknął. – Zaczynasz komplikować sprawę. O co chodzi? O tego twojego synusia? Czas najwyższy odciąć pępowinę, on musi w końcu zacząć żyć na własny rachunek.
– Odczep się od mojego syna, on żyje na swój rachunek. Ja nie czepiam się twojej rodziny, więc ty szanuj mojego syna.
– Więc o chodzi? – głos Adama złagodniał. – Co się stało? Przecież wszystko ustaliliśmy, Iwa. Raptem zmieniasz całą koncepcję. Tak się nie robi.
– Chodzi mi tylko o to, że skoro mój syn żyje na swój rachunek, to nie ma żadnych powodów, byś ty żył na mój – wypaliła. – I żebyś wiedział: ja chcę z tobą być, ale sama nie kupię nam mieszkania. Mieszkanie to wszystko, do czego się w swoim życiu dorobiłam. Jest jeszcze coś, mój syn nigdy niczego ode mnie nie żądał, ale połowa tego mieszkania należy do niego. Nie do ciebie. Myślę, że musimy raz jeszcze wszystko przeanalizować… – usłyszała w słuchawce sygnał, który świadczył o tym, że jej rozmówca się rozłączył. Wybrała numer ponownie, ale nikt nie odebrał. Siedziała potem w fotelu jak ogłuszona, przypominając sobie każde słowo z ich rozmowy. Nie spała całą noc, raz po raz dzwoniła na numer Adama, ale wyłączył telefon. Nie spała całą noc, płacząc i wyrzucając sobie niespotykaną głupotę. Rano czuła się jak po zderzeniu z czołgiem, obolała i chora. Powlokła się do lekarza, nie musiała ani kłamać, ani nawet za długo prosić. Popatrzył na nią, pokiwał głową i wypisał siedem dni zwolnienia. W drodze powrotnej do domu wstąpiła do monopolowego. Postanowiła, że w życiu już nie odezwie się ani do Magdy, ani do Lilki.

39.

– Dzień dobry, kogo nie widziałem! – dyrektor zasiadł za stołem obok Marzenki, zajmując krzesło Magdy, która przesunęła swoją filiżankę w inne miejsce.
– Wyobraźcie sobie państwo, że tym ludziom to już kompletnie odbija – zaczął ze swadą. Był w bardzo dobrym humorze. Ostatnie spotkanie z burmistrzem upewniło go w przeświadczeniu, że nikt go nie zdejmie z zajmowanego od kilkunastu lat stołka, a protesty niektórych nauczycieli na nic się zdadzą. Burmistrz potrzebował takich dyrektorów jak on, bo był zawsze lojalny, pozbywał się niewygodnych ludzi, nie płacił za nadgodziny, nie płacił za delegacje, pod koniec roku oddawał zaoszczędzone w ten sposób nadwyżki do urzędu miasta.
– Czyli którym ludziom? – Mirka rozsiadła się wygodnie gotowa do konfrontacji, która zaczynała już męczyć ludzi. Nieustanna atmosfera napięcia nie wpływała dobrze na atmosferę w pracy do tego stopnia, że wielu nauczycieli zaczęło unikać przebywania w pokoju nauczycielskim na przerwach.
– No proszę sobie wyobrazić – dyrektor podniósł głos, dając tym samym do zrozumienia, by go słuchano – że dzisiaj odwiedziła mnie pani Burkiewicz. Ona kiedyś pracowała tu w podstawówce – dyrektor machnął lekceważąco ręką. – Na emeryturze już od dwudziestu pięciu lat, ale cały czas jej się wydaje, że jest nauczycielką – prychnął pogardliwie.
– Panią Burkiewicz powinno się pamiętać – odpowiedziała cicho Mirka, nie spuszczając z dyrektora oczu. – To moja dawna wychowawczyni. Prawdziwy nauczyciel – podkreśliła – z zasadami. Cieszy się ogromnym szacunkiem.
– Koleżanko, nauczycielem jest się wtedy, gdy się pracuje w szkole. Co ta pani może dzisiaj wiedzieć o pracy pedagogicznej, o pracy wychowawczej? To już nie te czasy. Zresztą, gdy tylko zaczęła te swoje trele morele, od razu można było się zorientować, że już chyba ją jakiś Alzheimer łapie.
– Tak? Ale dlaczego pan tak mówi? – Mirka chciała się dowiedzieć, co się stało.
– No więc ta Burkiewicz przyszła, żebym szukał jakichś naszych uczniów. Wyobraźcie sobie państwo, że trzech uczniów przeskoczyło przez płot do jej ogrodu i paliło tam papierosy. Burkiewiczowa to zauważyła i poszła ich przegnać, a jeden z nich się odszczeknął. I ona w pretensjach.
– Co to znaczy, odszczeknął się? – dociekała Mirka.
– No a co miał zrobić? Zaczęła ich pouczać, że za młodzi na palenie, że zaśmiecają jej teren, bo rzucają pety do ogrodu, to jej powiedzieli „ Co cię to obchodzi, stara kurwo?”. I ta stara teraz chce, żebym ja prowadził śledztwo. Głupia baba.
– Przecież dyrektor nie jest od tego – poparła go Marzenka.
– No właśnie. Jak ja bym się miał zajmować takimi pierdołami, to bym tu musiał przez dwadzieścia cztery godziny siedzieć.
– A od czego jest dyrektor? – zapytała Mirka.
– Koleżanko, znowu koleżanka zaczyna? To już jest naprawdę nudne.
– Pani Burkiewicz była, jest i będzie nauczycielką do końca. Pani Burkiewicz to wiedza, kultura osobista, takt, zasady i odpowiedzialność. Pani Burkiewicz to autorytet. Ale pan tego nie zrozumie. Ty, Marzenko, też nie, bo oboje trafiliście do zawodu z tak zwanej negatywnej selekcji – nikt inny by was nie zatrudnił.– Mirka smagała słowami jak biczem.
– Pani koleżanko! – ryknął dyrektor. – Pani sobie za dużo pozwala! Zabraniam!
– Przez takich jak wy ludzie uważają nauczycieli za niekompetentnych nierobów. Przez takich jak wy niedługo wstyd się będzie przyznać, że jest się nauczycielem. W naszej szkole pracuje kilkadziesiąt nauczycieli, większość z nich to ludzie świetnie wykształceni, mądrzy i kochający swoją prace. Ci ludzie mają mnóstwo innych, pozaszkolnych zajęć dających niezłe zarobki, ale i tak codziennie przychodzą do szkoły, bo lubią uczyć, bo wierzą, że ich praca prędzej czy później przyniesie dobre efekty. Bo pamiętają, że gdy my byliśmy w szkole, też sprawialiśmy kłopoty i też czasami niezbyt dobrze się zapowiadaliśmy. Tak pracowała też pani Burkiewicz. Wie pan, co nam zawsze mówiła? Pani Burkiewicz uczyła, że nie trzeba kończyć studiów i robić doktoratów, by być dobrym człowiekiem, mądrym człowiekiem, by osiągnąć zawodowy sukces, bo gdyby świat był pełen miernych magistrów, to nie byłoby postępu. I miała kobieta rację. Co najmniej dwoje miernych magistrów siedzi teraz przede mną i naśmiewa się ze starej, mądrej nauczycielki tylko dlatego, że są nieudolni. A ty się nie śmiej tak głośno – popatrzyła na Marzenkę, bo od razu słychać twój poziom. Wiesz, że najgłośniejsza jest głupota? – zabrzmiał dzwonek i nikt już nie słuchał krzyczącego dyrektora i płaczącej Marzenki. Ludzie robili wszystko, by jak najszybciej wyjść z pokoju.

40.

– Musimy do niej iść – przekonywała z uporem Magda. – Ona jest w nieciekawym stanie, wiem od jej sąsiadki. Jej kompletnie odbiło, nie chodzi do pracy, prawdopodobnie się nie myje, bo gdy ta sąsiadka do niej zadzwoniła, Iwona otworzyła na chwilę drzwi i wyglądała koszmarnie. Brudna piżama, przetłuszczone włosy i śmierdziała alkoholem.
– No czy ty nie przesadzasz? – Lilka poddała te rewelacje w wątpliwość. – Iwona śmierdząca alkoholem? Niemyta? Niepracująca? Pewnie jest chora, może ma grypę, teraz wiosna, sezon grypowy przecież.
– Mówię ci, że z nią jest źle – upierała się Magda. – Ta kobieta zaczepiła mnie na ulicy, nawet nie wiem, jak się nazywa. Podeszła i spytała czy może porozmawiać. Myślisz, że wymyśliłaby coś takiego? Iwa nie chodzi do pracy od dwóch tygodni, najpierw miała tydzień zwolnienia, teraz wzięła tydzień bezpłatnego, ponoć miała gdzieś pilnie wyjechać, ale nie wyjechała. Siedzi zamknięta w domu.
– Może trzeba zadzwonić? – Lilka zaczęła się zastanawiać.
– Myślisz, że nie próbowałam? Ode mnie nie odbiera. Zadzwoń ty, może z tobą zechce rozmawiać.
– Z tobą nie chce, to i ze mną nie będzie chciała. 
– Niekoniecznie – Magda zawiesiła głos. – Pokłóciłam się z nią, gdy byłam u niej ostatnim razem. Może powiedziałam jej za dużo? Nie wiem, wtedy czułam, że tak muszę. I coś mi się wydaje, że chyba po tej rozmowie musiało się coś stać z tym jej Adamem. Bo czemu ona tak się teraz zachowuje?
– Ale o co się pokłóciłyście? I czemu mi nic nie powiedziałaś?
– Cholera, chciałam pokazać, jaka to ze mnie dyplomatka. Chciałam najpierw sama z nią pogadać, bez ciebie, żeby nie pomyślała, że robimy jakiś nalot czy co. Dowiedziałam się, że Iwa szuka kupca na mieszkanie i poszłam do niej.
– Co takiego? Co ty wymyślasz? Iwona chce sprzedać mieszkanie?
– Nie przerywaj, tylko słuchaj. Dowiedziałam się, że wariatka szuka kupca na mieszkanie, a Kacper wyprowadził się od niej i wynajął kawalerkę. Poszłam do niej, a ta mi zasunęła rewelację: mieszkanie sprzedaje, wyjeżdża do tego Jastrzębia czy gdzieś tam, do Adama jedzie, bo miłość po grób, nigdy wcześniej nie była taka szczęśliwa.
– Do tego z Internetu? – upewniła się Lilka.
– Właśnie, do tego. Pytam ją czy pomoże Kacprowi kupić kawalerkę, a ta w krzyk, że Kacper dorosły, ona odcina pępowinę i niech syn radzi sobie sam. Zresztą nie starczy jej, bo musi najpierw sama mieszkanie kupić, bo Adam musi poczekać aż sprzedadzą z byłą żoną mieszkanie i wtedy odda jej połowę. A jak jej odda, to być może Kacprowi pomogą. „Pomogą”, rozumiesz? Nie ona, matka, oni – Adam i ona.
– O kurde, zwariowała. Zwariowała baba, nie ma co.
– Dokładnie. Wkurwiłam się, bo wyobraziłam sobie, co czuje Kacper, jakbym swojego syna widziała. I powiedziałam jej, co o tym wszystkim myślę. Wściekła się, nawrzeszczała i wyrzuciła mnie z domu. Wykrzyczała mi, że nie chce mnie znać.
– A praca? Znalazła tam pracę? – Lilka nie mogła uwierzyć w to, co słyszała.
– A gdzie tam! Adam miał jej pracy szukać. Ponoć ma tam znajomości. To co, idziemy? – Magda zaczęła się niecierpliwić. Lilka wybrała numer telefonu Iwony, ale ta miała wyłączoną komórkę. Narzuciła na siebie kurtkę i wsunęła stopy w półbuty. Szły wolno, zdając sobie sprawę z tego, że czeka je raczej nieprzyjemne spotkanie z cierpiącą przyjaciółką, która najprawdopodobniej przeżywała rozstanie. Dowlokły się wreszcie pod blok Iwony i postały przez chwilę przed jej drzwiami, nim Lilka zdecydowała się zadzwonić. Były pewne, że postoją przez moment przed drzwiami i odejdą z kwitkiem, ale po kilku dzwonkach usłyszały odgłos otwieranego zamka. Drzwi uchyliły się lekko, ale nikt w nich nie stanął.
– No włazicie czy nie? – usłyszały głos Iwony. – Nie pokażę się w takim stanie ludziom – przekroczyły próg mieszkania, za którym stała Iwona wyglądająca jak obraz nędzy i rozpaczy. 
– Miałaś rację – powiedziała do Magdy. – Gdy wyraziłam swoje wątpliwości co do zasadności wyłożenia całej sumy za mieszkanie, rozłączył się. Najpierw nakrzyczał, że jestem głupia. I co ? Zadowolona jesteś? Nie powiesz „a nie mówiłam?” – Iwona zaśmiała się, kładąc się na kanapie.
– Daj spokój, przepraszam, naprawdę – głos Magdy drżał. – Niepotrzebnie się wtrąciłam.
– Pierdolić to. Dwa tygodnie picia i wycia wykończyły mnie. Gdybym się nie wstydziła, już dawno bym się do was dobijała, ale było mi wstyd. Drugi raz związałam się ze skurwysynem. A wiecie, co jest najgorsze?
– Że pierwsza go nie rzuciłaś? – zaryzykowała Lilka.
– Ot, głupia. Wypiłam wszystko i teraz nie mam czym wznieść toastu na nowy początek. Gdzieś tak trzy dni temu zaczęłam się otrząsać. Nawet kąpiel wzięłam. 
– Ale cały czas wyglądasz jak po ciężkiej grypie – zauważyła Magda.
– Bo się nie umalowałam. Myślę, że makijaż zacznę robić za jakieś dwa dni.
– Wyglądasz mizernie. I schudłaś, jakieś pięć kilo? – zauważyła Lilka.
– Osiem. Czyli nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
– Kurczę, a może się umalujesz i wybierzemy się do kina? No co tak będziesz całe dwa dni na makijaż czekać? Teraz Lilki kolej na prowadzenie auta.
– Nie gniewajcie się, ale jeszcze nie dziś. Dziś zamierzam tutaj wywietrzyć i posprzątać. I nie chcę waszej pomocy – zastrzegła, uprzedzając propozycję Magdy. – Sama nabałaganiłam i sama posprzątam.
41.
 
Marta pakowała swoje rzeczy, powoli i metodycznie. Oliwier rozłożył się wygodnie na kanapie i sprawdzał, co dają w telewizji, nie reagując na to, co się wokół niego dzieje.
– Te swoje brudy zabierz – warknął, patrząc na nią z niechęcią.
– Jakie brudy? – spytała zdziwiona.
– Te swoje babcine gacie, które kisną w koszu na brudy. – W jego głosie słychać było ni to złość, ni to pogardę, jednak Marta nie była zaskoczona. Znała ten ton od dawna.
– Nic tam nie kiśnie, przedwczoraj zrobiłam pranie. Twoje też. Masz je w szafie.
– Zbytek łaski – zaśmiał się głośno. – Długo jeszcze będziesz tu się kręcić? Chciałbym po tobie posprzątać, wieczorem przychodzą do mnie ludzie.
– Posprzątaj po sobie. W kuchni pozmywałam naczynia, złożyłam wyprane rzeczy. Zmieniłam ci nawet pościel. Umyłam też lodówkę i kibelek. Pomożesz mi znieść rzeczy, żebym nie musiała targać tych worków kilka razy?
– Kto, ja? – zdziwił się.
– OK, zaraz będzie ciocia, to mi pomoże.
– O nie, moja droga! – zerwał się na równe nogi. – Dawaj te worki, nie chcę tej baby tu widzieć. – Marta przystanęła w progu, patrząc na niego ze zdziwieniem.
– O co ci chodzi? Co masz do mojej cioci? Nigdy złego słowa od niej nie usłyszałeś.
– Nic do niej nie mam, nic nie mam do ciebie, po prostu chcę się od ciebie uwolnić, i od twojej rodziny. Mam ciebie dość.
– Oli, rozstańmy się w zgodzie – Marta próbowała załagodzić sytuację. – Nie wyszło nam, ale to nie powód, żeby się znowu kłócić.
– Bo z tobą nie można się nie kłócić! – krzyknął. – Ciekawe czy kiedykolwiek znajdzie się jakiś frajer, który z tobą wytrzyma. Któremu wystarczysz.
– Tobie nie wystarczyłam – powiedziała cicho. Cały czas pamiętała swoje urodziny. Poszli z przyjaciółmi do klubu, tańczyli, bawili się, a Oliwier ostentacyjnie zaczepiał inne dziewczyny i zapisywał sobie ich numery telefonów. A potem odkryła, że Oliwier umawia się z jakąś dziewczyną. Nawet gdyby chciała, nie mogła dłużej udawać, że jest dobrze. Nie mogła już znieść jego złego humoru, milczenia, wyśmiewania się z niej, gdy wychodzili gdzieś z przyjaciółmi, którzy też już nie chcieli w tym uczestniczyć i zaczęli unikać wspólnych imprez. W końcu jedna z bliższych koleżanek odważyła się i kiedyś jej powiedziała, że jeśli  sprawia jej przyjemność, gdy Oliwier ją publicznie upokarza, to może na to pozwalać, ale nikt ze znajomych nie chce być świadkiem takich zachowań. Dlatego wymawiają się za każdym razem, gdy Oliwier próbuje zorganizować wspólne wyjście na miasto. Ta rozmowa była momentem kulminacyjnym w dotychczasowym życiu Marty. Gdy spytała Lilkę, czy po nią przyjedzie, ta nie pytała nawet, co się stało. Obserwowała ten nieudany związek Marty, widziała jak dziewczyna walczy, by go utrzymać, jak bardzo schudła, a gdy podejrzała kiedyś w jej torebce Xanax, przestraszyła się. Próbowała rozmawiać z Martą i namówić, by wróciła do domu, ale ona nie chciała nawet o tym słyszeć.
Oliwier zniósł worki z rzeczami Marty na dół i wystawił jej przed klatką schodową.
– Klucze oddaj – wyciągnął do niej dłoń.
– Położyłam na szafce w przedpokoju. Oliwier – Marta dotknęła jego ramienia – wszystkiego dobrego.
– Wszystkiego dobrego? – roześmiał się. – Dziewczyno, już jest dobrze, bo wreszcie się od ciebie uwolniłem. Jesteś namolna jak natrętna mucha. Można ci pluć w oczy, a ty się ocierasz i mówisz, że mżawka. W pewnym momencie już myślałem, że będziesz na mnie wisieć całymi latami i zmarnuję sobie życie. I jeszcze teraz ten psychiatra. Czy ty widziałaś, żeby ktoś normalny do psychiatry chodził? Walnięta jesteś i tyle. I naprawdę dziękuję, że wreszcie przejrzałaś na oczy, bo ja już nie wiedziałem, co mam zrobić, żeby ciebie zniechęcić do wspólnego życia. Znajdź sobie kogoś, jakiego wsiowego głupka najlepiej, któremu będzie się zdawało, że związek z tobą to nobilitacja i któremu wystarczysz. Ale jak znam życie, to raczej nawet on długo z tobą nie wytrzyma. Nikt nie będzie aż tak głupi, żeby się męczyć. Chociaż, wiesz co? Masz jeszcze szansę. Na świecie pełno jest Marianów – odwrócił się plecami i otworzył drzwi prowadzące na klatkę schodową.
– Oli – Marta z całych sił próbowała zachować spokój, nie pokazując, co w tym momencie przeżywała – na drugi raz zamiast uprzykrzać dziewczynie życie, po prostu jej powiedz, żeby się wyprowadziła. Może przynajmniej tej ostatniej oszczędzisz wizyt u psychiatry. – Oskar już zamierzał wykrzyczeć jej, co o niej myśli, gdy zauważył samochód Lilki. Obrócił się na pięcie i zatrzasnął za sobą drzwi. Dopiero teraz Marta dała upust emocjom i wstrzymywane dotąd łzy popłynęły swobodnie po jej bladej jak papier twarzy. 

42.

„Sprzedajna dziwka” – Lilka odebrała kolejnego SMS-a z nieznanego numeru. Gdy przyszedł pierwszy, próbowała zadzwonić, ale nikt nie odebrał, najprawdopodobniej nadawca wyłączył komórkę. Zaraz potem podobne w treści wiadomości zaczęły nadchodzić lawinowo, już z Internetu. „Ty szmato, zachciało ci się cudzego męża?”, „Żałosna stara panno, na co liczysz? Że ktoś cię zechce?” Jednak najwięcej było krótkich, jednowyrazowych, w których ktoś odmieniał kurwy, dziwki i suki we wszystkich gramatycznych przypadkach. Lilka próbowała je ignorować, choć każda taka wiadomość była jak szpilka wkłuta w serce. Gdyby nie ten SMS o cudzych mężach, dałaby sobie rękę odciąć, że autorem tych wszystkich inwektyw jest Michał, ale czy on wspominałby o sobie jak o cudzym mężu? Zaczęła mieć wątpliwości. A jeśli to jego żona dowiedziała się o ich romansie i teraz dręczyła ją anonimowymi SMS-ami? Na samą myśl o takiej możliwości zaczęły ją palić policzki. Czuła się winna i upokorzona, wyrzucała sobie bezmyślność czy wręcz głupotę. Próbowała znaleźć wyjście z sytuacji, w myślach układała treść rozmowy, jaką powinna przeprowadzić z żoną Michała, by wytłumaczyć jej, że nie miała pojęcia o tym, że jest żonaty. Nie była w stanie skupić się na prowadzeniu lekcji, to wyłączała telefon, to włączała, by wykasować nieustannie nadchodzące wiadomości. Obiecywała sobie, że nie będzie ich czytać przed usunięciem, ale ciekawość połączona ze strachem brała górę i czytała wszystko, co przychodziło. Magda zauważyła od razu, że coś z nią nie tak i spytała nawet, czy coś się stało, ale Lilka zbyła ją tylko lekceważącym machnięciem ręki, którym chciała zbagatelizować obawy koleżanki. Wyrzuty sumienia ustąpiły strachowi, gdy wieczorem przeczytała treść groźby: „Czy nauczycielka może być kurwą?” „Czy rodzice wiedzą, że ich dzieci uczy kurwa?”, „Czy dyrektor wie, że zatrudnia kurwę?”, „Oni jeszcze nie wiedzą?”, „Poczekaj do jutra, suko”. I właśnie to „jutro” podziałało na Lilkę jak cios. Gdyby ten ktoś zaczął nadużywać to „jutro”, czułaby niepokój, ale nie bałaby się tak bardzo jak po jednorazowej groźbie, po której nastąpiła cisza. Co zrobi, gdy Michał, jego żona, oni razem czy ktokolwiek inny zjawi się w szkole lub wyśle anonim, by powiadomić dyrektora o jej romansie z żonatym mężczyzną? Nie bała się tego, że ją zwolnią z pracy, bo była to groźba pozbawiona racji bytu, ale wiedziała, co by się stało, gdyby dyrektor dysponował taką wiadomością. Nie dość, że prawdopodobnie przeczytałby treść anonimu w pokoju nauczycielskim, to jeszcze roztrząsałby głośno, jakie to głupoty wymyślają ludzie, bo nikt nie uwierzyłby w to, że ona, Lilka, mogłaby się wdać w jakikolwiek romans, a co dopiero w romans z żonatym facetem. Kto wie, czy nie zacząłby prowadzić śledztwa, podejrzewając, że autorem listu jest ktoś z ich grona, a ona musiałaby znosić te wszystkie fałszywie współczujące spojrzenia i kpiące uśmieszki.
– Co się dzieje? – Marta stanęła za nią, gdy mieszała zupę, którą gotowała na obiad.
– Co? A co ma się dziać?
– Daj telefon – Marta wyciągnęła w jej kierunku rękę.
– O co ci chodzi?
– Telefon – Marta nie zamierzała ustąpić.
– Ja nie sprawdzam twojego telefonu, ty nie będziesz grzebać w moim. Odsuń się, nalewam zupę.
– Nalejesz potem. Ty myślisz, że ja głupia jestem? Od kilku dni dostajesz SMS-y. Już po pierwszym miałaś takie wypieki, jakbyś się spodziewała wylewu. Chodzisz jak lunatyczka, dawaj telefon!
– Marta, proszę, to dla mnie strasznie upokarzające. Zostaw to, poradzę sobie.
– Kto tak pisze? Ten facet, z którym się umawiasz od ubiegłego roku czy jego żona? – Lilka stała zszokowana. Nie miała pojęcia, skąd Marta wie o jej randkach.
– Wiesz, że w tej kawiarni pracuje moja koleżanka? Wypatrzyła cię już na pierwszej randce. Nawet zdjęcie wam zrobiła. Nietrudno było cię wyśledzić. Aż tak przebiegła nie jesteś.
– Wyśledziłaś mnie? Ale po co?
– Mam tylko ciebie, a ty nie masz doświadczenia w kontaktach z mężczyznami, bo całe życie zajmowałaś się mną. Musiałam wiedzieć, kto zacz. No on. Kto zacz. Rozumiesz? – Lilka w milczeniu pokiwała głową. Nie miała pojęcia, co może powiedzieć w takiej sytuacji. – A potem zobaczyłam go w galerii handlowej z inną kobietą. Z taką tlenioną blondyną parametrami zbliżoną do Statui Wolności. Majestatyczna kobieta. Muszę przyznać – piękna. Biegał przy niej jak ratlerek przy owczarku niemieckim. Które z nich do ciebie pisze?
– Nie wiem – Lilka poddała się i nie zamierzała dłużej udawać, że nic się nie dzieje.
– Daj ten telefon – Marta po raz kolejny wyciągnęła rękę w kierunku Lilki. – Wiem, że treść jest drastyczna, inaczej nie wyglądałabyś jak śmierć na chorągwi. – Lilka zrezygnowała ze stawiania oporu i podała jej telefon.
– A to kundel jeden – zaśmiała się Marta. – Pozwolisz, że mu odpowiem?
– Ciekawe jak? Pisze przez Internet. Nie ma jak odpowiedzieć.
– Rany, Lila! Jak ktoś do ciebie pisze z Internetu, to ty odpowiadasz na internetową skrzynkę i nadawca otrzymuje odpowiedź. Zobaczymy czy facet taki odważny – oddała Lilce telefon.  „Michał Kowalczyński, K., ul. P. nr 13; żona – Irena Kowalczyńska, adres j.w. A żona wie, Michale, że ją zdradzasz? Poczekaj do jutra.”
– Rany boskie – Lilka szepnęła ze zgrozą. – Skąd tyle o nim wiesz?
– Nie słuchasz. Mówiłam, że widziałam go z żoną. Robił u mnie zakupy i zapłacił kartą. Ciekawe czy się teraz odezwie.

43.

– Co wy sobie, do kurwy nędzy, wyobrażacie? – Kasia, młoda wuefistka, krzyczała, próbując bezskutecznie zetrzeć ściekające jej po twarzy łzy. Pracowała z nimi od trzech lat, ale nie mogła znaleźć dla siebie miejsca w ich gronie. Dwaj inni wuefiści, mniej więcej w jej wieku,  pracujący trochę dłużej, uważali ją za intruza, a w obliczu planowanej redukcji etatów patrzyli na nią jak na kogoś, kto może im realnie zagrozić. Starsi koledzy, zwłaszcza ci uczący „poważnych” przedmiotów,  traktowali ją z góry, a dyrektor – od kilku miesięcy coraz bardziej lekceważąco, spychając na nią coraz więcej obowiązków, którym trudno było podołać. Gdy prócz eskaesów, sobotnich wyjazdów na zawody i obsadzania jej w roli opiekuna wycieczek dyrektor zażądał, żeby w pojedynkę opracowała regulaminy użytkowania sali gimnastycznej czy boiska, zaczęła walczyć. Ta jej asertywność nie spodobała się ani dyrektorowi, ani tym bardziej wykorzystującym ją kolegom, więc któryś z nich rozpowszechnił pogłoskę, że dostała się do pracy, bo dyrektor zna jej ojca czy kogoś tam równie dla niej ważnego. Początkowe docinki przybrały na sile w takim stopniu, który powinien zakończyć się złożeniem przez nią wymówienia z pracy, ale szans na znalezienie innej posady raczej nie miała. Na jednej z kolejnych rad dyrektor zaczął ją publicznie stawiać do pionu i grozić naganą za niewykonanie polecenia służbowego, w czym szczególnie sekundował mu jeden z wuefistów. Reszta grona nie reagowała, czekając ze zniecierpliwieniem na koniec zebrania, by wreszcie po kilku godzinach męczącej nasiadówy można było pójść do domu. Jedynie Mirka śledziła z zainteresowaniem przebieg zdarzeń, obserwując Kasię. Magda z Lilką siedziały zaniepokojone tym, co się działo na ich oczach. W końcu Kasia nie wytrzymała i razem z potokiem łez wylała wszystkie swoje żale i pretensje.
– Za kogo wy się macie, co? Jeden – wskazała na kolegę, który wspierał dyrektora – tak bardzo jest przywiązany do fotela w kantorku przy sali gimnastycznej, że wysiedział w nim dziurę. Dzieciaki same biegają po sali, włażą na drabinki i organizują sobie zabawę, bo szanowny kolega za przyzwoleniem dyrektora nie musi już nic robić. Drugi idzie w jego ślady. Ile klas powinnam zająć w czasie lekcji, gdy moi koledzy spijają kolejną kawę? A wy, co? Nie jesteście lepsi. Sadzicie się na Bóg wie kogo, ale z jakiego powodu? Bo pokończyliście te swoje matematyki i chemie? I uważacie się za kogoś lepszego ode mnie? Do pięt mi nie dorastacie. Ja skończyłabym każdy z tych waszych ważnych kierunków. Może nie studiowałabym pięć lat, ale osiem, ale skończyłabym. A wy? Popatrzcie na siebie. Żadna z was nawet by się nie dostała na AWF! – Kasia odsunęła swoje krzesło i wyszła, trzaskając drzwiami.
– I co? I ona tu dalej będzie pracować? – Orynkiewicz, pomagający dyrektorowi w szkalowaniu młodszej koleżanki, nie krył satysfakcji. Nim jednak dyrektor zdążył zabrać głos, odezwała się Lilka. W trakcie wystąpienia Kasi wyobrażała sobie, że stoi przed nią Marta, roztrzęsiona, płacząca i sponiewierana. Lilka wiedziała, że musi coś powiedzieć, bo inaczej rozsadzi ją ciśnienie.
– Skoro pan pracuje, to Kasia będzie pracować tym bardziej.
– Że co? – Orynkiewicz popatrzył na nią zdumiony.
– Czego pan nie rozumie? – głos Lilki przybrał na sile. – W ubiegłym tygodniu miał pan siedem lekcji, był pan tylko na dwóch. Potem pan sobie wyszedł ze szkoły bez powiadomienia dyrektora. Pan dyrektor zresztą wie o tym, bo godzinę później szukał pana w szkole. Byłam tego świadkiem. Przedwczoraj przyszedł pan do pracy z tak potężnym kacem, że w probierzu trzeźwości zabrakłoby skali, gdyby kazano panu dmuchać, a pan dyrektor wie o tym, bo ostrzegał pana przed powtórzeniem takiego zachowania. Takich przykładów mogę podać kilkanaście.
– Pani koleżanko, tylko bez takich – dyrektor próbował zakończyć tę dyskusję.
– Czyli bez jakich? – Lilka rozkręciła się na dobre. – Doskonale pan wie, że obaj panowie wuefiści nie prowadzą lekcji, że zmuszają Kasię, by prowadziła zajęcia z ich klasami, podczas gdy oni w czasie lekcji urządzają w kantorku spotkania towarzyskie z ludźmi spoza szkoły i pan to toleruje, przyzwala pan na to. Obaj wuefiści wyśmiewają Kasię przed uczniami, a pan na to pozwala. Jak można tak traktować nauczyciela? Czy pan wie, że takie zachowanie podchodzi już pod kodeks prawny?
– No tylko bez takich, koleżanko, tylko bez takich! – dyrektor spurpurowiał na twarzy.
– Ja panu oświadczam, że jeżeli zechce pan zwolnić Kasię, to ja nie tylko napiszę jej pozew sądowy, a umiem to robić, to jeszcze pojadę z nią do tego sądu jako świadek. To jest skandal, żeby poniewierał pan dziewczyną, tylko dlatego, że dwóch nierobów boi się o swoje etaty. Skandalem jest też to, że kilkadziesiąt dorosłych osób, nauczycieli, obserwuje takie zachowanie i nie reaguje. Nie na tym polega praca nauczyciela. Czego może nauczyć ktoś, kto nie zauważa mobbingu albo sam go stosuje? – dyrektor na słowo mobbing spurpurowiał jeszcze bardziej, a reszta grona zaczęła się przekrzykiwać we wzajemnych pretensjach. Tylko Mirka siedziała spokojna i spoglądała z uśmiechem na Lilkę.
– Jestem z ciebie dumna – Magda odprowadziła Lilkę do domu. – a swoją drogą, mała ma rację. Mnie by za próg tego AWF-u nawet nie wpuścili. Pamiętam siebie w szkole. Wuefista kazał nam się dzielić na drużyny do gry w siatkę, mnie nikt nie chciał, bo się bałam piłki i nie umiałam serwować. Jak już stałam jak ta sierota, on patrzył, w której grupie byli ci, którzy mu się najbardziej narazili i dodawał im mnie za karę. Wstyd i sromota, ja ci powiem, ale najprawdziwsza prawda. Na AWF-ie nie miałabym szans.

44.

Gawlak, ubrany w biały kitel, zalał sobie kawę, do której dosypał kilka łyżeczek cukru. Iwona popatrzyła na niego z dezaprobatą. „Stary ramol”, pomyślała.
– Kawy? – zapytał, spoglądając na nią zza okularów.
– Poproszę – zdecydowała w jednej chwili. A co jej szkodziło? Ostatecznie nie każdy miał szansę wypić kawę z Gawlakiem w jego gabinecie. – Tylko bez cukru.
– Cukier do kawy musi być – zaoponował. – Choćby ździebko, ale jednak musi. Pani mówi ile, ja sypnę.
– No dobrze, doktorze, pan sypnie ździebko. – Postawił przed nią kubek i siorbnął głośno ze swojego. – No dobra, bez obwijania w bawełnę. Po co pani przyszła?
– Po zwolnienie – wypaliła bezpośrednio, wiedząc, że Gawlaka oszukać się nie da.
– Pani jest na zwolnieniu już od trzech tygodni. Przecież jest pani zdrowa, choć wygląda pani nieciekawie – podsumował szczerze. – Więc o co chodzi?
– Kurczę, doktorze, potrzebuję jeszcze tylko paru dni, żeby dojść do siebie. Mogłabym pójść do psychiatry, ale przecież pan wie, jak to jest dzisiaj z pracą. Nauczycielka leczącą się u psychiatry? Podejrzana sprawa. To jak stygmat w widocznym miejscu. Zwolnią mnie przy najbliższej okazji, a mnie ta praca jest potrzebna. Sam pan widzi, jak wyglądam. – Gawlak patrzył na nią, siedząc na krześle i bębniąc palcami po blacie biurka.
– Wiem, że pan nie lubi nauczycielek, ale może zobaczy pan we mnie człowieka, co? – brnęła dalej.
– Niech pani posłucha – nachylił się do niej, odsuwając kubek z kawą. – G. to małe miasteczko, a w takim grajdole nie można na dłuższą metę utrzymać tajemnicy, choćby nie wiem jak się człowiek starał. Obiło mi się o uszy, że przymierzała się pani do sprzedaży mieszkania i wyprowadzki, a tu raptem zamknęła się pani w domu i wymusza pani zwolnienia na mojej młodszej koleżance, która boi się pani odmówić. Młoda jeszcze, asertywności musi się nauczyć zwłaszcza wobec swojej dawnej nauczycielki. Wnioski nasuwają się same: nieudany romans.
– Cholera jasna! Doktorze, co to pana obchodzi? Da mi pan to zwolnienie czy nie?
– Mamy poniedziałek, wypiszę pani zwolnienie do piątku i więcej nie chcę tu pani widzieć przez następny rok. I wie pani co? Pani nawet nie wie, jakie ma pani szczęście.
– No niechże mi pan da już spokój – Iwona miała dość tej wizyty. Chciała jak najszybciej wyjść z gabinetu i wrócić do siebie.
– Te nauczycielki to durne baby – Gawlak zaczął wypisywać zwolnienie, mówiąc niby pod nosem tak, żeby Iwona słyszała. – Niby taka wykształcona, a nie wie, że szczęściem jest uwolnienie się od dupka, który może zatruć życie i obrzydzić je w takim stopniu, że żyć się końcu nie chce. – Wyrwał kartkę ze zwolnieniem z bloczka innych druków i podał Iwonie, nie patrząc na nią. Schowała kartkę do torebki i już chciała wyjść, ale postanowiła jeszcze odszczeknąć się Gawlakowi na odchodne.
– Niech doktor tak szybko nie ocenia ludzi, skąd doktor wie, że on jest dupkiem? Może to fajny facet jest, tylko ja jestem beznadziejna, co?
– Że beznadziejna, to się może i zgadzać, ale gdyby on nie był dupkiem, to by tak szybko z tej beznadziejności nie zrezygnował, tylko trochę o nią powalczył.
– I kto to mówi? Dlaczego pan nie powalczył, tylko pozwolił jej odejść, co? – syknęła złośliwie i już po chwili przeklęła w myślach swój długi język, widząc, jak Gawlakowi blednie twarz. – Przepraszam, naprawdę, mam niewyparzoną gębę.
– Nie da się ukryć – potwierdził, popijając kawę. – A dla pani wiadomości, moja żona nie żyje, więc nie zdążyłem o nią powalczyć, chociaż tak naprawdę nie wiem, czy bym taką walkę podjął. Ona też trafiła na dupka. Niech się pani weźmie w garść. Wygląda pani jak po ciężkiej grypie.
– Dziękuję – zamykała powoli drzwi, chcąc jak najszybciej wrócić do siebie.
– Pani Cielecka! – krzyknął jeszcze. – A ta pani koleżanka, Lilla Veneda, to co z nią?
– A co ma być? – nie zrozumiała.
– Pytam czy wszystko u niej w porządku?
– A co miałoby być nie w porządku? – nie rozumiała.
– Wy, baby, to takie jakieś dziwne jesteście. Człowiek zapyta z ciekawości i normalnej odpowiedzi nie dostanie. Na pytanie pytaniem odpowiadacie. Widziałem tę waszą Lillę i też nieciekawie wyglądała, sińce pod oczami, więc ciekaw jestem, czy może i ona się w kimś zakochała? Pomór na nauczycielki padł czy jak? – zaśmiał się gromko.
– Pan się o Lilkę nie martwi, ona stoi twardo na ziemi. Lilka się w żadnym dupku nie zakocha – odpowiedziała, zamykając za sobą drzwi. Dopiero w drodze do domu zaczęła analizować ich rozmowę. Skąd to nagłe zainteresowanie Gawlaka Lilką? Widział ją, zauważył, że nieciekawie wygląda? Od kiedy to Gawlak interesuje się Lilką i jej wyglądem, i nawet jej sińce wypatrzył? Iwona przypomniała sobie siedzącego za biurkiem lekarza, jego biały kitel, szpakowate skronie, modne okulary bez oprawek. Przystojny z niego dość. Ile on mógł mieć lat? Pięćdziesiąt? Pięćdziesiąt pięć? A jeśli Gawlak widzi w Lilce nie tylko pacjentkę, ale i kobietę? Przejrzała się w mijanej właśnie witrynie sklepu. Sińce pod oczami, matowe włosy, zapadnięte policzki, co ona z sobą zrobiła? I to przez dupka. Gawlak miał naprawdę rację, rozchorowała się przez dupka. Będzie musiała wziąć się za siebie i doprowadzić do porządku przez ten tydzień, jaki jej został do powrotu do pracy. Musi też spotkać się z Lilką i Magdą, a może najpierw tylko z Magdą? Magda w dziwny sposób potrafiła rozszyfrować ludzi, więc powinna jej powtórzyć rozmowę z Gawlakiem.

45.

– Ale przecież moja teściowa była u ciebie! Tylko nie zaprzeczaj! – krzyczała Grażyna w słuchawkę.
– Ale właściwie o co ci chodzi? – Lilka udawała, że nie wie nic o wizycie starej Manowiczowej i wyobrażała sobie, jak Grażyna miota się teraz w swoim pokoju, nie mogąc z niej nic wydusić.
– Chodzi mi o to, że nie życzę sobie, żeby moja teściowa, bo to jest moja teściowa, przypominam ci, utrzymywała z tobą jakiekolwiek kontakty. I nie życzę sobie, żeby kontaktowała się z tą twoją Martą. Rozumiesz?
– Czy ty nie życzysz sobie, że babcia kontaktowała się z wnuczką? Ze swoją jedyną wnuczką?
– Z jaką wnuczką, co? Z jaką wnuczką? Zobaczysz, doigrasz się, zażądam badań DNA i wstydu narobię tej twojej świętej siostruni. Siedź cicho i ciesz się, że pozwalamy z Markiem nosić Marcie jego nazwisko, bo jak nie… – Grażyna zawiesiła efektownie głos, licząc pewnie na to, że Lilka zacznie przepraszać i prosić, by zrezygnowała z udowadniania niewierności Eli.
– Proszę bardzo, możecie z Markiem robić te testy. Chociaż, po raz drugi to by było już tylko marnotrawstwo pieniędzy. – Grażyna na chwilę zamilkła.
– Co znaczy: po raz drugi? – zapytała wreszcie, siląc się na spokój. Lilka uśmiechnęła się z satysfakcją. Wiedziała, że gdzieś tam Grażyna gotuje się ze wściekłości i drży ze strachu, by jej manipulacje nie wyszły na jaw.
– Emilia zrobiła DNA, jest babcią, krew Marty, krew Emilii, te same geny… Nie wiesz? Przecież to całkiem proste jest.
– Nie rób ze mnie idiotki! Jakim prawem na to pozwoliłaś? I po co ta stara durna krowa to zrobiła? Co ona sobie wyobraża, że pozbawi Marka tego, co mu się należy?
– O czym ty mówisz? – Lilka coraz lepiej się bawiła, wiedząc, że Grażyna jest bliska apopleksji.
– Znowu udajesz? Tylko o majątek ci chodzi – wysyczała. – Jesteś przebiegłą suką, ale ja na to nie pozwolę, słyszysz? Nie pozwolę. Ty zobaczysz, co znaczy wejść mi w drogę. Nie cofnę się przed niczym, a Marek jest bardzo dobrym prawnikiem i je mi z ręki. Przez prawie dwadzieścia lat wierzył w to, że Marta nie jest jego córką, bo ja mu kazałam w to wierzyć, a ty myślisz, że jesteś ode mnie lepsza? Zobaczysz, co ja zrobię z tobą i z tą twoją Martusią. Zniszczę was obie. Zobaczysz – zagroziła.
– Chcesz zniszczyć Martę za to, że jest wnuczką Emilii? Ty naprawdę masz coś z głową – Lilka zaczęła się śmiać. – Odczep się wreszcie i daj nam spokój.
– Gdzie jest Emilia? – wrzasnęła Grażyna. – Albo mi powiesz, gdzie się ukrywa ta stara wariatka, albo oskarżę cię, że ją gdzieś przetrzymujesz.
– Tobie już totalnie odbiło – zakpiła Lilka. – Przestań wydzwaniać na moją komórkę, nie podawałam ci numeru, nie masz prawa do mnie wydzwaniać, nie życzę sobie.
– Ubezwłasnowolnimy ją, wiesz? Machina już ruszyła i nic jej nie zatrzyma, a zniknięcie Emilii tylko przyspieszy sprawę. Marek przyznał mi rację, gdy go namówiłam na złożenie pozwu o ubezwłasnowolnienie. Stara nie może mieszkać sama, same głupoty robi, wiesz? – syczała Grażyna do słuchawki.
– A ty wiesz, że komórki mają dyktafon i rozmowę można nagrać? – zaśmiała się Lilka, mając nadzieję, że Grażyna nie zorientuje się, że takie nagrywanie sprawiłoby jej trudności.
– Ty kurwo, doigrasz się jeszcze! – Grażyna przerwała rozmowę, a Lilka poczuła niepokój. Grażyna naprawdę była niebezpieczna. Emilia doskonale to wyczuła. Ciekawe, co Grażyna zrobi, gdy się dowie, że ta przepiękna willa, na której chciała położyć łapę, zmieniła właściciela? Przed swoim „zniknięciem” Emilia przepisała swój dom na Martę, która początkowo nie chciała nawet z babcią rozmawiać, ale od czego jest siła perswazji? Sama sugestia, że wszystko zagarnie Grażyna, zdziałała cuda i Marta pojechała z babcią do Poznania, by złożyć swój podpis na notarialnym akcie własności. Zgodziła się także na testy DNA, o które poprosiła Emilia: „ Dziecko, zrozum jedno, te testy nie są mi potrzebne, ale będą potrzebne tobie. Grażyna jest straszną kobietą, po mojej śmierci, a nawet jeszcze przed nią, będzie chciała unieważnić ten zapis, a pamiętaj, że twój ojciec to prawnik. Dobry prawnik chodzący na postronku żony. Nie możemy mu dać żadnych powodów do tego, by ciągać ciebie po sądach. A domu chyba im nie oddasz, co? W grobie bym się przewróciła”. Emilia dopilnowała też odpowiedniego wpisu w księdze wieczystej, a potem zabrała Martę nad morze. Miały sobie wiele do powiedzenia. Marta wróciła, a jej babcia pojechała na Mazury. Postanowiła odwlec moment powrotu do domu jak najdłużej, bo przeczuwała, że Marek i Grażyna przygotowują wszystko, by zamknąć ją w domu spokojnej starości. Marta, po rozmowie z Lilką, postanowiła, że w razie próby ubezwłasnowolnienia babci, przejmie nad nią opiekę i nie pozwoli, by babcia spędziła ostatnie lata swojego życia z dala od ukochanego domu.

46.
– I co to ma być, co? – dyrektor już od kilku minut krzyczał na zgromadzonych na apelu uczniów. – Łazienki nie ma w domu jeden z drugim? Na sedesie nie umie usiąść jeden z drugim? Obsikane ściany, obsikane posadzki, papier toaletowy utopiony w… – dyrektor zastanowił się na doborem odpowiedniego słowa – w kibelku, rezerwuary uświnione. Tak w domu robicie? A w tym tygodniu co było, co? Jakiś dureń – bo nikt mądry by się tak nie zachował – wysmarował w jednej kabinie ściany. Wiadomo czym wysmarował. – Z tłumu uczniów dał się słyszeć cichutki chichot.
– I z czego się śmiejesz jeden z drugim? – dyrektor zdenerwował się na dobre. – Jak się zachowujecie? W domu też tak robicie? Przyjemnie wam wchodzić do takich łazienek? Powyrywane klamki, powyrywane deski sedesowe, dziury w drzwiach! Wysmarowane gównem ściany – chichot przybrał na sile – śmierdzące, brudne. Tak chcecie? To wam się podoba? I komu zrobicie na złość? Oświadczam wam, że żadna sprzątaczka od dzisiaj nie wejdzie do waszych toalet, a toalety nauczycieli będą zamykane na klucz. Chcecie powrotu do natury? To ja wam tę naturę załatwię. Chcecie żyć jak zwierzęta? To proszę bardzo. I papieru toaletowego też nie dostaniecie. Wyciągnijcie sobie ten utopiony. Możecie też podcierać się liściem! Niektórzy z was nawet na takiego liścia nie zasługują! I proszę bardzo, niech wasi oburzeni rodzice zawiadamiają sanepid. Nikt nie będzie po was sprzątał. Albo się dostosujecie, albo będziecie rzygać po każdej wizycie w szkolnym kiblu. – Uczniowie przestali się śmiać. Stali na szkolnym korytarzu z ponurymi minami, licząc na to, że dyrektor blefuje.
– Ale panie dyrektorze – przewodnicząca samorządu szkolnego odważnie wystąpiła naprzód, stając przed dyrektorem – przecież nie wszyscy tak się zachowujemy. To tylko niektórzy z nas nie wiedzą do czego służą sedesy. Może nie mają łazienek w domach? Dlaczego my mamy przez nich cierpieć? Ja w takich warunkach z toalet korzystać nie będę.
– Doskonale wiecie, kto powyrywał klamki, połamał sedesy, wybił dziury w drzwiach i wysmarował ściany! Doskonale wiecie i kibicujecie tym troglocytom!
– Troglodytom – podpowiedziała usłużnie Magda.
– Co? Mówię przecież, troglodytom! Nie przeszkadza wam to? – kontynuował oburzony dyrektor. – Tacy jesteście solidarni? Tacy solidarni? Z kim solidarni? Z jakimś chamem? To cierpieć będziecie solidarnie. Jak solidarność, to solidarność. Tak chcecie? To tak będzie.
– Ale panie sprzątaczki są właśnie od tego, żeby… – przewodnicząca samorządu nie dawała za wygraną.
– Od czego są sprzątaczki, co? – ryknął purpurowy ze złości dyrektor. – Od czego są? Od tego, żeby wasze gówno po was zmywać? Nie, nie są od tego! Bo to znieważanie człowieka! Albo sprawcy po sobie posprzątają, albo wy po nich posprzątacie, albo będzie wchodzić do tych śmierdzących, zdewastowanych łazienek, zrozumiano?! A nauczycielowie nie mają prawa udostępniać uczniom toalet nauczycielskich! Nauczycielowie niech się nie ważą otwierać toalet nauczycielskich swoim prywatnym dzieciom! Zabraniam! A teraz na lekcje! – zagrzmiał i odwróciwszy się na pięcie, odszedł zamaszystym krokiem.
– Co ty na to? – Magda szeptem spytała stojącą przy niej Lilkę.
– O dziwo, zgadzam się z jego decyzją – odparła Lilka. – To już za daleko zaszło. A słyszałaś, że podobno tym gównianym malarzem jest młody Sterczyński?
– Rany boskie, co ty powiesz?
– Wiem od Kasi. A ona wie od uczniów. Była z tym nawet u dyrektora, ale ten boi się zaczepiać Sterczyńskiej, wiesz, jaka ona jest. Więc pewnie wpadł na inny pomysł. –  Magda dyskretnie zerknęła na Sterczyńską, nauczycielkę geografii, postrach całej szkoły. Przesuwała się z kamiennym wyrazem twarzy ze swoimi uczniami do wyjścia.
– Co racja, to racja. A jak oceniasz warstwę językową przemówienia?
– Bardzo… naturalistyczna, że tak powiem. Ale gdyby nie ci „nauczycielowie”, to nie ma się co czepiać. Zdenerwował się. Miał prawo do wpadek. Lilka zerknęła na młodego Sterczyńskiego wlokącego się noga za nogą za kolegami z klasy, którzy zostawili go samego. Uśmiechnęła się na myśl o tym, że największy chuligan w szkole może teraz dostać niezłą nauczkę od swoich kolegów. A ta mu się należała już od dawna. Ostatecznie szanowna mamusia nie pozwoli, żeby jej jedynak załatwiał się w umazanej kałem łazience, więc dorobi mu klucz do nauczycielskiej łazienki, a to się reszcie na pewno nie spodoba.

47.

Magda wlokła się na czwarte piętro noga za nogą, dźwigając reklamówkę z zakupami. Kuby pewnie znowu nie było w domu, bo pobiegł na ten swój trening. Syn Magdy uwielbiał koszykówkę i poświęcał jej każdą wolną chwilę. Mimo że miał dopiero piętnaście lat, już mierzył metr osiemdziesiąt pięć, miał – jak twierdził jego trener – talent, wspaniałe warunki i świetnie się zapowiadał. Wprawdzie mógłby częściej zaglądać do książek, ale nie można mieć przecież wszystkiego, zgodnie z powiedzeniem Korczaka: dziecko jest albo czyste, albo szczęśliwe. Niech ten jej Kubuś będzie szczęśliwy. Zaczęła szukać klucza w torebce, przytrzymując kolanem reklamówkę i przyciskając ją do ściany. Cienka folia nie wytrzymała naporu i w końcu materia ustąpiła, a zgromadzone w niej wiktuały posypały się na posadzkę.
– O żesz kurwa wasz mać! – Magda zaklęła siarczyście, zastanawiając się przez moment, co najpierw ma zrobić: pozbierać zakupy, czy też odnaleźć klucz i otworzyć drzwi, a zbieranie puszek i pudełek zostawić na koniec.
– Pomóc? – usłyszała za sobą. Na półpiętrze stał jej nowy sąsiad, starszy pan, który sprowadził się kilka miesięcy wcześniej i z nikim jeszcze nie zawarł znajomości ku zawodowi sześćdziesięcioletniej pani Anieli, atrakcyjnej wdowy mieszkającej na pierwszym piętrze i jeszcze w pretensjach do życia. Już kilka razy próbowała zapraszać go do siebie na kawę, czemu ten się dotąd opierał, wymawiając się brakiem czasu; nieustannie też zagadywała Magdę, sondując, co ona myśli na temat pana Leona. Magda na samą wieść, że nowy sąsiad ma na imię Leon, dostała ataku śmiechu. Jak tu do takiego mówić w chwilach czułości? Leosiu? Mój kochany Leosiu? Nie omieszkała podzielić się swoimi rozterkami z Iwoną, która zawsze przywiązywała wagę do męskich imion, nie mogąc znieść Józefów, Czesławów i Wiesławów, ale tym razem podeszła do problemu całkiem tolerancyjnie. „Syn Steczkowskiej ma na imię Leon, czyli imię to modne jest. Może Steczkowska nazywać syna Leosiem, to i pani Anieli nie zaszkodzi”, skwitowała.
– No to pomogę – mruknął pod nosem Leon, nie doczekawszy się odpowiedzi i zaczął zbierać rozrzucone produkty do reklamówki, którą wyjął z kieszeni. – Te foliówki dzisiaj takie byle jakie, że na wszelki wypadek mam zawsze jakąś przy sobie – wyjaśnił.
– Przepraszam – Magda ocknęła się w końcu, dochodząc do wniosku, że musiała wyglądać na niemotę. – Jestem zmęczona, a po spędzeniu kilku godzin z dzieciakami w świetlicy mój słuch jest nieco przytępiony – uśmiechnęła się.
– Ha! – sąsiad wykrzyknął wesoło. – Młodzież ma swoje prawa, ale natura jest mądra i upośledza dorosłym słuch, by mogli te prawa przeżyć w ciszy. – Zaśmiali się oboje i Magdzie wreszcie udało się znaleźć klucz. Mężczyzna uporał się z zebraniem na powrót jej zakupów i postawił reklamówkę przy drzwiach Magdy.
– Przepraszam, ale spieszę się do siebie. Myślę, że pani już sobie poradzi – ukłonił się staromodnie i zaczął energicznie pokonywać schody na wyższe piętro. Magda nie zdążyła nawet przekręcić klucza w zamku, gdy stanęła przy niej pani Aniela. Musiała pewnie czekać na powrót sąsiada, czatując przy judaszu, a potem podsłuchiwała ich rozmowę na półpiętrze poniżej.
– Proszę, proszę – zaświergoliła złośliwie – to teraz tak to się robi? Tylko pogratulować pomysłu.
– Ale właściwie to o co chodzi? – Magda spojrzała na nią, nie rozumiejąc, o co jej chodzi.
– Wie pani, wszyscy się tu zastanawiamy, czemu to pani nawet porozmawiać na temat pana Leona nie chce. A tu proszę, wyszło szydło z worka.
– Jakie szydło? O co pani chodzi? – ponowiła pytanie.
– Tyle lat się znamy, tyle lat mieszkamy obok siebie, a nigdy dotąd się nie zdarzyło, żeby pani jakieś zakupy na korytarzu z torby wypadły, a tu nagle… bęc! – pani Aniela klasnęła w dłonie. – Pogratulować tylko, na taki pomysł zwrócenia na siebie uwagi nigdy bym nie wpadła. Ale dziecko drogie – zaszeptała protekcjonalnie – ja rozumiem, że pani ma dosyć samotności, że chciałoby się jakiegoś chłopa mieć, ale ten za stary dla pani. On już ma sześćdziesiąt pięć lat, a pani ile może mieć? No ile? Pięćdziesiąt? Pani musi szukać kogoś w swoim wieku. Po co pani stary dziad?
– Pani Kowalska, pani się aby dobrze czuje? – Magda zdenerwowała się i to na dobre. Wiedziała, że pani Aniela jest pierwszą plotkarą w tej części miasta. – Pani sobie daruje. Nie rozmawiam z panią o nowym sąsiedzie, bo plotkować z panią nie będę, a o nowym sąsiedzie nic nie wiem. A swoją drogą, ja mam czterdzieści pięć lat, a nowy sąsiad to kulturalny człowiek i szkoda go dla takiej plotkary jak pani. Mam nadzieję, że skutecznie oprze się tym pani emeryckim i nachalnym wdziękom – Magda zatrzasnęła drzwi swojego mieszkania przed nosem oniemiałej Anieli.

48.
– No nie! – Gawlak na widok Iwony rozłożył szeroko ręce. – Co ja pani ostatnim razem powiedziałem? Pani chyba nie słyszała. Powiedziałem wyraźnie: trzymać się z daleka od tego ośrodka zdrowia przez co najmniej rok. A pani wraca już po miesiącu?
– Kurcze, doktorze, co się pan tak denerwuje od razu? – Iwona usiadła na krześle naprzeciwko lekarza. – Nawet pan nie zapyta? Pytanie ma paść: „Co pani dolega”, ma mnie pan zapytać, zapomniał pan? Życzę sobie być traktowana jak inni pacjenci.
– O, i jeszcze życzenia ma. Rozwija się. Jak grypa jakaś. Dobra, co pani dolega? A może woli pani – z czym pani dzisiaj przychodzi z akcentem na „dzisiaj”?
– Dzisiaj, bez akcentu, przychodzę po prośbie – odpowiedziała, patrząc lekarzowi prosto w oczy.
– Że jak? – Gawlak aż pochylił się w jej kierunku, opierając dłonie na biurku.
– Doktorze, proszę! Co pan dzisiaj taki teatralny jakiś? Z panem się nie da rozmawiać.
– Ok., przepraszam. Słucham panią.
– Coś się dzieje z moją skórą. Myślałam, że mi przejdzie, że to pierdoła jakaś, ale nie tylko nie przechodzi, coraz więcej tego jest… Poproszę o skierowanie do dermatologa…
– Gdzie ta zmieniona chorobowo skóra? – zapytał rzeczowo, lustrując ją przez szkła swoich drogich okularów.
– Dermatologiem też pan jest? Pan wypisze to skierowanie, pan wie, ilu pacjentów w poczekalni czeka? Szkoda czasu.
– Ja panią uczę, jak ma pani dzieci uczyć? Nie mówię, bo znam się na nauczaniu, jak pani na leczeniu. Gdzie to zmienione miejsce na skórze?
– Na plecach, ale i na głowie, na łokciach. Ostatnio zauważyłam, że mam chropowate kolana. Wiosna, ciepło, a ja w spodniach.
– Na plecach? Proszę ściągnąć bluzkę.
– Doktorze, pokażę panu łokcie i będziemy kwita, dobrze? – Gawlak zsunął okulary na czubek nosa i przytrzymał je wypielęgnowaną dłonią.
– Ściągać bluzkę, mówię. I kolana pokazać. Co sobie myśli? Że na stanik się gapił będę? Nie takie panny tu w gabinecie ze staników wyskakują. Młode, piękne, zgrabne. Czym mnie może zaskoczyć rycząca czterdziestka?
– No wiem pan? I kolana też pokazać? Czyli spodnie mam ściągnąć? – Iwona popatrzyła na swoje dżinsy, których wąskie nogawki wykluczały inny sposób prezentacji kolan.
– Marnuje pani mój czas. Albo się pani rozbiera, albo proszę wyjść i zamknąć za sobą drzwi, bo czas ucieka, a ludzi dużo. – Iwona zaczęła rozpinać bluzkę, gratulując sobie w duchu przezorności, dzięki której nałożyła rano nową bieliznę. Paradowanie przed Gawlakiem w spranych gaciach byłoby krępujące. Gawlak wstał zza biurka i podszedł do niej, nakładając rękawiczkę.
– Może pani mi pokazać to zmienione miejsce na głowie? Nie chcę pani zrujnować tej kunsztownej koafiury – zakpił, przeczesując palcami jej włosy. – Proszę się odwrócić i schylić – nakazał. – I proszę nachylania się nie mylić z wypinaniem – dodał. Iwona poczuła, że wodzi chłodną dłonią po zmienionej chorobą skórze.
– Proszę się odwrócić przodem – poprosił. – I usiąść. – Przyklęknął przed nią, dotykając kolan, a potem łokci. Podumał chwilę, ściągnął rękawiczki i umył ręce, co Iwona uznała za przesadę. Ostatecznie po co mu były te rękawiczki? Gawlak usiadł przy biurku i sięgnął po bloczek z druczkami, żeby wypisać skierowanie.
– Na moje oko to łuszczyca, ale jak sama pani rzekła, żaden ze mnie dermatolog – stwierdził. – Wypiszę skierowanie do dermatologa. Czy wcześniej miała pani tego typu zmiany?
– Rany boskie! Łuszczyca? Nie, nigdy dotąd nie miałam – przyznała przestraszona.
– Wie pani, że takie rzuty łuszczycy często mają podłoże psychiczne? Zdarzają się po stresie. Niech pani wreszcie przestanie się zamartwiać, bo nie warto. Łuszczyca urody nie dodaje, a i włosy mogą wypadać, wie pani o tym?
– Nikt nie dodaje otuchy tak jak pan – starała się, by nie wyczuł w jej głosie strachu.
– Pani chodzi o otuchę, czy o wiedzę? Bardzo prawdopodobne, że kiedy pani wreszcie wyluzuje i przestanie się zamartwiać pierdołami, te zmiany skórne znikną, ale lepiej dmuchać na zimne.
– Mogą zniknąć? Łuszczyca jest przecież nieuleczalna?
– Niech się pani nie zamartwia na zapas. Bo jak panią wysypie, to święty Boże nie pomoże – ostrzegł, mrugając przy tym okiem. Iwona wyszła z gabinetu z mieszanymi uczuciami.



49.

Lilka weszła do drugiej klasy z duszą na ramieniu. Co innego uczyć maluchy, co innego stanąć przed hordą gimnazjalistów, bo tak kazał dyrektor.
– Pani Lilu, nie ma co biadolić. Co to, polskiego pani nie poprowadzi? Co to takiego trudnego?
– No nie wiem, niektórzy z nas mylą oka z oczkami – Lilka nie odmówiła sobie złośliwości, którą dyrektor zignorował. – No ale dlaczego ja mam tam iść? A ci z gimnazjum to co?
– Niech pani nie utrudnia, polonistka się rozchorowała, byle grypa i już zwolnienie, a ty, człowieku, bądź mądry i pisz wiersze – westchnął dramatycznie. – Ci z gimnazjum nie mogą, jakieś tam zajęcia mają, koła czy coś, pani została. No co, nie poradzi pani sobie? Pani da radę, naprawdę – odwrócił się i odszedł, zostawiając Lilkę z dziennikiem w ręku, a teraz stała przed tablicą patrząc na znudzonych uczniów. Od razu zauważyła Dudzińskiego. Siedział w pierwszej ławce, ziewając szeroko, nie wyjąwszy dotąd zeszytu.
– Przy ziewaniu zamykamy otwór gębowy. Nauczyciel nie jest ciekawy treści żołądkowej swoich uczniów – powiedziała, patrząc na Dudzińskiego. W klasie rozległ się nieśmiały chichot w wykonaniu tych, którzy skupili uwagę na Lilce.
– Wyjmijcie zeszyty i ćwiczenia. Ostatnio mieliście gramatykę, powtórzymy wiadomości z fleksji. Dudziński, wyjmiesz zeszyt, czy mam ci pomóc?
– Znowu ten polski? – warknął Dudziński, wyciągając z plecaka zmięty zeszyt. – Wczoraj polski, jutro polski, codziennie polski… – zaczął biadolić.
– Do ministra z pretensjami, może ci wuefu więcej dołoży, żebyś z drzew nie spadał, bo ponoć ostatnio noga ci się omskła, że tak powiem – zripostowała, zagłuszając głośniejszy śmiech kolegów Dudzińskiego, którzy zaczęli śledzić poczynania Lilki.
– Jinglisz powinni dołożyć – perorował Dudziński niezbity z tropu. – Po co ten głupi polski, taki trudny. Tylko te głupie wyrazy odmieniać trzeba. Po co mi ta odmiana?
– Żebyś nie mówił Kali jeść, Kali pić i żebyś umiał przepisać temat, który zapisałam przed chwilą na tablicy.
– A po jinglisz nic odmieniać nie trzeba. Angole żadnej głupiej fleksji nie mają – kontynuował niestrudzenie Dudziński.
– Dudziński, po polsku nie umiesz, po angielsku się nie nauczysz. I nie jinglisz, tylko english. Przepisz zdanie z tablicy, nazwij części mowy i określ ich cechy fleksyjne, czyli przypadek, liczbę, rodzaj, czas i tak dalej.
– I po co mi to? Ja już lepiej po angielsku mówię.
– I dlatego prosiłeś anglistę, żeby cię przeniósł do najsłabszej grupy? Podejrzewam, że twój angielski ogranicza się do trzech słów: stop, start, go. Przepisuj zdanie.
– A po co mam z kujonami w grupie być? I tak po angielsku już mówię, trochę się jeszcze poduczę i…
– I pojedziesz do Anglii na zmywak – Lilka zdenerwowała się na dobre. – Masz rację, że nie chcesz być w tej lepszej grupie. Ty się nauczy tylko kilku wyrazów: szczota, wiadro, talerz, jeść, pić, którędy do toalety. Więcej się uczyć nie musisz. I wiesz co, Dudziński, jak już wytłuczesz te talerze, których pomyć nie zdołasz, to dobrze by było, żebyś pouczył się kilku słówek po niemiecku. Na przykład rów, kilof i łopata. Żebyś wiedział, co ci niemiecki brygadzista zrobić każe. A teraz przestań mnie denerwować, bo ci zaraz lufę wlepię, a z tego co widzę, to luf masz tutaj bez liku. Jak powtórzysz klasę, to twoje marzenie o karierze w brytyjskim przemyśle gastronomicznym oddali się znacznie w czasie.
– Proszę pani, Dudek na budowie chce pracować, nie w gastronomii – podpowiedział Knapik, usłużny kolega siedzący w jednej ławce z Dudzińskim. – I nie musi się uczyć języka, bo jego ojciec w Irlandii już kilka lat jest i dogadać się umie.
– No – potwierdził Dudziński.
– A widzisz – przytaknęła Lilka. – czyli zgodnie z powiedzeniem: nie chciało się nosić teczki, trzeba dźwigać woreczki. Ty, Dudziński, zamiast po drzewach łazić, dźwiganie ciężarów zacznij – Lilka zaczęła zapisywać na tablicy rozwiązanie zadania, zerkając raz po raz na Dudzińskiego, który podparł policzek pięścią i zapatrzył się z tęsknotą w okno. Lilka pomyślała, że on już widzi siebie skaczącego po irlandzkich rusztowaniach i zrezygnowała z wymuszania na Dudzińskim konieczności odmiany wyrazów w ojczystym języku.


50.

– Musi pani sobie kupić mocniejszą torbę na zakupy – sąsiad schylił się, żeby pozbierać ziemniaki, które rozsypały się po półpiętrze, gdy Magda szukała klucza do drzwi w torebce.
– Cholera jasna! – zaklęła – ja pana naprawdę przepraszam, ale na co dzień sobie doskonale radzę z zakupami. Te reklamówki teraz takie robią, że ledwo człowiek nimi za bardzo potrzęsie i wszystko leci.
– Wiem, dlatego powtarzam: trzeba kupić porządną torbę na zakupy, taką płócienną, jak kiedyś robili.
– Kiedyś to nie torby płócienne, ale siatki były, takie z dużymi oczkami, przez które wszystko się sypało – pani Aniela zgrabnie pokonała kilka schodków i stanęła przy Magdzie i Leonie.
 – Ale nasza sąsiadka nie pamięta, to już inne pokolenie jest. Co tam ci młodzi wiedzą o siatkach, kartkach i staniu w kolejkach po nocach, gdy w sklepach wisiały tylko haki i człowiek musiał stać godzinami, żeby kupić masło? – uśmiechnęła się zalotnie do sąsiada, odwracając się tyłem do Magdy i stając między nią a Leonem.
– Pamiętam – zaprzeczyła Magda. – I siatki, i kolejki, i haki. Do ogólniaka już wtedy chodziłam, a pamięć mam zadziwiająco dobrą.
– A pan, panie sąsiedzie, miał chyba na kawę do mnie wpaść?  – pani Aniela zignorowała Magdę, skupiając uwagę na Leonie.
– Na kawę? – Leon nie krył swojego zdziwienia. – Ale dlaczego?
– No jak to – pani Aniela zachichotała. – Nowy pan tu jest. Zapoznanie z sąsiadami jakieś trzeba zrobić. Już trzy miesiące pan tu z nami mieszka i jakoś się pan nie kwapi, by nas poznać. A my tu – pani Aniela powiodła ręką, zataczając półokrąg – jesteśmy jak jedna rodzina.
– Naprawdę? – zdziwiła się Magda. – A pani u kogo była na kawie? U mnie pani nie była, mnie pani do siebie nie zapraszała, choć mieszkamy obok siebie kilka lat – dodała, nie kryjąc złośliwości. Pani Aniela zignorowała ją i zalotnie poprawiła staranną koafiurę, nad którą musiała pewnie spędzić cały poranek, kręcąc, tapirując i lakierując włosy.
– To co, panie sąsiedzie? U mnie czy u pana?
– Tak? – zapytał strapiony Leon, spoglądając rozbieganym wzrokiem to na panią Anielę, to na Magdę. – To znaczy, ja chętnie, oczywiście, ale może jakieś ciasto do tej kawy najpierw… Dziś tak nic… No tak bez niczego, to raczej nie… – dukał nieskładnie, trzymając kurczowo ziemniaki w naprędce powiązanej reklamówce.
– O właśnie! – ucieszyła się pani Aniela. – Dobrze pan mówi, że bez ciasta się nie obejdzie. A ja i ciasto mam – pani Aniela ujęła Leona pod rękę i powolutku skierowała ku schodom na niższe piętro. – A że pora obiadowa jest, to i obiad mam. Zawsze nagotuję jak dla pułku wojska, potem jem dwa dni, bo sama nie daję rady. Gumiklyjzy dziś daję. Pan lubi pewnie, prawda? Czy pan aby nie ze Śląska jest? To pan musi lubić. Prawda? – pani Aniela nie czekała na potwierdzenie własnych przypuszczeń.
– Co pani ma? – nie zrozumiał pan Leon, patrząc rozpaczliwie na Magdę, która w tym momencie pomyślała mściwie, że skoro taki bezradny, to niech go ta Aniela do siebie ciągnie jak cielę jakieś i uśmiechnęła się z satysfakcją, rezygnując z chęci przyjścia mu z pomocą. Niech się teraz stary zgred użera z wyfiokowaną Anielą. Nie po to cały ranek się tapirowała i stroiła w perkale, żeby teraz go wypuścić po godzinie. Będzie musiał zjeść te wszystkie kluski śląskie aż mu uszami wyjdą, nieboraczek jeden. Kulturalny jaki. Nie wie, jak się z kawy wymówić, myślała, obserwując Leona kroczącego pod rękę z Anielą.
– No kluski śląskie, panie sąsiedzie. Kluski śląskie, roladę też zrobiłam, czerwoną kapustkę mam… Jak wy na nią mówicie? Modra? – zaśmiała się perliście, docierając do drzwi swojego mieszkania.
– Aha, no tak, ale wie pani, ja już obiad zjadłem na mieście, a z tym Śląskiem to tak nie do końca… – Leon podjął ostatnią próbę wyswobodzenia się spod opiekuńczych ramion Anieli.
– Och, taki duży, przystojny mężczyzna musi przecież zjeść, a jedzenie na mieście, to żadne jedzenie. Oni w tych barach to gotować nie potrafią, pewnie byle jak coś upichcili, żeby się resztek pozbyć. Nie ma to jak prawdziwy domowy obiad – pani Aniela uchyliła drzwi mieszkania, zapraszając do niego sąsiada, który po raz ostatni spojrzał na Magdę. Ta w dalszym ciągu stała nieco osłupiała. Gdy za panią Aniela zamknęły się drzwi, Magda weszła wreszcie do przedpokoju. Że też ta Aniela dopięła swego, pomyślała o niej z uznaniem. Kto by to pomyślał? To tak się to robi? Bez pardonu i do przodu. Dzwonek do drzwi wdarł się w ciszę panującą w jej małym mieszkanku. Na korytarzu stała pani Aniela, dzierżąc w ręku reklamówkę.
– Pani ziemniaki – podała Magdzie torbę, patrząc na nią triumfalnie. – I niechże pani wreszcie pójdzie za radą pana Leona i kupi sobie porządną torbę, bo pan Leon – ściszyła konfidencjonalnie głos – będzie w najbliższych dniach bardzo zajęty. Nie będzie miał kto pani tych klamotów z posadzki zbierać. – Odwróciła się i zbiegła lekko po schodach, przystając przy swoich drzwiach.
– Oj tam, pani Magdusiu, nie ma za co! – wrzasnęła na cały blok. Od czego są sąsiedzi? Musimy sobie przecież pomagać – wystawiła w kierunku Magdy środkowy palec, potrząsnęła nim kilka razy, poprawiła fryzurę, przygładziła spódnicę na rozłożystych biodrach i zniknęła za drzwiami.

51.

Iwona zerknęła po raz setny na stół: lawendowe talerzyki pięknie kontrastowały z jasnym obrusem, kieliszki do wina lśniły, a przygotowana z zielonej sałaty, mozzarelli i pomidorów sałatka z zielonym pesto wyglądała na smaczną i taką też w istocie była. Po tygodniach separacji postanowiła wreszcie zaprosić do siebie dziewczyny, które wiernie przy niej trwały mimo jej wariactwa. Ale najbardziej cieszyło ja, że znowu rozmawiała z Kacprem, odnajdując dawną nić porozumienia. Jej syn stanął na wysokości zadania, nie robiąc matce wyrzutów z powodu jej podłego zachowania. Gdy zapukała do drzwi wynajmowanej przez niego kawalerki, bała się jak cholera, że jej nie otworzy, gdy zobaczy przez judasza, kto za nimi stoi. Jednak tak się nie stało. Kacper powitał ją jak tą, która zaginęła i raptem się odnalazła. W jego mikroskopijnym mieszkanku było czysto i biednie. Jej syn musiał płacić za wynajem ze swojej pensji minimalnej i nie prosił o pomoc, nie narzekał, nie obraził się, podczas gdy ona planowała zakup mieszkania dla Adama, który od ich ostatniej rozmowy napisał tylko raz.     „Zostaniesz całkiem sama, idiotko”. Przepłakała całą noc, wyrzucając sobie, że naprawdę jest idiotką, że naprawdę zostanie sama, że straciła Adama na zawsze, a potem zaczęła myśleć. Więc jak to miało być? Wyrzuciła syna z mieszkania, chciała połowę oddać obcemu człowiekowi, zrezygnować z pracy tylko po to, by móc mówić, że nie jest sama? Naprawdę by nie była? Na szczęście miała to wszystko za sobą. Nie zgadzała się z powiedzeniem, że gdy coś człowieka nie zabije, to go wzmocni. Wcale nie była silniejsza. Na pewno była bardziej doświadczona. I doszła do wniosku, że musi pomóc synowi i to za wszelką cenę. Zamiast kupować apartamenty kochankowi, może przecież zamienić swoje trzypokojowe mieszkanie na dwie kawalerki, żeby Kacper już nigdy więcej nie był od nikogo zależny. Nawet meblami się podzielą, żeby nie trzeba było wydawać pieniędzy na nowe. Tak będzie najlepiej. Telefon wyrwał ją z zadumy.
– Iwona? – Lilka miała podenerwowany głos. Słuchaj, przepraszam cię, ale nie przyjdę.
– A co się stało?
– Cholera, mam… gości – Lilka zawahała się. – Przecież nie zwalę ci się z obcymi ludźmi. Może innym razem.
– Ilu tych gości jest?
– Dwóch. Bawcie się dobrze z Magdą. Zadzwonię, gdy moi pojadą. A jakby tak zechcieli pojechać szybciej, to może jeszcze do was zdążę dojść wieczorkiem – obiecała.
– Dawaj ich do mnie – Iwona zdecydowała się w jednej chwili.
– Co? No coś ty, daj spokój – w głosie Lilki słychać było wahanie.
– Przestań się wygłupiać, przychodź. Prawie przez trzy miesiące siedziałam sama, jak dzik jakiś, przyda mi się odmiana. Przyjdźcie. Mam dwie sałatki, jedną wymyśliłam, druga jest tradycyjna, więc damy radę. Czekam – odłożyła słuchawkę i poszła do kuchni po dodatkowe talerzyki i sztućce. Nie wiedziała czy ci goście Lilki będą pić wino, skoro mają dokądś jechać, jednak na wszelki wypadek dostawiła też kieliszki. Dzwonek do drzwi oznajmił jej nadejście Magdy.
– Mówiłam przecież, że nic nie musicie przynosić – powiedziała, patrząc na Magdę wypakowującą z torby miseczkę z pierogami.
– Kochana, narobiłam tych pierogów jak dla pułku wojska, jak mówi moja sąsiadka Aniela. Jakub odmówił współpracy, zjadł ze trzydzieści i powiedział, że więcej nie chce, to co? Zmarnować się miały? Lilki jeszcze nie ma?
– Zaraz przyjdzie. Ktoś do niej przyjechał i nie może się uwolnić.
– Kto przyjechał?
– Nie wiem, nie mówiła, powiedziała tylko, że ma gości. Dwóch.
– To jak przyjdzie? Ty, może to ten jej tajemniczy facet, jak myślisz?– zaciekawiła się Magda.
– Przekonamy się, powiedziałam, żeby ich przyprowadziła. No co? – Iwona spojrzała na Magdę. – Miałam mówić, żeby nie przychodziła? Oni mają jeszcze dziś odjechać, tak zrozumiałam. Wypiją kawę i pojadą, a my posiedzimy. – Magda usadowiła się na kanapie na ulubionym miejscu.
– Załatwiłaś już coś z mieszkaniem? – zapytała.
– Wywiesiłam ogłoszenia w każdym markecie, dzwoniły dwie osoby, ale na pytaniach się skończyło. Mam nadzieję, że coś się jednak ruszy. Nie mogę znieść myśli, że mój Kacper przeze mnie żyje w klitce wielkości pudełka zapałek, za którą płaci trzy czwarte swojej marnej pensji. Wyrzuty sumienia mnie zabijają.
– Nie przesadzaj, w przesadzie łatwo zgubić rozsądek. Pomysł z mieszkaniem jest fajny, ale nie rób nic na łapu capu. – Dzwonek do drzwi oznajmił nadejście Lilki. Przywitała się z Iwoną, wprowadzając dwóch mężczyzn.
– To jest mój znajomy, Błażej – przedstawiła wysokiego mężczyznę o miłej powierzchowności. Iwona przyjrzała mu się uważnie, bo do tej pory nie miała okazji go poznać, choć wiele razy o nim słyszała. Pomyślała, że przystojny z niego gość, taki w typie Lilki, przystojny, schludny mol książkowy.
– Pozwól, że ci przedstawię. To przyjaciel Błażeja, Jacek – Lilka przedstawiła drugiego z mężczyzn, który uśmiechał się przyjaźnie, ujmując delikatnie dłoń Iwony.
– My się przecież znamy – powiedział.
– Tak? – Iwona przyjrzała mu się uważnie, bo rzeczywiście kogoś jej przypominał.
– Jasne, kilka miesięcy temu zarysowała mi pani auto. Na światłach – dodał, uśmiechając się szeroko i prezentując imponujący garnitur śnieżnobiałych zębów. Iwona dopiero teraz przypomniała sobie, skąd zna tego faceta i zaśmiała się serdecznie.
– No proszę, będę miała okazję postawić panu kawę za rycerską postawę. Zapraszam – wskazała pokój. Lilka zaczęła się śmiać na przypomnienie zachwytów Iwony po tamtym zdarzeniu i pomyślała, że życie czasami dziwnie się układa.

52.

– Pani Jolu! – dyrektor uderzył pięścią w stół – ja pani nie pytam o zdanie, proszę pani. Ja panią informuję, proszę panią, żeby się pani miała czas oswoić, że tak powiem, a nie żeby tak od razu, na łapu capu.
 Panie dyrektorze, ale z czym ja mam się oswoić? Panie dyrektorze, z tym się oswoić nie da, no jak pan tak może? – pytała zdenerwowana polonistka.
– Jak pani nie chciała, to po co pani tę pedagogikę specjalną jeszcze kończyła? Jest pani fachowcem teraz, bierze pani we wrześniu nową klasę, koniec, kropka!
– Panie dyrektorze, przecież pan doskonale wie, że ja nie o tym mówię. Wcale się nie sprzeciwiam klasie, ale przecież pan mi teraz mówi, że ja nie tylko mam w tej klasie uczyć, ale jeszcze muszę wykonywać czynności higieniczno-pielęgnacyjne.
– No a jak? – zdziwił się dyrektor. – Pani dostaje wychowawstwo, to kto ma to robić? Może ja mam kogoś innego zatrudniać do tych czynności? Może ja mam następnego nauczyciela zatrudnić? Będzie nauczyciel wspomagający, to na zmianę dacie radę.
– O, ciekawa teza – wtrąciła się Mirka. – Czy ja dobrze zrozumiałam? W klasie, która przyjdzie do nas za parę miesięcy, jest uczeń na tyle niepełnosprawny, że trzeba go wieźć do łazienki, ściągać mu spodnie, ściągać majtki, wysadzać na sedes, a potem podetrzeć? I chce pan obarczyć tym obowiązkiem Jolę lub zatrudnić nauczyciela do tych czynności? Ale do tych czynności studiów nie trzeba. Może wystarczy zatrudnić salową?
– Niech pani nie wyolbrzymia, niech pani nie wyolbrzymia – dyrektor pogroził Mirce palcem. – Przecież nie zawsze trzeba będzie podcierać, czasami wystarczy włożyć w butelkę, bo tylko siku będzie.
– Włożyć w butelkę? – przestraszyła się nie na żarty Jola. – O czym pan mówi? Co ja mam w butelkę wkładać?
– No co się pani tak głupio pyta? Co się do siku do butelki wkłada? No co?
– No co? – Jola nie dała za wygraną.
– No jak pani taka nierozgarnięta, to ja pani podpowiem, chociaż w tym wieku, to już pani powinna wiedzieć… – dodał z przekąsem. – Siusiaka do butelki pani wsadzi, potem butelkę pani opróżni i opłucze, żeby w klasie nie śmierdziało. Co, trudne to takie? – Jola nie odezwała się słowem, siedziała przy stole bliska płaczu.
– Butelka ma być po winie czy po wódce? – zapytał Orynkiewicz, wuefista.
– Panie kolego! – huknął dyrektor. – Butelka jest plastikowa, matka ją przyniosła, pani ją sobie weźmie po radzie. Stoi na półce za panią – zwrócił się do Joli.
– Panie dyrektorze – Jola postanowiła zawalczyć o siebie. – Ja rozumiem wszystko, wiem, że dziecko jest niepełnosprawne, wiem, że jego mama jest umęczona. Na sama myśl, że moje dziecko mogłoby tak cierpieć… Ja nawet nie chcę sobie tego wyobrażać…
– Czyli wszystko jasne, i załatwione – próbował zakończyć dyrektor.
– Nie, proszę mi nie przerywać – Jola nie dawała za wygraną. – Jest prostszy sposób, są pampersy, proszę o spotkanie z mamą chłopca. Dojdziemy do jakiegoś kompromisu.
– Pampersy są wykluczone. Mama wyraziła się jasno, nie po to tyle lat walczyła o to, żeby syn się załatwiał normalnie, żeby teraz przez lenistwo nauczycieli trzeba było do pampersów wracać.
– Zaraz, zaraz – Mirka postanowiła wspomóc koleżankę. – Lenistwo nauczycieli? No nieźle. A ile lat ma ten chłopiec? Trzynaście?
– Piętnaście, był odroczony z uwagi na chorobę. Jakie to ma znaczenie?
– Czy ja dobrze zrozumiałam? Pan w porozumieniu z matką chłopca chcecie, żeby Jola ściągała mu w razie potrzeby majtki, wyciągała penisa… – dyrektor przerwał wywód Mirki.
– Koleżanko, tylko bez penisów mi tutaj, pani tutaj sama nie jest.
– Oburza się pan wyrazem penis, ale nie razi pana, że nasza koleżanka będzie musiała wyciągać uczniowi, młodemu mężczyźnie, penisa z majtek? Jaki wrażliwy dyrektor. I jeszcze jedno – Mirka nie pozwoliła sobie przerwać – a co z erekcją? Wie pan co to takiego? – tu i ówdzie ktoś zachichotał. Ludzie z zainteresowaniem przysłuchiwali się tej dyskusji, ciesząc się w duchu, że ich nie dotyczy.
– Wypraszam sobie!
– Co z tą erekcją? Nie występuje?
– No jak to co? Jest, przecież to chyba normalne, nie?
– I co wtedy?
– A co ma być? Mama mówiła, że należy przeczekać, to chyba nic trudnego? – dyrektor znowu zwrócił się do Joli.
– Panie dyrektorze – Jola postawiła wszystko na jedną kartę – odmawiam wykonywania czynności, które pan przed chwilą opisał. Takie czynności może wykonywać pielęgniarka albo mama. Z tego co wiem, nie pracuje i może przychodzić tu na przerwy.
– Mama ma prawo odpocząć chociaż kilka godzin dziennie – dyrektor patrzył na Jolę z wyrzutem.
– Nie interesuje mnie to, jeżeli jeszcze raz podejmie pan ze mną ten temat, zgłoszę sprawę w prokuraturze. Oskarżę pana o zmuszanie mnie do molestowania ucznia. Ostrzegam!
– Jak pani śmie!
– Jola ma rację – poparła ją Mirka. – Dotychczasowe kłopoty niczego pana nie nauczyły. O molestowaniu pan nie słyszał?
– Jakie molestowanie? Za porozumieniem z matką ucznia?
– To może niech dyrektor tę butelkę za porozumieniem nasadza? – niespodziewanie z pomocą nadszedł  Orynkiewicz.
– Pani kolego, panie kolego, niech pan sobie nie żartuje – dyrektor popukał się znacząco w skroń i zmienił temat rozmowy.

53.

Wracała do domu jak na skrzydłach. Wreszcie, po prawie dwóch miesiącach bezrobocia dostała pracę. Wprawdzie tylko na miesiąc, ale miała nadzieję na przedłużenie umowy. Zresztą, gdyby miała pracować tylko miesiąc, to i tak byłaby szczęśliwa. Może wreszcie przełamie prześladującego ją pecha i zacznie się w jej życiu dziać coś dobrego. Kto by pomyślał, że pozna swoją babcię, która okazała się świetną kompanką, pełną ciepła, energii i poczucia humoru? I to, że zostanie właścicielką pięknej willi, też wcześniej by jej nie przyszło do głowy. Babcia załatwiła wszystko jak należy, chociaż prawdziwy problem – czego była pewna – dopiero ją czekał w postaci Grażyny i ojca. Gdy babcia wróciła wreszcie z wojaży, ojciec zjawił się u niej tego samego dnia, o czym Emilia poinformowała Martę i Lilkę. Ojciec najpierw krzyczał, że babcia jest nieodpowiedzialna, potem stwierdził, że to demencja starcza i będzie musiał przedsięwziąć odpowiednie kroki, by ochronić matkę przed nią samą. Grażyna gorąco poparła ten wniosek, stwierdzając, że babcia nie może mieszkać w tak dużym domu sama, a oni już naleźli dla niej piękny pensjonat, jak nazwała dom starców, a dom należy sprzedać natychmiast, z czym nie będzie trudności, bo znalazł się kupiec. Babcia wysłuchała tych rewelacji ze spokojem, poczęstowała syna i synową kawą i stwierdziła, że oboje mają rację. Jest już w takim wieku, że sama w tak dużym domu mieszkać nie może, co więcej – nie będzie. Ma przecież wnuczkę i to ona z nią zamieszka. Ojciec oniemiał, a Grażyna dostała ataku histerii. Próbowała nawet podważyć poczytalność teściowej, która wbrew logice, chciała uznać za wnuczkę obcą zupełnie osobę.
– Nie waż się nawet! – zagroziła babcia. – Przez dwadzieścia lat wmawiałaś mojemu pozbawionemu moralności i ludzkich uczuć synowi, że poczęcie Marty nastąpiło w wyniku zdrady Eli. I to ty, kobieta, która nie wie nic o przyjaźni, o miłości i o godności, która zniszczyła rodzinę, próbuje nadal kłamać?
– Mamo, ja mamę bardzo proszę – ojciec włączył swój wokandowy głos, by powstrzymać matkę przed dalszym wywodem.
– Milcz! – Emilia była nieugięta. – Doskonale wiesz, że Marta jest twoją córką, porzuciłeś jej chorą na raka matkę, porzuciłeś swoje jedyne dziecko, złamanego grosza tej dziewczynie nie dając, okłamywałeś mnie całe lata, twoje matactwa pozbawiły mnie możliwości poznawania mojej wnuczki, obserwowania jak rośnie, jak się rozwija! Ale dosyć tego. Zrobiłam testy DNA.
– O, to ciekawe – zainteresował się Marek. – Skąd wzięłaś materiał genetyczny do porównań? Ja nie dawałem żadnej próbki.
– Twoja tak zwana próbka nie była mi do niczego potrzebna. Mam swoją próbkę. Marta ma moje geny. Zapomniałeś? Ty, prawnik, nie wiesz, że babcia też może porównać swój materiał genetyczny z materiałem wnuczki? – Emilia zatriumfowała. – I jeszcze jedno ci powiem, kochany synu. Zachowaj sobie adres tego luksusowego pensjonatu, jak go nazywasz, z tą swoją, pożal się Boże, żoną będziecie go prędzej czy później potrzebować. Znam twoją podłość na tyle, by wiedzieć, do czego jesteś zdolny. Ostatnimi czasy porobiłam wszystkie badania, które wykluczają jednoznacznie demencję starczą. A wiesz, kto mi w tym pomógł? Profesor Staryszewski. – Marek siedział wyprostowany jakby kij połknął. Nazwisko jego dawnego profesora podziałało na niego jak kubeł zimnej wody.
– Staryszewski? Jest stary jak świat i już nie praktykuje – przypomniał sobie, odetchnąwszy z ulgą.
– Racja, ale uczniowie profesora praktykują. I mówię tu o ludziach z najwyższej półki. Wymieniać nazwiska? Mam je zapisane, chcesz?
– Dziękuję, nie trzeba.
– Wyjaśniłam im, w jakiej znajduję się sytuacji. To oni zadbali o to, by umowa przekazania mojego domu Marcie była nie do podważenia, podpowiedzieli mi, co mam zrobić, gdzie zrobić badania DNA, jakie badania zrobić, byś nie mógł mnie ubezwłasnowolnić, bo o to chodzi, prawda? Skontaktowałam z nimi też Martę, ostatecznie to ona będzie o mnie dbać. I wiesz? Dziwne, ale żaden z nich nie wziął ode mnie ani grosza! Zapłaciłam jedynie notariuszowi. Co do domu, droga Grażyno, twój kupiec srogo się zawiedzie. Nie jesteś moją krewną, nie masz żadnego prawa, by zarządzać tym, na co całe życie pracowałam razem z moim mężem, którego nikomu nie odbiłam. Dom należy do Marty. Ona jest jego właścicielką, a nie wydaje mi się, by w najbliższych latach zamierzała się go pozbywać. A jeśli już, to ona będzie się cieszyć pieniędzmi ze sprzedaży, nie ty. – Grażyna krzyknęła głośno, wyzywając teściową od starych wariatek. Zaraz po tej rozmowie Emilia zawitała do Lilki i Marty, by streścić im dokładnie przebieg spotkania z synem. Marta wracała teraz do domu babci po rozmowie kwalifikacyjnej. Wiedziała, że Emilia czekała już na nią z obiadem. Musiała porozmawiać z Lilką, ciągle nie mogła się przyzwyczaić, że nie mieszkają już razem. Najważniejsze, że dostała pracę i ma wsparcie w cioci i babci. Ze wszystkim innym sobie poradzi, a właściwie – poradzą. Nadal myśląc o Oliwierze, czuła przyspieszone bicie serca i jej klatkę piersiową przygniatał niewidzialny ciężar. Od ich rozstania minęło kilka tygodni, a on nie odezwał się ani razu. Nie dzwonił, nie pisał, nie chciał mieć z nią nic wspólnego. Marta głęboko skrywała swoje uczucia, nie chcąc martwic Lilki, ale ciocia i tak domyślała się, co się z nią dzieje. Jedynie babcia, wysłuchawszy historii tej znajomości, pogładziła Martę po głowie i stwierdziła, że prędzej czy później wszystko się ułoży, a nawet najgłębsze uczucie przeminie, pozostawiając po sobie cenne doświadczenie. „Końca świata nie będzie, nie taka miłość umierała. Czas naprawdę leczy rany”, podsumowała z czym Marta, po dłuższym namyśle, musiała się zgodzić.

54.

Dzwonek do drzwi oderwał ją od mieszania zupy. Jakuba jak zwykle nie było w domu, ale obiad musiała ugotować. Zupa była daniem uniwersalnym, w każdej chwili można ją było odgrzać, a Kuba po treningu podchodził do obiadu kilkakrotnie. Niechętnie podeszła do drzwi, za którymi stał Leon. Musiała mieć naprawdę zdziwiony wyraz twarzy, bo już na wstępie zaczął się tłumaczyć i przepraszać, że ją nachodzi.
– Pomyślałem tylko, że może się pani przyda – wciągnął w jej kierunku rękę ze zrolowanym skrawkiem materiału. Magda po chwili wahania rozwinęła kawałek kolorowej szmatki, która okazała się być torbą na zakupy. Jednocześnie usłyszała otwieranie drzwi na półpiętrze.
– Proszę wejść – zdecydowała w jednej chwili, wiedząc, że przyczajona pani Aniela już stoi trochę niżej, podsłuchując ich rozmowę, gotowa do interwencji i zawłaszczenia Leona.
– Nie, ja tylko tak, pani pewnie zajęta. Nie chcę przeszkadzać – Leon cofnął się o krok, kierując się na górne piętro, gdy boje usłyszeli pospieszne kroki z dołu i zobaczyli czubek wznoszącego się koka Anieli.
– A właściwie, czemu nie? – zapytał retorycznie i prawie przeskoczył próg mieszkania Magdy, zamykając drzwi w momencie, gdy pani Aniela stawiała pierwszy krok na półpiętrze.
– Przepraszam – wymamrotał nieporadnie, patrząc na Magdę. – Ja tylko na chwilę, zaraz pójdę do siebie, naprawdę.
– Zapraszam do kuchni. Jak znam panią Anielę, to tak szybko nie odpuści – dodała.
– Kurczę – zakłopotany Leon usiadł na taborecie przy kuchennym stole. Magda postawiła przed nim talerz zupy gulaszowej.
– Proszę spróbować, nie wiem czy dobrze doprawiona. Czego się pan napije? Kawy czy herbaty? – wyjęła z szafki dwie filiżanki i słoiczek z kawą.
– Jeśli można, to kawy – Leon zaczął zajadać zupę. – Mogę poprosić o pieprz?
– Cholera, znowu nie doprawiłam!
– Nie, nie, dobra jest – zapewnił Leon. – Ale widzi pani, ja jadłem taką zupę na Węgrzech i od tamtej pory marzy mi się powrót do tamtego smaku. Za każdym razem doprawiam pieprzem na różne sposoby, to znaczy, sypię tego pieprzu coraz więcej, ale nigdy mi się nie udaje. Może tu wcale nie o pieprz chodzi? – zastanowił się. Magda postawiła na stole filiżanki z kawą i zaczęła podgrzewać mleko, które szybko spieniła.
– Czyli ukrywa się pan przed panią Anielą? – zapytała bezpośrednio, dolewając mleko do swojej filiżanki i pokazując na filiżankę Leona.
– Poproszę – przyzwolił, zerkając na dzbanuszek z mlekiem. – Przed panią Anielą? Trochę tak – przyznał.
– Wie pan, że cały blok panu kibicuje?
– Jak to kibicuje? – zdziwił się.
– Niektórzy trzymają za pana kciuki. Pani Aniela jest bardzo, że tak powiem, ekspansywna. I zagięła na pana parol – Leon zaśmiał się głośno.
– Pięknie powiedziane, „zagięła parol”, wie pani, że dzisiaj już nikt tak nie mówi? Poza panią, oczywiście? – oboje zaczęli się śmiać.
– Pani Aniela jest miłą osobą, ale obawiam się, że nie jestem w stanie sprostać jej oczekiwaniom – powiedział, sięgając po filiżankę. – Myślę, że już niedługo to zrozumie i wtedy będzie czas na zawiązanie dobrych sąsiedzkich relacji.
– Nie ma co się dziwić. Kobieta jest jeszcze na fleku i nie chce być samotna, więc szuka. A pan akurat pod ręką.
– Pani Magdo, ja to naprawdę rozumiem – zapewnił – ale ja nie szukam. Moje życie nie było różowe, mam za sobą dwa nieudane związki, jedną życiową tragedię, z której nie sposób się otrząsnąć, więc sama pani rozumie, że niespieszno mi do nawiązywanie tego typu relacji. Ja uciekłem kilkaset kilometrów od swojego dawnego miejsca zamieszkania, spaliłem za sobą wszystkie mosty, żeby umrzeć w samotności. – Magda spojrzała na Leona z ciekawością. Kto by pomyślał, że ten sympatyczny i z pozoru beztroski starszy pan dźwigał na swoich barkach taki balast i marzył o samotności? Co musiał przeżyć, żeby uciekać i zaczynać swoje życie od nowa?
– No tak to w tym naszym życiu bywa, że czasami samotność jest wybawieniem, ale to raczej smutne – podsumowała Magda, zbierając talerze i filiżanki ze stołu.
– Dziękuję za torbę – powiedziała, gdy stał już na korytarzu.
– Pomyślałem, że się pani przyda. – Pani Aniela majestatycznym krokiem zaczęła schodzić z góry z wysoko uniesioną głową.
– Aha, no rozumiem – rzekła płaczliwym tonem – Ja tu dzwonię i dzwonię, a ty, Leosiu, piętro niżej. Cóż, może innym razem zaprosisz mnie do siebie i wypijemy tę obiecaną kawę – rzekła i zamknęła za sobą drzwi wyraźnie urażona.



55.
Magda sama nie zauważyła, jak doszło do tego, że spotkania z Leonem stały się częstsze. Kilka razy zdarzyło się, że spotkali się w markecie i życzliwy sąsiad pomógł jej dźwigać torby z zakupami, trudno było nie zaprosić go potem na kawę. Leon okazał się sympatycznym i inteligentnym rozmówcą, człowiekiem oczytanym i tolerancyjnym, jak ktoś, kto w swoim życiu wiele przeszedł i wiedział, że nie wszyscy muszą patrzeć na te same rzeczy tak samo. Co więcej, gdy którego razu natknął się na Jakuba, wdał się z nim w dyskusję na temat sportu, wymieniając mecze, wyniki, zawodników i trenerów z taką łatwością, jakby całe życie spędził na śledzeniu sportowych rozgrywek, czym niewątpliwie zaimponował jej synowi, a nie było to łatwe. Magda nie wiedziała, czy może tę znajomość już nazwać przyjaźnią, choć cały czas mówili do siebie per „pan” i „pani”, ale zaczęła myśleć o Leonie jak o przyjacielu. Ich przyjacielskie relacje nie podobały się pani Anieli, która wcale nie zrezygnowała z własnych zakusów na zaanektowanie sąsiada, a jej wysiłki coraz częściej spotykały się nie tylko z biernym sprzeciwem Leona, ale wręcz z oporem, na przełamanie którego nie znalazła jeszcze sposobu, choć nieustannie próbowała. W pewnym momencie Magda trochę ze zdumieniem zauważyła, że zaczęła zwracać większą uwagę do swojego ubioru i makijażu, jakby jej zależało, by ładniej wyglądać i podobać się Leonowi. Już od dawna nie czuła takiej potrzeby, właściwie to od śmierci męża nie zależało jej na podobaniu się komukolwiek, co więcej, nie życzyła sobie, by się komukolwiek podobać. Chciała pozostać lojalna wobec Karola, którego twarz i uśmiech cały czas pamiętała, zwłaszcza że Kuba coraz bardziej przypominał ojca. Wysoki, dobrze zbudowany i przystojny odziedziczył po nim nie tylko wzrost i urodę, ale i sposób poruszania się. Pielęgnowała tę pamięć o przedwcześnie zmarłym mężu, nie pozwalając zapomnieć o nim i sobie, i synowi, obwiesiwszy zdjęciami Karola ich małe mieszkanko i nie wyobrażała sobie, by mógł go zastąpić ktoś inny. Zresztą, była jedyną osobą, która pamiętała jeszcze Karola, gdyż jego rodzice też już nie żyli, a rodzeństwa nie miał. Wciąż za nim tęskniła, mimo upływu lat. Czasami, gdy zasypiała, ubierała się w jego podkoszulek, żałując, że dała się zmanipulować i oddała jego ubrania znajomym, zostawiając sobie tylko tą jedną bawełnianą koszulkę, o którą dbała teraz i chuchała, bojąc się, że któregoś dnia jej materiał rozlezie się po prostu w praniu i nie zostanie jej już nic. Czy może zatem dziwić, że przez te wszystkie lata nie dbała o swój wygląd? Dlatego też świadomość zmiany podejścia do swojej urody porządnie nią wstrząsnęła. Dopiero potem uspokoiła samą siebie, że przecież z Leona żaden amant, poza tym jest dużo starszy, a facet sześćdziesięciopięcioletni nie jest dla niej żadnym zagrożeniem. Tak więc umówiła się do fryzjera, a potem co pięć minut podchodziła do lustra, przeczesując palcami połyskujące kasztanem gęste pasma włosów, umiejętnie przycięte i podkreślając owal jej twarzy. Niemałą radość sprawiły jej zakupy kosmetyków i nakładanie tuszu na rzęsy. Efekty jej odnowy biologicznej okazały się być spektakularne i wywołały niemałe poruszanie, gdy taka nowa, jakaś dziwnie młodsza i ładna przyszła do pracy. Dyrektor zachodził na świetlice kilka razy, a Marzenka była najwyraźniej naburmuszona. Lilka przyjrzała jej się przyjaciółce, zadumała się na moment i na koniec stwierdziła: „Popatrz Magda, czasami wystarczą tylko nożyczki i tusz, żeby wyjść z niebytu. Brawo”.

56.

– Długo będzie się pani leczyć sama? – Lilka usłyszała za sobą męski głos. Stała w aptece, prosząc o jakieś tabletki do ssania na gardło, które dokuczało jej już od jakiegoś czasu. Właśnie rozpoczynały się majówki, umówiła się z dziewczynami na wiosenny wypad za miasto, zamówiły nawet pokój w pensjonacie nad jeziorem, ale ból gardła dokuczał i obawiała się, że zatruje jej weekend. Odwróciła się, by zlokalizować rozmówcę i zobaczyła stojącego za nią Gawlaka. Spoglądał na nią z kpiną, zsunąwszy okulary na czubek nosa.
– Jak boli, to przecież muszę coś kupić? – ni to zapytała, ni odpowiedziała na zaczepkę.
– Jak boli, to do lekarza się idzie. Po to się uczymy, żeby na ból gardła pomagać. Od dwóch tygodni ma pani chrypę i co? Leczy się pani sama o ile te czynności można nazwać leczeniem. Już ma pani stan zapalny, a jak jeszcze dłużej pani poczeka, to z wiązadeł głosowych przejdzie on niżej, na oskrzela, jakaś astma się przyplącze i zacznie pani ganiać od gabinetu do gabinetu. A na astmę lekarstwa nie ma – podsumował.
– No dobrze, pójdę, ale przecież dzisiaj już jest za późno. Gabinety pozamykane, tygodniowy weekend, a mnie boli. To co mam zrobić?
– Przyjść do mnie za godzinę.
– Przecież pan tylko do czternastej… – zaoponowała, na co Gawlak pogroził jej palcem.
– Tak się składa, że po szesnastej będę w gabinecie i oczekuję tam pani. Najprawdopodobniej nie obejdzie się bez antybiotyku, ale muszę to sprawdzić. Jak pani pracuje z takim bólem, co?
– Jakoś daję radę.
– To ja też przyjdę, jak pan już przyjmuje po południu – rozdarła się jakaś baba z kolejki za nimi. – Tak mnie jakoś w boku kłuje i zgaga jest, pan zobaczy, co to jest.
– Pani Matysiakowa, mówiłem tyle razy, od leczenia niestrawności jest gastrolog. Dwa razy skierowanie wypisywałem. I niech się pani tak nie objada, to pewnie ulgę pani poczuje.
– Oj tam, doktór to zawsze sobie żarty robi ze starych ludzi. Gabinet otwarty, to przylecę. I to zaraz, żeby kolejkę zająć. Ta pani młoda – wskazała na Lilkę. – No już nie taka młoda – poprawiła szybko – ale i tak młodsza ode mnie, to se postać może, a ja już nie.
– Przecież mówi pani, ze już pobiegnie kolejkę zająć, to i tak pani prawie godzinę całą stać będzie? – zdziwił się Gawlak.
– Eeeeee tam, doktór to tak zawsze – Matysiakowa machnęła lekceważąco ręką i wybiegła z apteki, żeby zająć tę kolejkę.
– No i pobiegła, a jakim truchtem, kto by pomyślał? – zastanawiał się Gawlak na głos aż Lilka roześmiała się, a potem rozkaszlała na dobre.
– Aha! A nie mówiłem? Kazałbym pani już tu teraz otwór gębowy otworzyć, żeby zerknąć, co się w nim dzieje, ale za tę Matysiakową po południu musi mi się pani odpłacić. Pani wie, co Matysiakowa znaczy w gabinecie? Bite dwie godziny będę musiał wysłuchiwać o jej wszystkich dolegliwościach, a także o dolegliwościach jej męża. Oboje ważą razem ze trzysta kilo, ale nie rozumieją, że przy takiej nadwadze cukrzyca ich niszczy, a jak jest cukrzyca, to razem z nią wszystkie dolegliwości świata. Matysiakowa zacznie wymuszać na mnie leki dla swojego męża, choć go na oczy nie wiedziałem od roku, bo twierdzi, że on ma dokładnie takie same objawy jak ona. I dlatego będzie mi pani musiała pomóc uratować ten początek weekendu.
– Ale co ja mogę? – zdziwiła się Lilka. – Ja się z tą kobietą w konflikty wdawać nie będę, jeśli ona chce być przez pana badana, to cóż ja mogę?
– Plan jest taki: Matysiakowa już sterczy pod drzwiami, ja zaraz się stąd ewakuuję i w wolnym tempie dowlokę za jakieś dwadzieścia minut. Przyjmę Matysiakową, drugie dwadzieścia minut, i tu wkracza pani. Zacznie pani kaszleć, dokładnie tak jak przed chwilą, a wtedy ja uczepię się tego kaszlu jak tonący brzytwy, wyforaję Matysiakową z receptą na zgagę i zaproszę panią. Sprawdzę to pani gardło, osłucham, ostukam, wypiszę receptę i będzie pani mogła udać się na to opłacone z góry łono natury. I proszę się nie spóźnić, bo trzydziestu minut z Matysiakową nie wytrzymam, wyforaję babę wcześniej, recepty nie dam, i już po dwóch dniach wróci pani skruszona znad jeziora z takim bólem gardła jakiego pani do tej pory nie znała. – Gawlak wyciągnął rękę przez ladę po paczkę, którą podawała mu farmaceutka i wyszedł niespiesznym krokiem z apteki.
– No to już sama nie wiem, co mam teraz robić. Kupić coś na to gardło czy nie? – zaczęła zastanawiać się Lilka.
– Niech pani sobie Orofar Max weźmie. To na ból gardła, ale taki wirusowy, bakteryjny, skuteczny. Zawsze dobrze mieć przy sobie. – Lilka podziękowała za pastylki i wyszła z apteki, spoglądając na zegarek, by zmieścić się w limicie wyznaczonym przez Gawlaka. Ale skąd ten Gawlak wiedział, że ona nad jezioro jedzie? I że od dwóch tygodni ją gardło boli? Co za wścibski dziad. Pewnie siedzi w tym swoim gabinecie i plotki z całej gminy zbiera. Ale żeby się tak cudzymi sprawami interesować? Aż dziwne.

57.

 Lilka weszła do budynku miejscowej poradni i zorientowała się, że Matysiakowa siedziała już w gabinecie Gawlaka. Gadała jak najęta, nie dopuszczając lekarza do głosu. Lilka zaczęła się zastanawiać, kiedy powinna się rozkaszleć, żeby Gawlak mógł, jak to mawiał, wyforaić upierdliwą babę za drzwi i uwolnić się od jej bezproduktywnego zrzędzenia, ale tocząca się za zamkniętymi drzwiami dyskusja była tak komiczna, że nie mogła sobie odmówić przyjemności przysłuchiwania się tej rozmowie. Głos Matysiakowej był donośny, kobieta z wprawą opisywała wszystkie swoje dolegliwości, od kłucia w boku i nadciśnienia po krótki oddech,  sztywność karku i ból nielicznych zębów. Gawlak cierpliwie wysłuchiwał tej litanii, Lilka miała wrażenie, że nie ma go w gabinecie, a Matysiakowa siedzi tam sama. Nie powstrzymała się przed śmiechem, gdy scenariusz naświetlony jej przez lekarza w aptece zaczął się realizować i usłyszała listę dolegliwości starego Matysiaka, do złudzenia podobnych do listy żony. Widać zaśmiała się za głośno, bo drzwi gabinetu otworzyły się znienacka i lekarz stanął nad nią w postawie napoleońskiej, z rękami założonymi do tylu.
– Pani Matysiakowa! – krzyknął raźnie – koniec wizyty, następna pacjentka czeka.
– A niech czeka, młodsza trochę, to i poczekać może – kobieta nie przejęła się słowami lekarza, ale ten najwidoczniej miał już wprawę w pozbywaniu się jej ze swojego gabinetu. Podszedł do swojego biurka, podniósł z blatu receptę, włożył ją do torebki pacjentki, a  potem podniósł kobietę z krzesła i wyprowadził z gabinetu. Matysiakowa nie przestawała mówić, żądając uwagi i recepty dla męża.
– To ja poczekam aż pan załatwi z nią sprawę – zapowiedziała Matysiakowa, wskazując Lilkę brodą. Mężczyzna zamknął przed babą drzwi i wygodnie rozsiadł się na swoim stołku, który na wygodny nie wyglądał.
– A nie mówiłem? – zapytał, zapatrzywszy się w okno, za którym kwitł liliowy bez.
 – Baba jest z serii pancernych, trzeba mieć żelazne zdrowie, żeby sobie z nią radzić, a nawiedza mnie co tydzień. Miała pani kaszleć, czyż nie? – popatrzył na Lilkę nieprzyjaznym wzrokiem.
– A co? Miałam przeszkadzać w wizycie? Jakże to tak? Nie godzi się – zaczęła się śmiać na wspomnienie wyprowadzania Matysiakowej na korytarz. Gawlak przyglądał się jej w milczeniu z ponurą mina, w końcu zerwał się ze stołka, wyjmując ze słoja stojącego na biurku drewnianą szpatułkę.
– Pani otworzy otwór gębowy – zadysponował, zsuwając okulary na czubek nosa. Lilka nienawidziła tego badania, wywołującego u niej odruch wymiotny.
– No stan zapalny jak byk – triumfował Gawlak. – Aż dziwne, że angina się jeszcze nie rozwinęła. Twarde te nauczycielki, gardło boli, ale lezą do tej szkoły jakby świat miał się bez nich zawalić. Bez antybiotyku ani rusz. Pani ściągnie bluzkę, osłuchamy, czy tam coś już na płucach nie siedzi. – Lilka ściągnęła bluzkę, zastanawiając się, co ma zrobić ze stanikiem. Ściągać, nie ściągać?
– Stanik może zostać – dodał łaskawie. – Wy wszystkie myślicie, że Gawlak taki łasy na oglądanie waszych gwiżdżących biustów.
– Jakich? – Lilka nie zrozumiała, o co mu chodzi.
– Gwiżdżących, nie wie pani, co to takiego? Baba ściąga stanik, a tu gwizd o podłogę! – zaśmiał się rubasznie.
– No wypraszam sobie! Cholera, doktorze, a już myślałam, że zaczął pan mówić ludzkim głosem. Pięć minut nie minęło, a wrócił pan na swój codzienny tor.
– Na żartach się pani nie zna – machnął ręką. – Co wy, kobiety, takie drażliwe na punkcie swoich biustów jesteście?
– Nie bardziej niż wy, mężczyźni, na punkcie swojego nabiału. – Gawlak roześmiał się na głos, uderzając ręką w blat biurka.
– Ja tam z nabiałem żadnych problemów nie mam, proszę pani. Ale przyzna pani, że żaden nabiał nie równa się z gwiżdżącym biustem?
– Rzeczywiście – przyznała niechętnie. – Ale o nabiale też można anegdoty opowiadać.
– Tak, a jakie to?
– A wieść gminna niesie, że jak chłop jak dąb, to nabiał ma jak orzeszki, a doktor to raczej z tych dębowatych, prawdaż? – odcięła się. Ręka Gawlaka znieruchomiała nad wypisywaną receptą. Lekarz przez moment milczał, a potem ryknął śmiechem. Drzwi gabinetu uchyliły się i Matysiakowa wsunęła przez nie swoją głowę.
– Śmieją się, to znaczy, że koniec już – wtoczyła się do środka, podchodząc do krzesła.
– Pani Matysiakowa, co mi pani tutaj rewoltę robi w gabinecie? W trakcie badania pani mi tu się wtarabania? Co to ma być? Do domu pani wreszcie idzie, chłop pewnie bez obiadu do tej pory siedzi – zdenerwował się Gawlak.
– Zaraz pójdę, ale ja wszystkich spraw jeszcze nie załatwiłam.
– To załatwi pani po weekendzie. Ja wychodzę. Już jestem po pracy – Gawlak wstał i zaczął pakować bloczki z receptami do szuflady, którą zamknął na klucz.
– Ale ja sobie przypomniałam, że jak mnie boli… – Matysiakowa szykowała się do dłuższego opowiadania, ale Gawlak złapał ją pod łokieć i stanowczo wyprowadził za drzwi. Lilka wyszła za nimi, a lekarz szybko zamknął gabinet na klucz, żeby Matysiakowa nie mogła się w nim rozgościć.
– A co pan taki narowisty dzisiaj? I tak pan w domu sam siedzi, jak kret jaki, to co panu szkodzi chorego wysłuchać? – Matysiakowa nie dawała za wygraną.
– Sam, nie sam, nic pani do tego. A zresztą, wcale sam nie będę, bo pani Lilla dotrzyma mi dzisiaj towarzystwa – przytrzymał Lilkę za ramię, otworzył drzwi auta i usadził ją na siedzeniu obok kierowcy. Matysiakowa stanęła na chodniku zapatrzona w lekarza i gdy ten odjechał, ruszyła truchtem w stronę miasta. Lilka już się domyślała, jakie plotki rozniesie.
– I co pan najlepszego narobił? Wie pan, co się zaraz będzie działo?
– A co mam nie wiedzieć? Matysiakowa w tempie roznoszenia plotek przebija błyskawicę, więc już za godzinę wszyscy będą wiedzieli, że mamy randkę. Przeszkadza to pani?
– No niby nie, ale…
– Ale nie ma o czym gadać. A skoro mają plotkować, to niech przynajmniej mają o czym. Na kawę panią zabieram. Do tej cukierni na rynku. Jedzie pani czy cykorzy? – spytał, patrząc na nią z zaciekawieniem.
– Jadę. Nie co dzień Gawlak nauczycielkę na kawę prosi – odparła, na co Gawlak roześmiał się wesoło, skręcając do centrum miasta. Lilka pomyślała ze zdziwieniem, że ten Gawlak ma miły śmiech.

58.

– Musimy sprzedać dom – głos Emilii nie wróżył niczego dobrego. Po powrocie z pracy Marta zastała babcię podenerwowaną. Chodziła niespokojnie po pokoju, pocierając palcami skronie.
– Ale co się stało? – Marta nie mogła zrozumieć, dlaczego babcia wyglądała na wyprowadzoną z równowagi.
– Kochanie, jeżeli nie sprzedamy domu, ja wyląduję na oddziale zamkniętym jakiegoś szpitala, a ty zostaniesz z niczym. Grażyna nie da tak łatwo za wygraną. Znalazła jakiegoś psychiatrę, ponoć wybitnego specjalistę w swojej dziedzinie, który ma pomóc jej udowodnić, że w chwili przepisywania na ciebie domu byłam niepoczytalna!
– Rany boskie! A skąd babcia o tym wie? – serce Marty łomotało jak oszalałe.
– Lepiej, żebyś nie wiedziała. Czasami wiedza może zaszkodzić, zwłaszcza wtedy, gdy jest się młodą i niedoświadczoną osobą, która stanie przed koniecznością oczyszczania się od zarzutów o manipulację, wyłudzenie i jakieś tam matactwa. W każdym bądź razie, mimo że od lat trzymam się z dala od życia towarzyskiego i tak zwanych znajomości, te znajomości nadal mam. Niektórzy ludzie pamiętają twojego dziadka, który w trudnych czasach zawsze służył im pomocą i stąd wiem, co ta kobieta i ten mój nieszczęsny syn, a raczej prawdziwa kanalia, planują. Ale niedoczekanie! Poradzimy sobie. Już dzwoniłam do Lilki, będzie tu u nas lada moment. Ci moi znajomi poszukają kupca na dom. Poprosiłam o dyskrecję, oni rozumieją wagę sprawy. Sprzedamy go i będziemy mieć spokój. Raz na zawsze.
– A co z nami? Dokąd pójdziemy? Ciocia nas wprawdzie przygarnie, ale ona ma tylko dwa pokoje… – zawahała się Marta.
– Dziecko – Emilia zaśmiała się i przytuliła wnuczkę – nie po to sprzedajemy dom, żebyśmy obie były bezdomne. I nie zwalimy się Lilce na głowę, choć ona już powiedziała, że odda mi jeden pokój, a wy obie pomieścicie się w drugim… Kupimy inny dom. Już nawet upatrzyłam taki jeden na końcu naszej ulicy.
– Ten nowo wybudowany? – Marta patrzyła ze zdumieniem na babcię. – Babciu, przecież to nowy budynek, pewnie diabelnie drogi, skąd weźmiemy pieniądze? – Manowiczowa popatrzyła na wnuczkę z niedowierzaniem.
– Oj, Marta, Marta, ty zacznij logicznie myśleć. Nasz dom jest wart dwa razy tyle. To secesyjna willa z przydomowym… parkiem w bardzo dobrym stanie. Nie tylko, że starczy nam na nowy dom, ale jeszcze zostanie ci pieniędzy na urządzenie go, kupno nowego samochodu i oszczędności na zaś, że tak powiem. I lepiej nie trać pieniędzy, bo one naprawdę się przydają w czarnej godzinie. Trzeba teraz obmyślić, jak pokazać dom ewentualnym kupcom, żeby się Grażyna o tym nie dowiedziała, bo wyląduję w wariatkowie prędzej niż myślisz i nie będę się w stanie wybronić.
– Babciu, ale skoro dom jest już wpisany w księdze wieczystej na mnie, to raczej nie można chyba teraz tej sprawy odkręcić? Może niepotrzebnie panikujesz?
– Prawdę mówiąc, sama nie wiem. Niektórzy mówią, że w ciągu roku od takiej transakcji można ją unieważnić, inni twierdzą, że nie da się już tego podważyć. Nie mam kogo zapytać. Ale lepiej nie ryzykować. Poza tym jest jeszcze coś. Grażyna będzie próbować nieustannie bez względu na to, czy będzie mieć szansę na wygraną, czy też nie, bo ma ochotę położyć łapę na ośmiuset tysiącach, a to, przyznasz sama, niebagatelna suma. Z willi można wyciągnąć nawet milion, ale nie w naszej sytuacji. My musimy się jej pozbyć, a szkoda. Spędziłam w niej większość swojego życia. Ale jak mus, to mus, nie ma co się rozczulać. Zresztą, skończmy to biadolenie. Zaraz będzie Lilka, przygotuj filiżanki na kawę. Upiekłam sernik. Lilka ma plan, jak uniknąć mojego, że tak powiem, aresztowania.
– Aresztowania? – Marta na dobre się przestraszyła. – Co ty, babciu, mówisz?
– O rany, dziewczyno, coś taka sztywna? Przecież nie o policyjne aresztowanie chodzi, tylko o… psychiatryczne. Chcę uniknąć sytuacji, w której wrócisz po pracy do domu i mnie nie zastaniesz, bo od kilku godzin będzie mnie spowijać kaftan bezpieczeństwa. Muszę zmienić miejsce zamieszkania na kilka dni, góra – kilka tygodni, czyli do czasu sprzedaży.
– I dokąd się babcia przeniesie?
– Nic ci do tego, nie możesz tego wiedzieć. W razie czego powiesz, że wyjechałam na wczasy, najlepiej zagranicę, na przykład do… Włoch. Zawsze chciałam zwiedzić Włochy, więc Marek na kilka dni da się nabrać. To jest poważna sprawa i nie ma się z czego śmiać. Ty nie wiesz, do czego jest zdolna Grażyna. Ja wiem, Lilka też. – Manowiczowa popatrzyła przez kuchenne okno na otaczający jej ukochany dom stary park. Jej serce ścisnęła myśl, że już niedługo obce osoby będą wprowadzać tu zmiany, na które ona nie będzie mieć żadnego wpływu, a kiedyś miała nadzieję zobaczyć w nim bawiące się dzieci, najpierw Marka, potem Marty. Pokroiła ciasto i ułożyła na talerzu, zauważywszy auto Lilki parkujące przed ich domem.
59.

Marta wracała z Rabki, dokąd zawiozła babcię, która – jak przystało na kobietę czynu – wprawiła w ruch swój pomysł sprzedaży domu. Przypatrywała się poczynaniom babci z niemałym podziwem. Nie poddała się naciskom syna, odparła atak synowej, zamieszkała z wnuczką, co więcej, zaangażowała w ich sprawy jakiegoś znanego profesora prawa. Zachowała jasność umysłu, wiedziała, czego chce, przekonując do swojego pomysłu ciocię Lilkę, która zwykle była bardzo ostrożna w podejmowaniu ważnych decyzji. Marta przyłapała się na myśli, że zazdrości babci energii i przebojowości. Gdy powiedziała o tym Lilce, ta najpierw zaczęła się śmiać, potem przyznała, że sama podziwia Emilię.
– Moje kochane dziewczyny – podsumowała babcia, wsiadając do auta Marty przed jazdą do Rabki – tylko mi nie pękać! Ta wariatka, Grażyna, może tu was nachodzić, grozić, wydziwiać, ale nie pękać! Zostawiłam list, w którym wyjaśniam, że jadę na wycieczkę objazdową po Włoszech i wrócę za dwa tygodnie – podała Marcie kopertę. – Może się wam przydać, gdyby Graża wpadła tu do was z policją, oskarżając was o zaciukanie babiny, czyli mnie.
– Może do tego czasu pojawi się jakiś kupiec? – zastanowiła się Lilka.
– Do zaciukania, czy do mojego powrotu?
– No do powrotu, do jakiego zaciukania? – Lilka przeżegnała się na sama myśl o zaciukanej Emilii.
– Zjawi się, już jeden do mnie dzwonił, od Staryszewskiego. Dzwonił do mnie. Facet wie, jaka jest sytuacja, wie, że dom może obejrzeć bez rozgłosu, więc przyjedzie do ciebie, Lilu. Przyjdzie, posiedzi, wypije kawę, a potem obie z Martą zaprowadzicie go spacerowym krokiem do domu, niby na poobiedni spacer. Facet jest zasobny, zyska na sprzedaży prawie dwieście tysięcy, więc mu zależy.
– Kurczę, dwieście tysięcy? Cholera jasna, szkoda jakoś, nie? – Lilka wyglądała na zmartwioną.
– Dziecko, zapewniam cię, że po sprzedaży domu starczy na nowy i jeszcze trochę zostanie, żeby Marta nie musiała się martwić brakiem pieniędzy na utrzymanie nowego domu. Musimy sprzedać tę starą chałupę, bo Marek z Grażyną nie dadzą Marcie spokoju, będą ją dręczyć w nieskończoność, aż jej obrzydzą schedę, a ja nie jestem wieczna. Marta się nie obroni. Mam już swoje lata, pamiętajcie o tym. – Emilia wsiadła do auta Marty z godnością matrony, poprawiając misternie upięty kok. Jasny prochowiec, gustowna apaszka, pantofelki na niziutkim obcasie, wszystko to dopełniało obrazu niezwykle eleganckiej i w dalszym ciągu atrakcyjnej starszej pani, niewyglądającej na swoje siedemdziesiąt lat. Marta wracała do domu z lekkim niepokojem. Musiała ukradkiem sprzedać dom, a to sprawiało, że czuła się niezbyt pewnie. Do tego jeszcze dochodził Oliwier. Po kilku miesiącach milczenia znowu zaczął się do niej odzywać, raz nawet zaprosił ją do kina. Odmówiła, ale potem bardzo tego żałowała. Poszła porozmawiać z Lilką, która zaczęła się zastanawiać, co się stało, że Oliwier raptem zapałał chęcią odnowienia znajomości i stwierdziła, że być może dowiedział się o jej nowej, jakże odmiennej sytuacji materialnej. A może i sama Grażyna znalazła do niego dojście i zaproponowała mu jakąś sitwę? Marcie trudno było cokolwiek na ten temat powiedzieć, jednak nie wykluczała żadnej ewentualności. Mimo że Oliwier w dalszym ciągu nie był jej obojętny, postanowiła trzymać się od niego z daleka. Przynajmniej do czasu sprzedaży willi.

60.

Magda stała przed lustrem, wpatrując się w swoje odbicie. W kącikach oczu kurze łapki, nad górną wargą dwie pionowe kreski i to dobrze widoczne. Owal twarzy już też nie ten, co dawniej, a i cera jakby szarawa, niezbyt świeża. Nieubłagane prawo grawitacji zaczynało dawać o sobie znać i można było albo rozpaczać, albo przyjąć do wiadomości, że człowiek przemija. Na szczęście nie ona jedna. Lilka trzymała się jeszcze wcale nieźle, być może dlatego, że nigdy nie paliła, zmarszczki wokół oczu były tak delikatne, że trzeba było się uważnie przyglądać, by je zobaczyć. Być może miało to związek z nabraniem przez nią kilogramów – naciągnięta skóra twarzy wydawała się gładka i rozświetlona. Iwona też dobrze wyglądała, choć cienie pod oczami były coraz bardziej widoczne i nie pomagały drogie kremy i wychwalany pod niebiosa kolagen, na który Magda nie mogła sobie pozwolić, a gdyby nawet i mogła, to i tak by go nie kupiła, bo skoro nie pomagał Iwonie, to dlaczego akurat miałby pomóc jej? Starzały się, systematycznie, metodycznie i nieuchronnie. Szkoda, tej młodości było co kot napłakał, w dodatku codzienne problemy tak je przytłaczały, że nie umiały jej docenić. Magda starannie wytuszowała rzęsy i ponownie przyjrzała się własnemu odbiciu w lustrze. Kto by pomyślał, że zwykła mascara może tak korzystnie działać na urodę? Rzęs przedtem raczej nie malowała, gdyż były wystarczająco ciemne, ale teraz zauważała, że jednak tusz nie tylko wzmacnia kolor, ale je wydłuża i pogrubia, co daje naprawdę dobry efekt. Wydepilowane brwi były dodatkowym atutem. Maznęła pędzlem z różem po policzkach, stwierdzając, że może jest stara, może już i przywiędła nawet, ale jeszcze niczego sobie z niej babka. Zaczęła przeszukiwać szafę, nie wiedząc, co ma na siebie włożyć do kina, do którego zaprosił ją Leon. Zrobił to w tak naturalny sposób, że zgodziła się bez wahania. Ostatecznie, co jej szkodziło? Od lat nie była w kinie z własnej inicjatywy. Czasami gdy któraś klasa nie miała opiekuna, dyrektor wysyłał ją, ale to nie było to samo. Leon wypatrzył jakiś seans dla koneserów „Casanova po przejściach”, ponoć dobry. Wprawdzie Casanova w tytule mógł być zapowiedzią erotycznych scen, ale ile to ona miała lat, żeby się krępować? No już bez przesady! Nie powiedziała o tym kinie dziewczynom. Lilka by się pewnie ucieszyła, ale Iwona nie dałaby jej żyć. Ostatnio zrobiła się jakaś złośliwa i rozliczająca. Najprawdopodobniej z tym Jackiem znowu jej nie wychodziło. Na początku wpadła w euforię, wydzwaniała i do Magdy, i do Lilki, żeby opowiadać ze szczegółami przebieg jej randek, a później oklapła, pytania o Jacka zbywała milczeniem, jakby ich nie słyszała. Obie wtedy zrozumiały, że znajomość z nim nie rozwijała się po myśli Iwony. Lilka próbowała porozmawiać o Jacku z Błażejem, który ponownie starał się do niej zbliżyć i wtedy usłyszała, że z tej znajomości raczej chleba nie będzie. Iwona chciała znać każdy krok Jacka, wydzwaniała do niego po kilka razy dziennie, robiła mu wyrzuty, gdy nie przyjeżdżał przez kilka dni. Bez pytania go o zgodę zaplanowała już ich wspólny wyjazd nad morze w lipcu i nawet zarezerwowała już im miejsca w hotelu, a znali się dopiero niecałe dwa miesiące. Poza tym było jeszcze coś, co Jacka trochę przestraszyło. Iwona nieustannie opowiadała o swoim byłym mężu Radziu, a potem o jakimś Adamie i za każdym razem wyśmiewała tych facetów niemiłosiernie, przypisując im wszystkie wady tego świata, podczas gdy z jej opowiadania wynikało, że sama nie była zbyt rozsądna. Kto rozsądny po kilku miesiącach internetowej znajomości wypędza jedynego syna z domu, chce sprzedać mieszkanie, rzucić pracę i przenieść się na drugi koniec Polski, żeby kupić mieszkanie z nieznanym mężczyzną, wpisując go jako współwłaściciela? Czy z taką kobietą można zbudować coś trwałego? Jacek miał za sobą ciężki rozwód i bagaż niezbyt miłych doświadczeń po małżeństwie z kobietą, która nie przejmowała się ani domowymi obowiązkami, ani wiernością, ani ich obecnie już osiemnastoletnim synem, więc jak mógłby związać się z inną, która przypomniała mu w jakimś stopniu byłą żonę? Po tej rozmowie obie zaczęły myśleć, jak powiedzieć Iwonie, że powinna zmienić coś w swoim sposobie bycia, jeśli jej zależy na tym, by zatrzymać przy sobie jakiegokolwiek mężczyznę, ale w końcu doszły do wniosku, że Iwona i tak nie posłucha, a po drugie wydadzą od razu Jacka i znowu zacznie się piekło. Niech się dzieje, co chce, nie będą się wtrącać. W końcu i tak coś się z tej znajomości Iwony z Jackiem wyklaruje, albo się dogadają, albo rozstaną, i wtedy będą mogły z nią porozmawiać. Pukanie do drzwi przerwało rozmyślania Magdy, która w końcu zdecydowała się na proste dżinsy i koszulową bluzkę. Za drzwiami stal Leon, jakiś taki przystojny, jakby o kilka lat młodszy i pachnący dobrą wodą kolońską. Magda pomyślała, że nie zauważyła dotąd, że z tego Leona to nawet całkiem fajny, przystojny facet. Trochę starszy, ale ostatecznie… Jej mąż był młody, silny i wysportowany, ale to w niczym nie przeszkodziło śmierci ich rozdzielić. Czy warto więc przejmować się jakąkolwiek różnicą wieku? A zresztą, szła tylko do kina.

61.

– Wiecie państwo – zaczął dyrektor uroczyście – że moja kadencja zbliża się ku końcowi, urząd już ogłosił nowy konkurs na dyrektora…
– Jaki urząd? – zaciekawił się Orynkiewicz, przerywając przemowę dyrektora.
– Panie kolego! – Brzan od razu się zdenerwował. – Urząd miasta! Co pan? Z choinki się pan zerwał? Urząd miejski ogłosił nowy konkurs na dyrektora, zaraz powieszę ten komunikat na tablicy ogłoszeń, ale wróćmy do meritum. Jak państwo zapewne wiecie, jest kilku kandydatów na to stanowisko. Spoza naszej szkoły, oczywiście. To są ludzie, którzy nie znają naszych problemów, a wiecie, jak to jest, gdy się nie zna problemów. Zacznie się zwalnianie i karta nauczyciela nic tu nie pomoże! – pogroził wszystkim palcem. – Zacznie się zatrudnianie swoich koleżanek i innych kolesiów…
– Dyrektorze, do brzegu, do brzegu! Czego pan od nas chce? – ponownie odezwał się Orynkiewicz.
– Panie kolego, panie kolego! Wypraszam sobie! Co pan sobie myśli, co? Ja od pana czegoś tam chcę? Pan się lepiej uspokoi i pan słucha, bo pan za cztery miesiące może już tu nie pracować!
– Co pan mnie tak straszy? Pan się o moją pracę nie boi, pan się o swój stołek niech pomartwi. – Dyrektor już zamierzał wdać się w dyskusję, ale po chwili zastanowienia zrezygnował, machnął ręką i zaczął kontynuować przerwaną przemowę.
– Wracając do tematu, jeśli ja nie będę dyrektorem, to wrócę na swoje poprzednie stanowisko, pani wicedyrektor też wróci na swoje stanowisko, a wtedy, oczywiście, trzeba będzie zwolnić dwa etaty. Będę musiał zwolnić dwie osoby. No przecież samego siebie nie zwolnię, prawda?
– A pan czegoś uczył? Czego? – zdziwił się Orynkiewicz.
– Panie kolego! – wrzasnął rozjuszony dyrektor. – Ja sobie wypraszam, proszę wyjść! – wskazał palcem drzwi pokoju nauczycielskiego.
– Nie ma pan prawa wypraszać nauczycieli z pokoju nauczycielskiego i to w czasie trwania rady pedagogicznej – odezwała się Mirka. – Kolega Orynkiewicz zapytał tylko o przedmiot, którego pan uczy. Może w niewybredny sposób, ale do tej pory brak kultury w zachowaniu kolegi Orynkiewicza panu nie przeszkadzał, zwłaszcza wtedy, gdy popierał pańskie pomysły. A tak na marginesie, czego pan uczył? Gdy przyjmował pan nas do pracy, już był pan dyrektorem, niektórzy z nas nie znają pana specjalizacji.
– No cóż, może i tak – Brzan odparł dobrotliwym tonem. – Uczę techniki, ale kiedyś uczyłem też wuefu – popatrzył groźnie na Orynkiewicza. – Ale to nie zmienia faktu, że jeżeli z panią wicedyrektor przejdziemy na etaty, to dwoje z państwa straci pracę. No i nowy dyrektor pewnie wprowadzi swoje zmiany.
– No to czego pan chce? – nie ustępował Orynkiewicz.
– Ja niczego nie chcę – zaprzeczył dyrektor. – Ja proponuję państwu swoją osobę, że tak powiem, jako kandydata na to stanowisko, a wtedy na pewno się postaram, żeby nikt z państwa nie stracił pracy. Rada musi zaakceptować moją kandydaturę, a przedstawiciel rady musi oddać na mnie swój głos. Pani wicedyrektor rozda karteczki do głosowania – zakończył niemal uroczyście.
– Zanim państwo zagłosujecie, chcę powiedzieć, że z naszej szkoły jest jeszcze jeden kandydat na stanowisko dyrektora – oznajmiła Mirka. Ludzie przysłuchiwali się tej wymianie zdań z ciekawością, gdyż plotki o możliwej zmianie warty krążyły w gronie już od dawna.
– Tak? A kto? Może Orynkiewicz, co? – dyrektor starał się zbagatelizować słowa Mirki.
– Nie, ja – oświadczyła Mirka.
– Co? – dyrektor patrzył na nią z niedowierzaniem. – Pani? Przecież pani jest kobietą, pani chce być dyrektorem? – zaśmiał się głośno.
– Dziękuję, że zauważył pan we mnie kobietę. Co do dyrektorowania, pan już się narządził, teraz kolej na mnie – odpowiedziała Mirka z bezczelną miną. – Pani wicedyrektor, proszę rozdawać te kartki do głosowania. Panie kolego, pomoże pan? – Mirka zwróciła się do Orynkiewicza, który jakby tylko na to czekał. Zabrał kartki ze stołu i zaczął je rozdawać.
– Ale zaraz, halo, proszę państwa! Tak nie można. Jak to tak? Co państwo robicie? – dyrektor wbrew logice próbował przeszkodzić w głosowaniu. – To jak to ma być? Ja tu tyle lat, tyle pracy, tyle starań i teraz ktoś, kto pojęcia nie ma o zarządzaniu? To coś nie tak jest. Tak nie można – perorował, gdy komisja skrutacyjna zliczała zebrane głosy.
– Magda, policzyliście już? – spytała Mirka, przejmując prowadzenie rady.
– Oczywiście, dwadzieścia sześć głosów za Mirosławą, dziewięć głosów na pana dyrektora, dwa głosy nieważne. Zatem przedstawiciel rady w czasie konkursu oddaje głos na Mirkę – podsumowała Magda.
– Czy ma pan jeszcze jakieś komunikaty? – zapytała Mirka osłupiałego dyrektora, który nic nie odpowiedział. – Proszę państwa, dziękuję za poparcie, myślę, że na tym radę zakończymy. Nie zamierzam obiecywać gruszek na wierzbie, ale daję słowo, że tysiąc razy się zastanowię, nim kogokolwiek zwolnię, jeśli zostanę dyrektorem, oczywiście. Życzę państwu miłego wieczoru i do zobaczenia jutro – Mirka przestała zwracać uwagę na odrętwiałego dyrektora i popłakującą cichutko Marzenkę, która głaskała Brzana delikatnie po dłoni.
– Tyle lat człowiek zasiadał, tyle lat się napocił, tyle poświęcił, a tu co? Żadnej wdzięczności. Taki cios, szpadlem w samo serce – wymamrotał Brzan, wpatrzony tępo w ścianę.

62.

Lilka po powrocie ze szkoły przebrała się w dres, nalała sobie kieliszek czerwonego wina i położyła się na sofie z poduszką pod głową. Marta wybrała się ze znajomymi nad jezioro, Iwona z uporem maniaka ganiała gdzieś za Jackiem, a Magda po raz któryś tam umówiła się z Leonem na wspólny wypad do kina. Lilka próbowała polubić takie samotne popołudnia, uświadamiając sobie, że wkrótce zostanie całkowicie sama. Zresztą, nie każdy weekend należy spędzać w gronie koleżanek. Nie mogła się już doczekać wakacji. Jeszcze dwa miesiące i zamknie biurko na kilka tygodni, nie będzie musiała sprawdzać zeszytów, pojedzie z dziewczynami na kilka dni nad morze, będzie spać do dziesiątej. Upiła wina, zamknęła oczy i wsłuchała się w głos Maleńczuka śpiewającego piosenkę Młynarskiego. Uwielbiała tę płytę, słuchając jej, wspominała dawne czasy, Elę, rodziców, studia. Złapała się na myśli, że nie miała wspomnień związanych z mężczyznami i randkami, co wydało jej się trochę smutne. Czyż nie jest smutne, że nigdy się nie zakochała? Że ani ona nie spotkała na swojej drodze kogoś interesującego, ani żaden mężczyzna nie zwrócił na nią uwagi? Że nie najzwyczajniej w świecie nie miała powodzenia? Pewnie, że smutne, ale nic na to nie można poradzić. Raptem jakaś myśl, niczym ukłucie szpilki, poderwało ją do pionu. Cholera jasna! Będąc z dziewczynami na majówce, wypiła za dużo wina, i jak zwykle włączyła jej się szczerość. Otworzyła się za bardzo, opowiedziała o swojej znajomości z Michałem. W ostatniej chwili ugryzła się w język i na szczęście nie wydała, że wdała się w romans z żonatym mężczyzną, chociaż kusiło ją, żeby wyrzucić z siebie tę tajemnicę jak zbędny ciężar. Niestety i tak była zbyt gadatliwa i opowiedziała dziewczynom o próbie zbliżenia z Błażejem. Błażej zaczął regularnie dzwonić, a potem przyjeżdżał, a to na kawę, a to zabierał ją do kina, a to chciał pokazać jakieś ciekawe miejsce, najwyraźniej w świecie zaczynał się angażować emocjonalnie i wszystko wskazywało na to, że ich znajomość poprzestanie tylko na werbalnym wyrażaniu emocji. Jakież więc było jej zdziwienie, gdy któregoś razu Błażej zdecydował się wreszcie na pocałunek, który wcale nie był zwyczajowym cmoknięciem. Początkowa euforia błyskawicznie zmieniła się w rozgoryczenie, Błażej całować nie umiał, a może nie tyle chodziło tu o umiejętności, co o jego język: długi i wąski kojarzył się Lilce z językiem żmii. I choć Błażej włożył w ten pocałunek cały swój kunszt, nie sprawił on żadnej przyjemności, a wręcz przeciwnie. Lilka nie mogła się doczekać jego końca, gdy tymczasem Błażej niczego kończyć nie zamierzał. Rozochocony całował, i całował, i całował aż zaczęła się modlić o nagły grom z jasnego nieba, który odwróciłby uwagę Błażeja od jej ust, ale Błażej z niczego nie zamierzał rezygnować. Najwidoczniej starannie zaplanował sobie ten wieczór, chcąc rozpocząć nowy rozdział i konsekwentnie do niego dążył. Lilka poddała się temu z niejaką rezygnacją, ale i ciekawością, a może nawet i nadzieją na coś ekscytującego. Ostatecznie, jak dotąd, nie miała zbyt wiele okazji, żeby przeżywać ekscytujące chwile z przystojnymi facetami, więc postanowiła poddać się chwili. Po wszystkim Błażej zasnął przy niej snem sprawiedliwego, obejmując ją ramieniem, a ona nie zmrużyła nawet oka. Ze swojej strony zrobiła wszystko, co należało, żeby Błażej osiągnął satysfakcję i widocznie to jej się udało. Błażej nie odpłacił jej podobnym zaangażowaniem, skupiając się wyłącznie na własnej przyjemności. Leżała potem obok niego rozczarowana i niespełniona, nie wiedząc, co powinna zrobić – udać, że wszystko jest w porządku, czy też może powiedzieć prawdę i zniechęcić go do siebie raz na zawsze? Postanowiła dać jemu, a może przede wszystkim sobie drugą szansę, która nadarzyła się już rano. I tym razem Błażej powtórzył wieczorny rytuał skupienia się na własnych doznaniach, pozbawiając jej strategiczne miejsca pieszczot. I o tym właśnie opowiedziała dziewczynom, które tarzały się po kanapie w ataku śmiechu.
– Ale poczekaj – zaczęła zastanawiać się Iwona – ale tak w ogóle cokolwiek z tego ci się podobało?
– Właściwie to nie – Lilka zdecydowała się na szczerość, skoro już i tak powiedziała za dużo.
– A bieliznę kto ci ściągał? – zainteresowała się Magda.
– Koszulę ściągnął – przytaknęła Lilka.
– A majtki? Czy przezornie nie nałożyłaś? – nie ustępowała Magda.
– Nie wykazał zainteresowania.
– To jak wyście się kochali?
– Nie chcę o tym rozmawiać. Naprawdę – Lilka uznała, że i tak miała za długi język i powinna go trzymać za zębami. Gdy później analizowała tę rozmowę, trochę żałowała, że nie zachowała tajemnicy. Cieszyła się natomiast z jednego, że nie powiedziała dziewczynom o kawie z Gawlakiem. To by dopiero miały używanie.




63.

Gawlak czekał na następnego pacjenta, modląc się w duchu, żeby Matysiakowej nie przyszła dzisiaj ochota na wizytę. Miał serdecznie dość tej kobiety. Cierpliwie znosił jej gadulstwo, konsekwentnie odmawiał wypisywania recept staremu Matysiakowi, którego ostatni raz widział jakieś cztery lata wcześniej, ale wzdrygał się na samo wspomnienie wyglądu tej kobiety. Pal sześć jej tuszę, pal sześć jej wiszące do pasa, nieznające biustonosza piersi, starał się też nie patrzeć na jej uzębienie, ale bijącego od niej odoru znieść już nie mógł, a Matysiakowa z uporem maniaka śmierdziała potem i to na odległość. Kobieta unikała dezodorantu jak diabeł święconej wody, a Gawlak podejrzewał, że oszczędzała także na mydle i wodzie, co było szczególnie nieprzyjemne w ciepłe dni. Do gabinetu weszła kobieta w wieku Lilki, co Gawlak natychmiast zauważył, porównując je obie. Podobny wzrost, podobny kolor włosów, oczu, znacznie szczuplejsza od Lilki, co Gawlak ocenił negatywnie, chociaż w duchu przyznał, że zgrabna z niej babeczka. Od czasu ich wspólnego wypadu na kawę myślał o niej często, za często. Myśl o Lilce nie odstępowała go ani na minutę, drążyła jego mózg jak robak jabłko, co doprowadzało go wręcz do wściekłości. Najgorsze było to, że nie potrafił zaaranżować następnego spotkania, bo i jak? Co miał niby powiedzieć? Jak spytać? Spotkamy się jeszcze? Może i powinien tak właśnie, bezpośrednio i bez ceregieli, ale się najzwyczajniej w świecie krępował, a może nie tyle krępował, co bał jej reakcji. Oczywiście, świetnie by było, gdyby od razu zgodziła się na propozycję następnej kawy, ale przecież mogłaby odmówić, a wyglądała na taką, co to w odmawianiu mogłaby wygrywać w zawodach i co wtedy? To właśnie było ryzyko. Opukał i osłuchał pacjentkę, zauważając, że miała całkiem ładny biust i od razu zaczął się zastanawiać, jaki biust może mieć Lilka. W czasie jej ostatniej wizyty, udając całkowity brak zainteresowania tym aspektem jej urody, zerknął wprawdzie raz czy dwa na strategiczne partie jej ciała, stwierdzając, że Lilka ma się czym pochwalić. Wypisując receptę, myślał z uznaniem o jej pełnych kształtach. Pacjentka spojrzała na niego, mrużąc oczy.
– A pan doktor to się dobrze czuje? – zapytała zaczepnym tonem.
– A dlaczego pani pyta? Wyglądam na chorego?
– Na chorego? Skądże, ale na nieobecnego pan wygląda. Jest pan ciałem, a duch gdzieś fruwa.
– No wie pani? Też pani wymyśliła.
– Nic nie wymyślam, ale jak słyszę, że lekarz mówi sam do siebie, to czerwona żarówka mi się zapala. – Gawlak zaniepokoił się na dobre. Cholera jasna! Znowu mówił do siebie.
– No i co? Przeszkadza to pani? Ja, proszę pani, lubię pomówić czasami z kimś mądrym… – zażartował, zsuwając okulary na czubek nosa i spoglądając na naburmuszoną kobietę.
– Oj, doktorze, kiedyś się pan doigra. Te pańskie żarty są czasami naprawdę niskich lotów.
– Bo i żaden ze mnie pilot…
– Dobrze, dobrze, pan spojrzy jeszcze raz na tę receptę.
– A co z nią nie tak? – zdziwił się.
– Nie wiem, pan jest fachowcem. Proszę przeczytać receptę. Jak lekarz mamrocze pod nosem coś o kawie i o… biuście?, to mam prawo się bać. Jeszcze mi pan jakąś kofeinę w tabletkach zapisał.
– Kofeinę w tabletkach? Też mi tu pani wymyśliła – odparł, czytając ponownie receptę.                      – Zapewniam, że nie ma tu nic o kofeinie i o biuście. Może pani bez strachu wykupić te leki, jeśli nie chce pani przychodzić tutaj co tydzień. – Kobieta wyszła z gabinetu i nie zdążyła nawet zamknąć drzwi, gdy na krześle przed biurkiem Gawlaka zasiadła Matysiakowa. Pot obficie spływał po jej szerokiej twarzy, a duże plamy potu ciemniały na materiale bluzki pod pachami i między piersiami. Wachlowała się przez chwilę trzymaną w ręce gazetą, by odezwać się wreszcie między jednym a drugim sapnięciem.
– Doktor mi wypisze receptę dla starego – wysapała.
– Pani Matysiakowa, my to przerabiamy już od czterech lat. Jak mąż chce receptę, to niech tu do mnie się pofatyguje.
– A co doktor taki nieużyty jakiś, co? Stary chory, chodzić nie lubi, żonę ma po co?
– Pani Matysiakowa, a niech pani powie, czemu pani przychodzi tutaj tylko wtedy, gdy ja mam dyżur? Czemu pani do doktor Walickiej nie chodzi?
– E, co tam doktor za głupoty gada, do baby mam chodzić? A co to za przyjemność, ona ma to samo, co ja? A tak, ja zadowolona i doktór sobie normalną kobietę poogląda, a nie tylko te szkielety, i gra gitara, co nie?      

64.

Pocałunek trwał długo, bardzo długo, za długo. Lilka w pewnym momencie poczuła, że dłużej nie wytrzyma, po prostu nie da rady. Język Błażeja, długi, wąski jak język żmii, energicznie penetrował jej jamę ustną, nie zamierzając przestać. No trudno, pomyślała, nic z tego nie będzie. Naprawdę próbowała. Dała szansę Błażejowi, ale przede wszystkim, dała szansę samej sobie, szansę na fajny związek z miłym człowiekiem. Przekonała siebie, że seks to nie wszystko, że to tylko dodatek, najważniejszy jest człowiek, a Błażej był naprawdę wart zainteresowania. I wszystko byłoby w porządku, gdyby ich znajomość zmierzała właśnie w tym kierunku: Lilka myślała, że poznają się lepiej, spędzą ze sobą więcej czasu, pozwiedzają, będą rozmawiać, znajdą wspólne zainteresowania, a może z czasem pojawi się i seks, a jeśli nie, to trudno. Człowiek najważniejszy. Ostatecznie tyle czasu, nie licząc tej nieszczęsnej znajomości z Michałem, ta sfera jej życia nie miała praktycznego zastosowania, więc i tym razem mogła się bez niej obyć. Niestety Błażej podchodził do tego inaczej. Nie wiedzieć kiedy wymyślił sobie, że prawdziwy mężczyzna musi prowadzić bujne życie seksualne, co więcej, postawił sobie za punkt honoru, by seks odgrywał istotną rolę w ich znajomości. Cały szkopuł polegał na tym, że Błażej talentu do seksu nie miał i Lilka rozmyślnie tę umiejętność nazywała talentem, bo przecież talenta bywają różnorodne. Niektórzy mają talent do pisania, inni do śpiewania, ktoś tam maluje, gotuje, piecze, a jeszcze inni robią pieniądze, więc dlaczego umiejętności seksualne nie miałyby być nazywane talentem? Samej siebie nie uważała za demona seksu, ale i Błażejowi tych i owych umiejętności brakowało, a właściwie i tych, i owych. Nie to było najgorsze, najgorsze było to, że Błażej z uporem maniaka czynił kolejne nieudane próby uszczęśliwienia Lilki, czego znieść już się dłużej nie dało. Nie wiedziała, jak ma mu powiedzieć, że wcale nie muszą się spieszyć, ba, wcale nie muszą zacieśniać znajomości w taki właśnie sposób. Odsunęła się od niego, próbując łagodnie wyswobodzić się z jego ramion.
– Może pojedziemy do kina? – zaproponowała, kiedy ponownie zbliżył do niej twarz z zamiarem kontynuowania pocałunku.
– A co, niezadowolona jesteś? – szepnął, muskając jej wargi.
– Nie o to chodzi – zaprzeczyła, nie mając odwagi przyznać, że rzeczywiście nie chce tych jego pocałunków, obściskiwań i miotania się w pościeli.
– A o co? – w jego głosie słychać było rozdrażnienie.
– Przecież seks to nie wszystko, możemy gdzieś pojechać, zwiedzić coś, zrobić coś razem…
– Właśnie chcę robić coś razem z tobą, od kilku tygodni próbuję, ale ty jak zwykle nic z siebie nie dajesz – zdenerwował się na dobre.
– Jak to nic od siebie nie daję? Co mam od siebie dać? – nie zrozumiała.
– Tobie zupełnie brak pasji, cholera! – zerwał się z kanapy. – Staram się, wychodzę z siebie, ale z tobą się nie da! Przy tobie może człowieka impotencja dopaść, co z tobą jest nie tak? Nie dziwię się, że do tej pory nikogo nie miałaś. – Lilka nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. To było niepojęte. Facet myślał tylko o sobie, nie umiał jej dotykać, nie umiał nawet całować.
– Błażej, przepraszam cię, ale sam widzisz, że nam nie wychodzi – postarała się zachować spokój.
– Myślisz, że tego nie widzę? – krzyknął. – Naprawdę się starałem, było mi ciebie żal, ciągle tak sama i sama, ale przecież ty oziębła jesteś! Zresztą, wy wszystkie jesteście jakieś dziwne. Ty i ta twoja Iwona. Jacek opędzić się od niej nie może. A taka namolna, upierdliwa, i wydzwania do niego, i wydzwania, namolnie, natrętnie tak… – Błażej wolno wyliczał przewinienia Iwony z obrzydzeniem na twarzy.
  Za Iwonę odpowiedzialności nie biorę – Lilka przerwała tę jego tyradę – a nam ze sobą po prostu nie wyjdzie. Ty nie znasz anatomii kobiety, a twoje pocałunki mi nie odpowiadają. Nasz seks to po prostu męczarnia. Proponuję przyjaźń. Co ty na to? – Błażej stał przed nią z kamienną twarzą.
– Przyjaźnić się, z tobą? – wysyczał. – No głupia jak gęś, normalnie. A co do anatomii, to ty sobie znajdź lekarza. Anatomopatologa najlepiej! – Drzwi trzasnęły i Lilka została sama. Pobiegła do łazienki umyć zęby, spojrzała w lustro i roześmiała się w głos na widok swojej miny. Tyle samotnych lat wyobrażała sobie szalony seks, a rzeczywistość okazała się tak żałosna, że aż śmieszna. Żadnego trzęsienia ziemi, żadnej ekscytacji i ogromna ulga, że to już naprawdę koniec.

65.

– To jak, mogę wracać? Trochę mi się ckni za wami – w głosie Emilii słychać było nadzieję. Po sześciu tygodniach nieobecności chciała już wrócić do nowego domu i wnuczki, chociaż myśl o towarzystwie Lilki też sprawiała jej przyjemność. Marcie i Lilce udało się sprzedać willę, niestety spóźniły się i nowy dom na końcu tej samej ulicy, który upatrzyła Emilia, kupił już ktoś inny. Marta wykazała się jednak operatywnością i znalazła mały domek naprzeciwko niedużego parku. Wprawdzie nie był to nowy, nowoczesny dom, ale gdy poszły go obejrzeć z Lilką, zachwyciła je panująca w nim atmosfera. Dwa małe pokoje i większy, pełniący funkcję salonu pokój na parterze i dwa małe na piętrze, do tego ładna kuchnia, duża łazienka na dole i mniejsza na górze w zupełności wystarczyły Marcie, która pomyślała nawet, że dom jest na tyle przestronny, by pomieścić jej ewentualną rodzinę, a także babcię i Lilkę, która przecież kiedyś będzie potrzebowała opieki. Przy tym dom był na tyle mały, żeby nie martwić się zbytnio opłatami za ogrzewanie i prąd. Wprawdzie po sprzedaży willi i kupnie nowego domu i tak została jej pokaźna suma, ale Marta miała świadomość tego, że pieniądze szybko mogą się rozejść, więc kupując dom, trzeba mieć również plan, jak go utrzymać.
– Tak, babciu, wszystko już załatwiłam i możesz wracać. Przyjedziemy po ciebie z Lilką w sobotę. Ona kończy rok szkolny w piątek, więc jeśli ci to nie przeszkadza, to też się ze mną zabierze.
– A dlaczego ma mi przeszkadzać? Jak chcecie, to mogę zamówić dla was nocleg i wrócimy w niedzielę lub w poniedziałek. Pochodzimy, zjemy obiad, pozwiedzamy. Ja stawiam – dodała uradowana.
– Zapytam Lilkę, pewnie się zgodzi, ale to ja stawiam. Ostatecznie dzięki tobie zostałam krezuską, więc nie ma o czym mówić.
– A jak ojciec i Graża? Nachodzili cię?
– Oni chyba się jeszcze nie zorientowali. Ten twój kupiec był bardzo dyskretny, profesor również.
– A księgi wieczyste? Dziecko, to najważniejsze! Nie ma wpisu w księdze wieczystej, to wszystko można podważyć – spytała z obawą Emilia.
– Profesor powiedział to samo, ale ponieważ on ma chyba wszędzie znajomości, to pomógł i z księgami. Wyobraź sobie, że przysłał jakiegoś swojego asystenta czy byłego studenta, który podwiózł mnie do sądu, wszedł ze mną, wypełnił te wszystkie wnioski, nawet na kawę zaprosił i po dwóch godzinach miałam już wypis, że dom kupiony na mnie. Chciałam mu chociaż za benzynę zapłacić, bo jak to tak, sto kilometrów rwał, żeby mi pomóc, ale się prawie obraził. Powiedział, że w lipcu będzie przejazdem i ma nadzieję, że go wtedy w rewanżu na kawę zaproszę.
– Czyli gość na poziomie, przecież wiadomo, że ciebie nie będzie po mieście szukał, żebyś mu w rewanżu kawę odstawiała? – Emilia ni to stwierdziła, ni to zapytała, czekając na odpowiedź wnuczki.
– A nie, nie musi szukać, Julian zostawił mi swój numer telefonu. Zresztą dzwoni do mnie, to nie ma żadnego problemu – Emilia pilnie nadstawiła ucha.
– Julian? Taki niski blondyn w okularach? Kręcił się przy profesorze…
– Nie, no gdzie niski blondyn – zaprzeczyła Marta. – Julian jest wysoki, ma z metr dziewięćdziesiąt, szatyn, dobrze zbudowany. Przesympatyczny taki.
– Aaaaa, przesympatyczny, to dobrze. Bo czasami ci prawnicy to gbury takie. Cieszę się, że profesor ci takiego pomocnika spatrzył, bo samej to trochę trudno jednak…
– Oczywiście! – zaświergotała uszczęśliwiona Marta – Julian właściwie sam wszystko załatwił. Wszystkie drzwi przed nim stały otworem.
– Czyli ojciec i Graża nic jeszcze nie wiedzą?
– Julian coś mówił, że ojciec dostał zaproszenie na jakieś ważne sympozjum w Warszawie, wiesz, takie renomowane chyba, więc na pewno na nie pojechał, bo nie każdy takie zaproszenie dostaje. Zabrał też pewnie Grażę, bo tam bankiety jakieś, a osoby towarzyszące można było wziąć. I dlatego nic o sprzedaży domu na razie nie wie. Dlatego wszystko sprawnie poszło, bez wrzasków Graży i zastraszania przez ojca.
– OK, kochanie, to czekam na was – połączenie telefoniczne zostało przerwane. Emilia poprawiła przed lustrem włosy, musnęła usta różową pomadką i wsunęła stopy w eleganckie pantofle na niskim obcasie. Na dole czekał na nią pan Mieczysław, emerytowany lekarz kardiolog, który od trzech tygodni nie odstępował jej na krok. Schodząc na dół, Emilia uśmiechnęła się na wspomnienie rozmowy z wnuczką. Doskonale pamiętała Juliana, przystojniaka pomagającego profesorowi, którego narzeczona porzuciła na tydzień przed ślubem. Ciekawe dlaczego profesor wysłał do Marty właśnie Juliana, a nie tego drugiego, żonatego Mateusza? I co to za historia z tym zaproszeniem Marka do Warszawy? Emilia wiedziała, o jakie sympozjum chodzi. Marek od dawna marzył, by otrzymać na nie zaproszenie, co nie wchodziło w grę, bo bywali na nim raczej doktoranci i inni utytułowani prawnicy. Jakim cudem teraz Marek został zaproszony? Czuła, że za tym wszystkim również stał profesor, który nie znosił niesubordynacji, niewdzięczności i braku lojalności, a w jego przekonaniu Marek wykazał się tymi wszystkimi wadami. 

66.

Iwona sama nie wiedziała, co się z nią dzieje. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że coś jej umyka, a czas pędzi jak oszalały. Codziennie rano stawała w łazience przed wielkim lustrem i nie mogła poznać własnej twarzy. Wydawało jej się, że powieki są spuchnięte, bruzdy na policzkach się pogłębiają, a zmarszczki w kącikach oczu tworzą coraz to gęstszą siateczkę, która na pewno nie dodawała uroku, ale wymownie świadczyła o piątym krzyżyku na karku. Jedynie piersi, krągłe, sprężyste i pełne, heroicznie nie poddawały się grawitacji. Ostatecznie były jakby piętnaście lat młodsze, więc mogły jeszcze mieć pretensje do jędrności. Iwona każdego ranka powtarzała ten sam rytuał, najpierw podnosiła opadające powieki, potem wygładzała bruzdy opadające wzdłuż nosa, na końcu rozprasowywała kurze łapki w kącikach oczu; nawilżała twarz tonikiem, smarowała kremem, potem pudrem w kremie, wreszcie malowała oczy. Dopiero po tych wszystkich zabiegach, choć nie była do końca zadowolona z końcowych rezultatów, stwierdzała, że może się pokazać ludziom. Coraz więcej pieniędzy wydawała na nowe kosmetyki, mając nadzieję, że zatrzymają choćby na chwilę proces starzenia. Na to jej samopoczucie z pewnością wpłynęła zamiana mieszkania na dwie kawalerki. Z jednej strony poczuła ulgę, że jej syn wreszcie miał coś swojego i nigdy więcej nie stanie przed koniecznością szukania dla siebie lokum, bo matka znowu zwariowała i kazała mu się wynosić, chcąc zrobić miejsce nowemu mężczyźnie. Z drugiej jednak uświadomiła sobie, jak bardzo była samotna. Poczuła, że musi zrobić wszystko, żeby znaleźć sobie kogoś, kto będzie widział w niej kobietę i w kim ona zobaczy mężczyznę, o którym będzie mogła powiedzieć „mój”. Jacek był idealnym kandydatem – w odpowiednim wieku, przystojny, samodzielny finansowo, wolny, inteligentny, wykształcony, z poczuciem humoru… Czego chcieć więcej? Postanowiła go zdobyć i, jeśli trzeba, stanąć na głowie, by go zauroczyć i w sobie rozkochać. Zainwestowała w nowe ubrania, przewertowała Internet, czytając porady dotyczące flirtu, zainteresowała się nawet programami motoryzacyjnymi, żeby uzupełnić swoją wiedzę w tej materii i mieć o czym rozmawiać z Jackiem, miłośnikiem motoryzacji. Odczytywała jego myśli, spełniała marzenia, w oparciu o fachową literaturę, czyli porady innych internautek, poszerzyła nawet swój repertuar seksualnych zachowań, mając nadzieję na zacieśnienie więzi. Stopniowo zmniejszała dystans, chcąc stać się wodą i powietrzem, bez których Jacek nie będzie mógł się obejść. Dzwoniła, pisała, nagabywała, wypraszała spotkania… Początkowo wszystko szło zgodnie z jej planem – Jacek był zachwycony jej śmiałością, seksualnym apetytem i bezpośrednim stylem bycia, ale mniej więcej po dwóch miesiącach coś zaczęło się psuć. Jacek coraz rzadziej przyjeżdżał, nie odbierał jej telefonów, na SMS-y odpowiadał zdawkowo i bez zaangażowania. Zdenerwował się, gdy powiedziała mu o zaplanowaniu urlopu, powiedział nawet, że nie ma zamiaru jechać z nią na Hel, więc powinna zrezygnować z tej rezerwacji albo znaleźć sobie innego partnera chętnego na wyjazd. Gdyby jeszcze poradził, żeby poszukała koleżanki, ale on powiedział wyraźnie, żeby jechała z innym mężczyzną! Poczuła się jakby dostała w twarz. Udała, że nie rozumie, obróciła wszystko w żart, porozmawiała jeszcze przez moment i przerwała połączenie. Znowu nie spała całą noc, analizując własne zachowanie. Co zrobiła nie tak? Co temu dupkowi się nie podobało? Jak mogła dać odejść takiemu facetowi? Przecież ktoś podobny już jej się nie trafi, nie miała na to najmniejszych szans. Pięćdziesiątka na karku i wyraźne oznaki grawitacji na twarzy nie czyniły jej atrakcyjniejszą. Zadzwoniła nawet do Lilki, żeby wypytała Błażeja, o co chodziło Jackowi, ale gdy dowiedziała się, że Lilka pogoniła gościa i to definitywnie, wszystko stało się jasne. Jacek musiał być wściekły za to, co spotkało jego przyjaciela i dlatego nie chciał się z nią spotykać. Pomyślał pewnie, że skoro Iwona przyjaźni się z Lilką, to wiedziała o jej planach wobec Błażeja. Paradoksalnie takie wyjaśnienie zagadki zachowania Jacka uspokoiło Iwonę, bo stwierdziła, że odczeka jakieś dwa-trzy tygodnie, potem wyśle mu SMS-a z urodzinowymi życzeniami, zapyta o coś tam, poprosi o pomoc przy aucie i wszystko wróci do normy. Zadowolona z nowego planu zapakowała kanapki i wyruszyła do pracy.  

67.

– Dzień dobry, kogo nie widziałem – głos Brzana po przegranym konkursie na dyrektora stracił nieco na impecie. Miał przed sobą jeszcze dwa miesiące zarządzania, ale przyszła pani dyrektor już podważała zasadność jego decyzji, przerywała prowadzenie rad, nie dopuszczała go do głosu i na każdym kroku pokazywała, że on nic nie umie. Zamiast pracować nad dobrą atmosferą i pozyskaniem przychylności tej części rady, która nie była do niej przekonana, zaczynała skłócać ludzi i stworzyła atmosferę niechęci i strachu przed zmianami.
– Czy zastosował się pan do moich sugestii w sprawie arkusza organizacyjnego? – głos Mirki, mocny i nieznoszący sprzeciwu, nie wróżył niczego dobrego.
– Przecież pani wie, pani Mirosławo, że arkusz został złożony pod koniec kwietnia, bo takie są przepisy,
– Ja mówię o arkuszu sierpniowym, niech pan nie udaje, że pan nie wie. I proszę nie zapominać, żeby nie wpisywać w nim nazwiska pani Robaczewskiej do zwolnienia, jak pan to zrobił w kwietniu.
– Pani Mirosławo, doskonale pani wie, że od września nie będzie etatów dla trzech nauczycieli, bo będzie mniej klas. Kogo, według pani, mam zwolnić? Nauczycielki z trzydziestoletnim stażem, które na świadczenie kompensacyjne mogą pójść dopiero za dwa lub trzy lata? Dobrze pracują, wywiązują się z zadań, są fachowcami w swoich dziedzinach i trzeba je zwolnić? Co mają robić przez te dwa-trzy lata? Żebrać pod kościołem? Dziewczyny pracowały tyle lat bez zarzutu, a teraz pani chce na siłę zatrzymać koleżankę z siedemnastoletnim stażem, a je pozwalniać?
– Nikogo nie będziemy zwalniać! Są inne wyjścia z sytuacji!
– Ale jakie?
– Tu jest wiele starszych osób, które mogą iść na urlop zdrowotny. Można też obciąć etaty. Magda, ty możesz iść na urlop zdrowotny, na przykład – zaskoczona Magda spoglądała to na Mirkę, to na dyrektora.
– Dlaczego mam iść na urlop? Nie rozumiem?
– A co z ciebie taka egoistka! Najlepiej to Marysię zwolnić, co?
– Ale wypraszam sobie – Magda podniosła głos. – Wyślij na urlop kogoś, kto ma problemy zdrowotne albo ma męża, żonę i jeszcze jedną pensję, a nie mnie. Moja pensja jest jedynym źródłem mojego utrzymania, co ty sobie wyobrażasz? I etatu też mi nie obetniesz. Mam dwadzieścia osiem lat stażu, ciągle się uczę, staram i jakieś kryteria muszą być zachowane. Nie będę konkurować z osobami, które swoją karierę dopiero zaczynają. Poza tym, ja nie choruję. Nie będę z siebie wariata u lekarza robić!
– Marysia też nie ma innej pensji!
– To niech Marysia idzie na urlop.
– Marysia jest mi potrzebna! Cholerni egoiści – wysyczała Mirka i wyszła, trzasnąwszy drzwiami. Skonsternowani ludzie patrzyli na siebie w milczeniu. Naraz odezwał się Orynkiewicz.
– Pani Magdo, pani się nie przejmuje. Wczoraj Mirka podeszła do mnie z pytaniem, ile mam lat z sugestią, że jestem już stary, i kiedy wreszcie pójdę n emeryturę, a potem napadła Kazia, że ma się szykować na urlop zdrowotny. Marysia chodzi pewna siebie, bo wydaje jej się, że koleżanka dyrektorka zwolni każdego, a nie ją.
– Oj, to nie tak, proszę pana, nie tak – zaprzeczyła Magda. – Marysia wcale nie jest pewna siebie, ale co ma robić, publicznie płakać? Robi dobrą minę do złej gry, chcąc zachować godność. Sam pan wie, że to fajna dziewczyna, mądra, pracowita, rzetelna, ale reszta z nas też dobrze pracuje, a do tego ta reszta jest starsza. I co tu robić w takiej sytuacji? Nie ma się też co dziwić Mirce, że stara się jakoś znaleźć wyjście, tylko że obrane przez nią metody nie tylko nie odniosą pozytywnego skutku, ale wręcz przeciwnie. Nie można ratować jednej osoby, kosztem innych. Zresztą, może Mirka coś dobrego wymyśli?
– Koleżanka dyrektorka będzie mogła prowadzić swoje roszady w nowym roku szkolnym, w tym roku decyduję ja – Brzan po raz pierwszy od lat był spokojny i stanowczy. – Współczuję młodym, ale zatrudniając się w szkole, wiedzieli, że za kilka lat pracy dla nich nie będzie, w przeciwieństwie do innych z nas, którzy kończyli studia i zaczynali pracę, gdy brakowało nauczycieli. Człowiek po kilkudziesięciu latach pracy ma prawo godnie dopracować do emerytury. Mówi pan, że nawet Kazia napadła? – Brzan wspomniał nauczyciela techniki, który był najstarszy w gronie, ale musiał jeszcze pracować dwa lata, żeby otrzymać pełną emeryturę. Pokręcił z niedowierzaniem głową, zebrał swoje rzeczy wraz z dzwonkiem i wyszedł. Magda zaczęła się zastanawiać, czy wybór Mirki będzie dla nich najlepszym wyjściem. Jakoś się na to nie zanosiło.

68.

Zagrożenie utratą pracy tak przygnębiło Magdę, że nie cieszyła się nawet z urlopu. Bała się, że groźba jest całkiem realna, mimo zakończenia ruchu kadrowego, ale gnębiły ją też wyrzuty sumienia, bo może rzeczywiście powinna ubłagać jakiegoś lekarza i pójść na ten urlop, mimo tego że wiele jej koleżanek po urlopie szybko zwolniono? Mechanizm był bardzo prosty, człowiek idzie na urlop, nie ma go przez cały rok, więc komu łatwiej wręczyć zwolnienie? Komuś, z kim się spotykamy codziennie, pijemy z nim kawę i żartujemy, czy komuś, kogo fizycznie nie ma? Chciała porozmawiać o tym z dziewczynami, ale Lilka będąca w takiej samej sytuacji, pojechała z Martą po Emilię, a Iwona wprawdzie przyjęła zaproszenie na wino, ale nie chciała słuchać o jej obawach, bo cały czas mówiła o Jacku. To narzekała, że z niego chuj złamany, jak podkreśliła dosadnie kilka razy, bo co on sobie myśli, że niby co? Taki przystojny może ? A ona to gorsza? Gdzie znajdzie lepszą? Ostatecznie i wykształcona, i ładna, i samodzielna, więc co on jej może zarzucić? To zastanawiała się nad sobą i swoim losem, doszukując się przyczyn takiego a nie innego zachowania Jacka, oskarżając nawet Lilkę o egoizm, bo przecież odprawiła Błażeja, nie patrząc na to, że razem z nim odejdzie i Jacek, co było do przewidzenia. Na koniec zaczęła biadolić, że sama jest do niczego, starzeje się, wiotczeje, żaden facet już jej nigdy nie zechce i umrze stara, otoczona kotami, które – jak piszą w powieściach – po jej śmierci w samotności i opuszczeniu ją zeżrą, a może to i lepiej, bo oszczędzi w ten sposób synowi kosztów pogrzebu. Po takim wieczorze Magda wstała rano z kacem, którego przyczyn trudno byłoby szukać w alkoholu. Czuła się jeszcze gorzej niż przed spotkaniem z Iwoną. Kuby nie było, bo korzystając z wakacji, już przed rozdaniem świadectw pojechał na jakiś obóz kondycyjny i miał wrócić za trzy tygodnie, ale tylko po to, żeby zmienić ubrania na czyste, nabrać jedzenia i wyruszyć z grupą innych rowerzystów na zwiedzanie Kaszub. Nieodrodny syn swego ojca, pomyślała o nim z miłością. Karol, gdy się poznali, był taki sam, wesoły, uśmiechnięty, ciągle w ruchu, nieustannie zaangażowany, bez przerwy w stanie gotowości. W takich chwilach jak ta brakowało jej go najbardziej. Dzwonek do drzwi zmusił ją do powrotu ze świata wspomnień. Aniela stała na korytarzu, poprawiając ręką fryzurę. Magda przyznała w duchu, że kobieta, mimo obfitych kształtów i siódmego krzyżyka na plecach, wyglądała całkiem atrakcyjnie.
– Przychodzę do pani w imieniu komitetu blokowego – zaczęła oficjalnie, bez cienia uśmiechu na twarzy.
– Mamy komitet blokowy? – zdziwiła się Magda, której komitety niezmiennie kojarzyły się z czasami komuny.
– Proszę sobie wyobrazić, że mamy – odparła Aniela z drwiną. – Niektórym z nas zależy na tym, żeby mieszkać w otoczeniu czystym, ładnym i żeby nie zanieczyszczać środowiska. Niechże tym naszym dzieciom i wnukom zostanie coś po nas w dobrym stanie. Pani się z tym nie zgadza? – zapytała znienacka.
– Dlaczego mam się nie zgadzać? Nie rozumiem?
– Proszę panią, pani nie segreguje śmieci! – Aniela podniosła głos, nerwowo gładząc misterny kok na głowie.
– Jak to nie segreguję? Co pani mi tu wymyśla?
– Proszę panią, trochę kultury proszę! Pani nie segreguje śmieci, powtarzam. Wczoraj, gdy stałam przy śmietniku, pani wynosiła śmieci, proszę panią. Wynosiła pani czy nie, proszę panią?
– Wynosiłam, a jakże, dlaczego miałabym nie wynosić? Toż płacę za wywóz śmieci – Magda oparła się o futrynę drzwi i założyła ręce na piersi, przygotowując się do starcia.
– Otóż to! – zatriumfowała pani Aniela. – Przypadkowo weszłam tam zaraz po pani i co zobaczyłam? Do kubła ze śmieciami niesegregowalnymi wrzuciła pani pojemnik po jogurcie, o, proszę! – pani Aniela wyciągnęła z trzymanej w ręce reklamówki plastikowy kubeczek.
– Poznaje pani?
– Czy ja wiem? Kubek do kubka podobny. Takich w sklepach setki codziennie sprzedają. Mówi pani, że w tym bloku tylko ja jogurty jem?
– Proszę panią, pani wczoraj wynosiła śmieci w takim fioletowym worku, zapachowym, a na dnie tego worka był ten kubeczek, proszę panią…
– Rozerwała pani mój worek ze śmieciami, żeby sprawdzić, co wyniosłam? – Magda zaczęła się śmiać.
– Proszę panią, w imieniu komitetu blokowego… – Magda nie pozwoliła jej dokończyć.
– A ja w swoim imieniu mówię, że mam w głębokim poważaniu ten pani komitet blokowy! Jak pani chce, może pani segregować moje śmieci, widać, że ma pani wprawę. I jeszcze jedno, nie mówi się „proszę panią”, tylko „proszę pani” – zatrzasnęła drzwi przed nosem Anieli, weszła do mieszkania, położyła się na kanapie i zaczęła płakać.

69.

– Ty mała żmijo! – Grażyna wrzeszczała do słuchawki telefonu, chodząc po pokoju i uderzając, raz po raz, w sprzęty, które akurat stanęły na drodze jej pięści.
– Ale o co chodzi? – Marta zachowała spokój, pokazując na migi babci, żeby nie zdradziła się ze swoją obecnością.
– Ty znajdo pierdolona! Ty myślisz, że to już koniec? Myślisz, że mnie okradniesz i ja ci dam spokój? Ty suko! To się dopiero zaczyna, ty dopiero zobaczysz, co ja znaczę, co ja potrafię... Ja cię zniszczę, rozumiesz? I tę starą razem z tobą. Obie mnie popamiętacie… – Emilia wyjęła telefon z ręki wnuczki.
– Nie życzę sobie, żebyś wydzwaniała do mojej wnuczki, groziła jej i ją szantażowała – powiedziała stanowczo. – Nie należysz do mojej rodziny, mój mąż nie pracował na ciebie. Nic, co należy do mnie, nigdy nie będzie należeć ani do ciebie, ani do Marka – przerwała rozmowę.
– Kochanie, podaj mi mój telefon – poprosiła Martę spokojnie, choć jej twarz nagle zrobiła się blada jak ściana.
– Marku? Do której dzisiaj pracujesz? Po pracy jesteś u nas, adres znasz – zażądała. – Nie, nie będę czekać, po pracy – dodała z naciskiem. – Nie, bez Grażyny. I radzę ci zastosować się do mojej sugestii, inaczej będziesz jej bronił na sali sądowej – milczała przez chwilę, słuchając tyrady syna. – Czy szantaż, zastraszanie i groźby są dobrym powodem, żeby cię wykluczyć z palestry? Dzisiaj o osiemnastej. Sam. – Odłożyła telefon, wzdychając głęboko.
– Przeczuwałam, że ta straszna kobieta nie da za wygraną. Od zawsze usuwała wszystko, co stało jej na drodze, a na naszą willę miała chrapkę od samego początku. Czasami myślę, że najpierw zainteresowała się domem, potem dopiero Markiem. Przez ten dom znienawidziła Elę, chociaż czasami myślę, że ona nie jest zdolna ani do miłości, ani do przyjaźni. Znieść nie mogła, że Ela, twoja mama, kiedyś zostanie jego właścicielką. Znowu muszę porozmawiać z profesorem. Biedak niedługo będzie się kulił na sam dźwięk dzwonka telefonu. Ale co zrobić? Bez niego sobie nie poradzimy. – Wyszła do drugiego pokoju i Marta usłyszała po chwili, jak wita się ze Staryszewskim, przepraszając już na wstępie, że znowu mu zawraca głowę. Dźwięk dzwonka jej komórki wyrwał ją z zamyślenia. Na wyświetlaczu zobaczyła imię Lilki.
– Dzwoniła do ciebie? – Lilka zrezygnowała z kurtuazyjnego wstępu.
– Grażyna? No pewnie. Do ciebie też?
– Wyzwała mnie od złodziejek, dziwek, suk i zesłała na nas wszystkie plagi egipskie. Groziła, że jeszcze ci pokaże… Marta, uważaj na nią. To jest chora kobieta. Jest tam twoja babcia? Muszę z nią porozmawiać, bo coś mi nie daje spokoju...
– Rozmawia ze Staryszewskim, jak skończy, to jej powiem, żeby oddzwoniła.
– Do kogo mam oddzwonić? – Emilia stała w drzwiach pokoju.
– Ciocia chce z babcią porozmawiać. Graża do niej też dzwoniła, wyzwała na czym świat stoi.
– Wcale mnie to nie dziwi. Prosta kobieta, więc prosty i język, jakim się posługuje, a właściwie nie prosty, a prostacki. W konkursie na wulgarne teksty zajęłaby każdorazowo pierwsze miejsce. Byłaby bezkonkurencyjna. – Emilia wybrała numer komórki Lilki i zamknęła drzwi do swojego pokoju, co trochę zdziwiło Martę.
– Wiem, że dzwoniła. Obie wiedziałyśmy, że da upust złości, więc dlaczego się zdenerwowałaś? Co się dzieje? – spytała bez wstępu.
– Emilia – głos Lilki zdradzał zdenerwowanie – musimy pilnować Marty. Wiesz, co Grażyna mi powiedziała? „Wasza rodzina krucha taka, matka młodo zmarła i to śmiercią naturalną”, a potem zaczęła się śmiać. Emilia, o co w tym chodzi? Rany boskie, jestem przerażona. Ona wyraźnie sugerowała, że miała coś wspólnego ze śmiercią Eli, a jestem skłonna w to uwierzyć. Ta wariatka nie przebiera w środkach, gdy jej na czymś zależy.
– Spokojnie, nie panikuj. To była tylko czcza próba nastraszenia nas. Grażynie można wiele zarzucić, ale inteligencji jej nie brakuje. Doskonale pamięta, że uważasz śmierć Eli za zagadkową, więc poszła tą drogą. A na Martę uważać trzeba, tak czy siak. – Emilia zakończyła rozmowę i zaczęła myśleć, ile razy ona sama zastanawiała się, jak to jest możliwe, że Ela po pomyślnie zakończonym leczeniu umarła. Ot tak, po prostu. Przypomniała sobie, jak nie mogła się z tym pogodzić i próbując znaleźć odpowiedź, umówiła się prywatnie, w tajemnicy przed Markiem, na wizytę z onkologiem Eli, który wyjaśnił, że po takiej chorobie wszystkiego można się spodziewać i po pierwszym okresie polepszenia może nastąpić powrót, zwłaszcza wtedy, gdy żyje się w sytuacji stresu, a kto miał go wówczas więcej od Eli? Dziewczyna rozpaczała po rozwodzie, czuła się podwójnie zdradzona, do tego doszły te ohydne oskarżenia związane z Martusią. Zdrowy by się załamał, a co dopiero osoba w okresie rekonwalescencji. I to przez jej syna, przez Marka, niewdzięcznego i wypranego z uczuć durnia. Ale i przez nią, przez teściową, która z lojalności i ślepej miłości do syna nie zachowała się właściwie. Czy wspierała synową? Czy była przy niej, pokazała, że nie podoba jej się postępowanie syna? Czy widywała wnuczkę? Nie. Poszła na kompromis – Marek nie będzie przyprowadzał Grażyny, a ona zachowa się lojalnie i nie będzie podtrzymywać kontaktów z Elą. Tylko raz zaczepiła je obie na ulicy, chcąc pomóc chociaż finansowo, ale to nie usprawiedliwia obojętności obciążającej do dziś jej sumienie. Jak ona nawet na moment mogła pomyśleć, że Martusia nie jest jej wnuczką? Jak mogła tak się dać zmanipulować i choćby przez chwilę pomyśleć, że Ela zdradziła jej syna? Nie znalazła dla siebie żadnej okoliczności łagodzącej. Musiała zrobić wszystko, żeby zabezpieczyć wnuczkę i ochronić ją przed nienawiścią Grażyny. Wyszła z pokoju, by porozmawiać z Martą. Nie można zostawić dziewczyny w nieświadomości. Marta musi na siebie uważać.

70.

Wchodzili po kolei do gabinetu szkolnej higienistki, w którym na czas podpisywania kart zdrowia rezydował Gawlak. Mieli tak zwyczaj w szkole, że dyrektor w pierwszych dniach wakacji zapraszał lekarza medycyny pracy, żeby ludzie nie musieli wystawać w kolejkach. Gawlak jak zwykle pachniał dobrą wodą kolońską, jego koszula była wyprasowana i jakby uszyta na miarę. Mimo upału wyglądał schludnie, świeżo i dystyngowanie.
- Ten Gawlak to taki oschły jakiś – podsumowała Jola po wyjściu z gabinetu. – Człowiek chciałby jakoś zagadać, rozładować napięcie, zażartować, a ten nic. Siedzi jak taki sopel lodu. Aż ciarki idą po grzbiecie.
– Twoja kolej – Magda przytrzymała drzwi przed Lilką. Gawlak nawet na nią nie spojrzał, wskazał tylko krzesło przy biurku, pisząc coś zawzięcie w notesie. Lilka poczuła się trochę nieswojo. Pomyślała, że po wspólnej kawie mógłby się chociaż uśmiechnąć, ale skoro z niego taki nieużytek i buc, to ona też się z nim spoufalać nie będzie.
– Ma pani wyniki? – Lilka bez słówka położyła na biurku zapisane druczki, które zaczął od razu przeglądać.
– Żelazne zdrowie – uśmiechnął się. – Żeby nie powiedzieć, że końskie. Gratuluję.
– Dziękuję – Lilka postanowiła być uprzejma.
– Bierze pani jakieś leki?
– No jakieś to każdy z nas od czasu do czasu bierze, prawda? Chyba bierze?
– Czy stale pani bierze. W znaczeniu – codziennie.
– Na alergię biorę, ale nie codziennie, bo staram się robić przerwy.
– Jakie przerwy? Co pani wymyśliła? – zainteresował się. – Bierze pani regularnie? Sporadycznie? Od czasu do czasu?
– Biorę co dwa-trzy dni.
– Na alergię? – upewnił się. – A na co pani jest uczulona?
– Chyba na pyłki.
– Chyba? – rozsiadł się wygodniej w fotelu, zakładając ręce na piersi. – Opowie mi pani sama, czy mam tak pytać, zgadując bądź zgadywać, pytając?
– To było tak: miałam jakieś piętnaście lat, gdy zaczął się katar, ale taki, że dosłownie lało mi się z nosa. Z czymś takim naprawdę trudno żyć. Rozumie pan?
– Rozumiem, co dalej?
– Zaczęłam chodzić po lekarzach, od jednego do drugiego. Nikt nie pomógł aż w końcu jeden taki spytał, kiedy zamierzam wyjść za mąż, bo wtedy dopiero, cytuję, i wapory i katar przejdą jak ręką odjął.
– Wapory? – zaśmiał się. – Znaczy chimery takie? Wymysły? Lekarz tak powiedział?
– Lekarz – potwierdziła. – Męczyłam się tak jakieś siedem lat, w końcu ktoś mnie wysłał na testy.
– Aaa, nareszcie się coś wyjaśni – zatarł dłonie.
– Nic się nie wyjaśni, bo na testach wyszło, że jestem uczulona tylko na wełnę owczą. A z tą nie miałam do czynienia. Więc kiedyś koleżanka dała mi tabletkę, brała Zyrtec, i katar przeszedł.
– Niech zgadnę, zaczęła pani brać? Sama?
– Dokładnie. Ale teraz chyba się uzależniłam, bo jak nie biorę kilka dni, swędzi mnie całe ciało. – Popatrzył na nią uważnie, poprawiając okulary.
– Ciekawy przypadek, ale tego mogłem się spodziewać. A może omówimy to przy kawie? – zaproponował jakby od niechcenia.
– Jeśli pan chce.
– A pani nie chce?
– Przecież tak nie powiedziałam – zaprzeczyła. – Mam na imię Lilka – wyciągnęła do niego dłoń.
– Piotr – potrząsnął jej ręką. Podjadę po ciebie po osiemnastej, może być?
– Jasne. – Już miała wyjść z gabinetu, gdy coś sobie przypomniała. – Słuchaj, mogę cię o coś zapytać? Co znaczy to G przed twoim imieniem? – przypomniała sobie napis na jego pieczątce. Westchnął głęboko, stukając palcami w blat biurka.
– Cóż, wiedziałem, że to kiedyś nastąpi – odparł. – Moi rodzicie uważali, że mają fantastyczne poczucie humoru. Dali mi więc na imię Gaweł. Gaweł Gawlak. Piotr mam na drugie. Wiesz, co przeżywałem w szkole? – Lilka zaczęła się śmiać. Przypatrzyła mu się uważnie, zauważając, że naprawdę przystojny z niego facet.

71.

– I co teraz? – Lilka wpatrywała się w bladą jak ściana twarz Iwony, która trzymała w trzęsącej się dłoni tlącego się papierosa. Iwona zadzwoniła do niej i Magdy, błagając, żeby przyszły i to natychmiast. Nic nie byłoby w tym dziwnego, gdyby nie fakt, że zadzwoniła o trzeciej nad ranem i zaczęła histeryzować. Pognały więc do niej obie, nie bacząc na porę. Miały przecież urlop, mogły więc teoretycznie szaleć teraz w jakimś nadmorskim kurorcie na dancingu, gdyby pozwalały na to środki, skoro ich jednak nie posiadały, pozostała im rozhisteryzowana Iwona.
– Weź ty zgaś tego papierosa! – Magda patrzyła na nią z niesmakiem. – Ani palić nie umiesz, ani nie wyglądasz. Skąd u ciebie papierosy, co?
– Jak wracałam, kupiłam na jakimś cepeenie – Iwona trzęsła się jakby przed chwilą wylazła z przerębla.
– Opowiedz jeszcze raz. Coś ty zrobiła? – Magda w swoich dociekaniach nie dawała za wygraną, za co Lilka była jej niezmiernie wdzięczna. Sama bała się odzywać po ostatniej awanturze, w której to Iwona zarzuciła jej egoizm, który miał być przyczyną zniechęcenia do niej Jacka.
– Pojechałam do niego – Iwona zaczęła mówić roztrzęsionym głosem – bo się skurwiel przestał odzywać. Pisałam, nie odpisywał, dzwoniłam, nie odbierał, byłam kilka razy, nie otwierał drzwi, a jestem pewna, że był w domu, skurwiel jeden. Pojechałam wieczorem, żeby przypilnować, przecież musiał wrócić. Zaparkowałam tak, żeby mnie od razu nie zobaczył, bo by mógł tylnym wejściem czy jakoś tak… No żeby nie zwiał – zdenerwowała się, że musi im wszystko dokładnie tłumaczyć.
– To akurat rozumiemy, co dalej? – Magda stanowczo żądała wyjaśnień.
– Siedziałam sobie w aucie, myślałam, jak zacznę, co powiem, że niby z humorem, trochę ze złością… Tak ciekawie miałam zamiar, no wiecie, żeby na inteligentną wyglądać…
– Rany boskie – wyrwało się Lilce, bo zaczęła się domyślać, co się wydarzyło. Iwona spiorunowała ją wzrokiem, ale nie przerwała opowiadania.
– Patrzę, podjeżdża tym swoim wozem, trudno nie zauważyć. Wysiadł bramę otwierać, więc pomyślałam, że to najlepszy moment. Wyszłam, podbiegłam… – Iwona przerwała opowieść, zakrztusiła się dymem, załkała histerycznie, wytarła nos i znowu zaczęła mówić.                              – Podbiegłam, kurwa, on tyłem stał, i zakryłam mu oczy i krzyczę „ Zgadnij kto?”. Ten odskoczył ode mnie jak oparzony, stanął na baczność jakby kij połknął i pyta „A pani do kogo?” Już miałam się roześmiać i udać, że się dobrze bawię, a tu z jego auta wytarabania się jakaś różowa landryna: z metr osiemdziesiąt, blondyna, szczupła, taka rasowa trzydziestka i wrzeszczy do niego: „Jacuś, kto to jest? Co to za stara baba?” Kurwa!!! Stara baba? Jak do niej dopadłam, to nie pomogły jej te dwumetrowe nogi! Jak nie złapię za ten farbowany koński ogon, jak jej nie przyfanzolę w ten nos, który na pewno skalpelem rzeźbiony, jak nie przypierdolę w to fluorescencyjnie obmalowane oko… I czuję, że ktoś mi ręce wykręca, i wyzywa mnie od wariatek, a ja dawaj wrzeszczeć, ratunku wzywać, że mnie napadli, że biją, że porywają…
– Rany boskie – ponownie wyrwało się Lilce, której uruchomiła się już wyobraźnia i widziała całą tę scenę.
– … zbiegowisko się zrobiło, mimo późnej pory, jakiś sąsiad policję zaczął wzywać, że niby biedną kobietę biją, bo ten skurwysyn to tam lubiany nie jest! – dodała z satysfakcją Iwona.
– I co? Przyjechała? Policja przyjechała? – dopytywała Magda.
– A jakże! Przyjechała – obwieściła triumfalnie Iwona. – Wszyscy sąsiedzi poświadczyli, że napadnięta zostałam. Ha!
– O mateńko! Że też mnie tam nie było – Magda była wyraźnie zawiedziona. – Toż to historia jak z jakiejś powieści.
– Raczej jak z brukowca – sprostowała Lilka. – No ale jak to się skończyło? Policja była i co? Teraz po sądach będą cię włóczyć?
– A gówno tam! – zakrzyknęła Iwona z animuszem. – Jak sąsiedzi po mojej stronie stanęli, to Jacuś zaczął się wycofywać i tę swoją landrynę uspokajał, poprawę obiecywał i dogadywać się ze mną chciał. Więc od razu obmyśliłam plan…
– Jezus Maria – nie wytrzymała Lilka.
– … i niby odjechałam, ale tak naprawdę to się przyczaiłam. Poczekałam i jak się wszystko uspokoiło, przelazłam przez ten jego secesyjny płot, a on auta po rozróbie do garażu nie schował…
– Wariatka, wariatka, wariatka… – Lilka jęczała, kolebiąc się w przód i tył, ale Iwona nie zwracała na nią uwagi.
– I obrobiłam mu tę jego toyotę śrubokrętem z każdej strony. Niech skurwesyn jakąś pamiątkę po mnie ma!
– Ty wiesz, ile kosztuje malowanie takie auta? – krzyknęła Magda, dolewając soku do wódki, bo na trzeźwo się już nie dało tego wszystkiego wysłuchać.
– A niech spierdala! Autocasko ma, to mu pomalują, a przecież ja po pobiciu z koleżankami wódkę piję i nic wspólnego ze śrubokrętem nie mam. Aha, śrubokręt, na wszelki wypadek, do Obry wrzuciłam. Płytka, bo płytka, ale śrubokręt przepadł.
– To po to nas wezwałaś w środku nocy? Żeby alibi mieć? – Magda była wyraźnie zawiedziona.
– Po to też, ale tak po prawdzie, to mi się wódki chciało po tym wszystkim napić, a sama nie będę, bo uzależnić się można. To do kogo miałam dzwonić?

72.

Leon zapadł się pod ziemię. Magda nie widziała go już ponad miesiąc i nie wiedziała, co się z nim dzieje. Po ich ostatnim wypadzie do kina i wspólnym wieczorze z winem w tle przepadł jak kamień w wodę. Nie dzwonił, nie przychodził, nie pisał SMS-ów. Przez parę dni myślała, że może krępował się po tym, do czego między nimi zaszło, więc dała mu czas na okrzepnięcie, ale potem doszła do wniosku, że to jest śmieszne, by dorośli ludzie wstydzili się bliskości jak para nastolatków. Próbowała do niego dzwonić, lecz wszystko wskazywało na to, że jego komórka jest wyłączona; początkowo nie miała śmiałości, żeby do niego zapukać i sprawdzić, czy czasami nie zachorował. Bała się reakcji pani Anieli, która jawnie okazywała jej swoją niechęć i nastawiała przeciwko niej sąsiadów. Kobieta zaczynała uprzykrzać Magdzie życie na każdym kroku, sprawdzała, kiedy wychodzi do pracy, o której wraca, a gdy wcześniej wychodziła z Leonem, stała na klatce schodowej przed swoimi drzwiami z rękami założonymi na piersiach. Leon zwykle kłaniał jej się z szacunkiem, Magda mówiła dzień dobry, ale Aniela nie odpowiadała, mierząc ich wzrokiem od góry do dołu z kamiennym wyrazem twarzy. Dlatego też Magda nie chciała, żeby Aniela zorientowała się w sytuacji. Kiedy jednak komórka Leona uparcie milczała, a on sam nie dawał oznak żadnej obecności nie tylko w swoim mieszkaniu, ale i w bloku, postanowiła schować dumę w kieszeń, wejść na piętro i zapukać do jego drzwi. Kilka minut później wracała do siebie wyraźnie zaniepokojona. Leon nie należał do osób, które uciekałyby przed kimkolwiek bez słowa wyjaśnienia. Nie zdążyła nawet przekręcić klucza w zamku drzwi własnego mieszkania, gdy usłyszała za plecami głośny śmiech. Pani Aniela stała przed swoimi drzwiami w znanej już Magdzie pozie i zaśmiewała się głośno, patrząc na nią ze złośliwym błyskiem w oku.
– I co? Nie ma? Czyżby uciekł? – zapytała, biorąc się pod boki, jakby miała zamiar zatańczyć krakowiaka.
– O co pani chodzi? – Magda, wbrew sobie, wdała się w dyskusję. Widok trzęsącej się ze śmiechu Anieli wzbudził w niej chęć dowalenia starej raszpli.
– Oj, oj – pani Aniela pogroziła jej palcem – i po co te nerwy? Pytam tylko, nie mogę?
– Złośliwa baba – Magda zrezygnowała z kurtuazji. – Może gdyby nie była pani taka złośliwa, to nie siedziałaby pani całe dnie sama w tej swojej kanciapie. I nie musiałaby pani czyhać na każdego wolnego faceta.
– Coś ty powiedziała? Ty, ty, ty…wywłoko jedna! – Aniela wzięła się pod boki, pochyliła do przodu i przygotowała na starcie.
– Ha! Pani nikt wywłoką nie nazwie, pani na to nie ma szans. Pani nikt kijem nawet nie tknie.
– Co? – wrzasnęła Aniela.
– A to! Wielgachna Kachna!
– Co? – Anielę zablokowało. Dyszała głośno jak parowóz z jedną nogą na schodach, jakby zamierzała dobiec do Magdy i wyszarpać za włosy.
– No co? To! Duża, gruba, spasiona i brzydka. A do tego ten kok na łbie. Kto by tam taką wywłoką nazwał, co?
– Ach, ty! – pani Aniela zadziwiająco lekko podskoczyła i zaczęła się wspinać po schodkach. Magda w ostatniej chwili zdążyła wpaść do mieszkania i zatrzasnąć za sobą drzwi. Pani Anieli to jednak nie zniechęciło. Łomotała w drzwi pięściami i raz po raz w nie kopała.
– Ty łachudro jedna! – wrzeszczała. – Takaś piękna, takaś młoda, takaś szczupła, i co? I gówno! Nie pomogło malowanie kudłów, nie pomogło malowanie facjaty. I tak uciekł, porzucił. Taka pięknątkę porzucił, puścił w trąbę. Otwieraj, suko jedna! Otwieraj, słyszysz? Wydrę ci te kudły, wyleź tylko. Wyłaź, słyszysz? Zatłukę cię jak psa. Takie jak ty powinno się dusić, żebyś po cudzych chłopów łap nie wyciągała!– Magda obserwowała rozjuszoną sąsiadkę przez wizjer i zastanawiała się, ile osób w jej bloku przysłuchuje się tej awanturze. Raptem na klatce schodowej pojawił się ktoś jeszcze, kto położył rękę na ramieniu Anieli. Ta odwróciła się wściekła i Magda zauważyła dwóch policjantów. Aniela raptownie spotulniała, poprawiła kok i próbowała się ewakuować, ale jeden z policjantów stanął na drodze jej ucieczki. Aniela mówiła coś przyciszonym głosem, śmiejąc się beztrosko, jednak policjanci nie dali się zbić z tropu. Magda nie słyszała Anieli, ale policjant, z którym dyskutowała, mówił na tyle głośno, że było go wyraźnie słychać.
– Sąsiedzkie żarty? Co pani opowiada? Sąsiedzi zadzwonili w strachu, waliła pani w te drzwi i wygrażała. – Aniela pokazała ręką na swoje drzwi, zapraszając policjantów do siebie. Najwidoczniej chciała jak najszybciej wrócić do siebie. W końcu jeden z mundurowych poszedł razem z nią, drugi natomiast zadzwonił do drzwi Magdy. Wpuściła go do siebie z rezygnacją, wyrzucając sobie głupotę, przez którą będzie się przez najbliższe tygodnie przemykać chyłkiem w nadziei, że uda jej się nie spotkać żadnego z sąsiadów. W tej samej chwili odczuła ulgę z powodu nieobecności syna i przestała się martwić o Leona.


73.

Gawlak szykował się na randkę z Lilką. Wybrał kilka koszul, które przymierzał przez dużym lustrem zawieszonym na drzwiach szafy. Obracał się na wszystkie boki, dobierał spodnie, pasek. Wyglancował lekkie półbuty pasujące do jasnych spodni i niebieskiej koszuli, stwierdziwszy, że sandały raczej nie będą wyglądać elegancko, a przecież chciał jej się podobać. Chciał, żeby uznała go za eleganckiego mężczyznę, mężczyznę godnego uwagi, wartego zachodu. Sięgnął po wodę toaletową Versace, swoją ulubioną, uważając, żeby nie przesadzić z nadmiarem zapachu. Przeczesał palcami swoje krótko przycięte włosy, niegdyś ciemne, teraz już siwiejące po bokach i przyznał, że wygląda całkiem nieźle. A wszystko to dla tej cholernej baby, zaśmiał się na wspomnienie Lilki. Bardzo mu się podobała, sam nie wiedział od ilu już lat. Sam też nie wiedział, co go w niej tak ujęło, że myślał o niej o każdej porze dnia i nocy. Pierwszy raz zobaczył ją w bibliotece miejskiej, kiedy próbowała zapakować stos wybranych książek do reklamówek. W końcu jedna z toreb pękła i wszystkie te książki rozsypały się na parkingu przed jego samochodem.
– O, to ktoś w tej mieścinie czyta poza mną? – zagadnął zjadliwie, wiedząc, że Lilka jest nauczycielką. Oczekiwał starcia, celnej riposty, ale ona tylko popatrzyła na niego spłoszona i rumieniec zawstydzenia zabarwił jej policzki na czerwono. Uśmiechnęła się przy tym tak nieśmiało, że wbrew sobie schylił się i zaczął zbierać książki razem z nią. Podziękowała, wsiadła do auta i odjechała, a on cały czas miał przed oczami jej obraz. Jasne włosy, delikatna twarz, wąskie i delikatne dłonie, a przy tym kształtna sylwetka, nie za gruba, nie za chuda, taka jaka powinna być. Ze wszystkimi krągłościami. Nazajutrz odszukał jej kartę i poznał datę jej urodzin, adres, a także historię rzadkich wizyt w przychodni. Z jednej strony ucieszył się, że nie choruje, z drugiej pomyślał, że na jej wizytę w jego gabinecie są raczej małe szanse i to go trochę zasmuciło. Zaczął ot tak sobie, niby od niechcenia, zbierać informacje o niej i jej koleżankach, zainteresował się rodziną. Odszukał w archiwum kartę jej siostry, próbując dociec przyczyny śmierci w tak młodym wieku. Mając wielu znajomych, mógł bez zwracania na siebie szczególnej uwagi zasięgnąć języka o tym jej niewydarzonym szwagrze i Grażynie. Z tą ostatnią miał nawet nie tak dawno do czynienia. Umówiła się do niego na prywatną wizytę tylko po to, żeby zapytać, jak ubezwłasnowolnić teściową i umieścić ją w jakimś ośrodku zamkniętym, do którego dostęp będzie mieć tylko najbliższa rodzina, czyli syn i synowa. Ponoć teściową dopadła demencja starcza i rozdawała obcym rodzinny majątek, który z racji pokrewieństwa i prawa należał się tylko synowi. Nie spodobała jej się jego postawa, gdy odrzekł, że teściowa ma prawo sama decydować, co zrobić ze swoim majątkiem, zwłaszcza że wnuczka nie jest nikim obcym i ma więcej prawa do majątku babci niż druga żona ojca, która krewną babci nie jest. Zastanawiał się, czy opowiedzieć o tej wizycie Lilce i doszedł do wniosku, że lepiej nie poruszać przy niej tak drażliwych tematów, które mogłaby źle zinterpretować. Zerknął na stojące przed domem auto. Umyte i wywoskowane lśniło czystością. Temperatura, mimo późnego wieczoru, była wysoka i trochę się obawiał, aby się nie spocić, bo ciemne plamy pod pachami stanowiłyby niezbyt miłą niespodziankę. Wsiadł do samochodu, włączył klimatyzację i podjechał pod blok Lilki, parkując w cieniu rosłej lipy, nieco dalej od wejścia do klatki schodowej. O umówionej godzinie w drzwiach ukazała się Lilka. Kolorowa sukienka, klapki na płaskim obcasie i płócienna torba, w której mogłaby zmieścić z pięć kilo kartofli dopełniały całości. Wyglądała naturalnie, świeżo i młodo. Przez moment zastanawiał się, czy wyjść, żeby otworzyć jej drzwi, ale ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu. Lilka nie lubiła zwracać na siebie uwagi, więc stwierdził, że lepiej zachować się zwyczajnie, bez przesadnej galanterii.
– Witam, Gawle – powiedziała lekko, sadowiąc się w fotelu i zapinając pas. Na dźwięk swojego imienia skrzywił się, jakby wypił szklankę soku z cytryn.
– Nie przesadzaj – nie pozwoliła mu dojść do słowa. – Masz ładne imię i zamierzam go używać. Piotr nie przejdzie – zaznaczyła stanowczo, a Gawlak skupił się tylko na jednej informacji: Lilka zamierza mówić do niego Gaweł, czyli ich znajomość miała szansę na dalszy rozwój. I tylko to się liczyło.

74.

Emilia zauważyła, że z Martą dzieje się coś dziwnego. Wracała do domu późną nocą, nie mówiła, gdzie i z kim spędzała czas. Początkowo myślała, że Marta na poważnie spotyka się z Julianem, przystojnym prawnikiem, o którym jeszcze nie tak dawno mówiła z wyraźnym podekscytowanym. Zresztą sama Marta nie wyprowadziła babci z błędu, gdy ta sugerowała, że wnuczka zaangażowała się w nową znajomość. Sekundowały jej obie z Lilką, licząc, że przy Julianie Marta odzyska pewność siebie i znowu zacznie się cieszyć życiem. Dopiero, gdy Julian zapukał kiedyś do drzwi ich domu z pytaniem o Martę, której nie widział już od miesiąca, Emilia zaczęła się zastanawiać, kim jest ten inny tajemniczy mężczyzna. Nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. Przyznawała wnuczce prawo do tajemnic i własnych wyborów, ale przeczucie mówiło jej, że ta tajemnica nie ma w sobie nic romantycznego, a podyktowana jest raczej wstydem. Kogo lub czego mogła się wstydzić Marta? Emilia zadzwoniła do Lilki i obie doszły do tego samego wniosku. Marta ukrywała przed nimi swoją nową znajomość. Dlaczego? Bo pewnie facet był żonaty. Emilia wyglądała na strapioną, Lilka się od razu zdenerwowała. W duchu wyrzucała sobie, że Marta pewnie wzięła przykład z niej i dlatego wmanewrowała się w jakiś pokręcony romans z jeszcze jednym nieszczęśliwym i nierozumianym przez żonę mężusiem. Najbardziej męczyła ją myśl, że gdyby te przypuszczenia okazały się prawdziwe, Lilka nie znajdzie argumentów, by wybić Marcie te randki z głowy, bo i jak? W przypływie paniki opowiedziała o tej swojej nieszczęsnej przygodzie Emilii, która pomyślała, pokiwała głową i na koniec fuknęła, żeby Lilka nie gadała głupot. Nie ma sposobu na ochronę przed oszustami, każdy może dać się nabrać, a już szczególnie ten, kto szuka miłości. Dopiero po jakichś dwóch tygodniach od spotkania z Lilką Emilia zauważyła, że w pokoju Marty pojawiło się jej zdjęcie z jakimś młodym mężczyzną. Był ciemnowłosy, szczupły i wysoki. Obejmował Martę ramieniem, uśmiechał się do obiektywu z miną zdobywcy. Lilce wystarczyło tylko jedno spojrzenie na fotografię, żeby rozpoznać na niej Oliwiera. Przez moment myślała, że Marta wyjęła skądś to zdjęcie ot tak, i wcale nie musi ono oznaczać powrotu do byłego chłopaka, mistrza manipulacji, przez którego przecież chorowała i czuła się upokarzana. Emilia szybko jednak sprowadziła ją na ziemię.
 – Kochanie, Marta opowiadała mi o tym Oliwierze. To człowiek lubiący pieniądze, a Marta je teraz ma. Pamiętasz? Marta nagle stała się majętną młodą kobietą. Ma swój dom i niezłe konto. – Lilce ścierpła skóra. Emilia miała rację. Ta stara kobieta była naprawdę mądra. Analizowała sytuację bez emocji, znała naturę ludzką, wiedziała, czego się można po ludziach  spodziewać.
– Emilia, jeżeli ona znowu zejdzie się z Oliwierem… Boję się, że ten dom… Rozumiesz? Jeżeli on namówi ją na sprzedaż tego domu, to może się stać coś złego. Ale proszę cię, nie martw się. W razie najgorszego zamieszkamy razem. – Emilia zaśmiała się, biorąc ją za rękę.
– Ileż ja straciłam, trzymając się od was tyle lat z daleka. Jesteście obie jedyne w swoim rodzaju, i ty, i Marta. Ela też taka była.
– Emilia, musimy wziąć wszystkie możliwości pod uwagę. Naprawdę.
– Wiem, kochanie, ale nie panikujmy. Marta jest mądra. W końcu przejrzy na oczy, ale gdyby jednak ją zamroczyło… – zawahała się – Marta nie będzie mogła sprzedać domu przez pięć lat. To jest jakiś czas. Pieniędzy z konta też tak od razu nie ruszy, zadbałam o to. Nie urodziłam się wczoraj, wiem, co się może zdarzyć, zabezpieczyłam nie tylko Martę, ale i siebie. – Lilka odetchnęła na chwilę z ulgą.
– Jak on się o tym dowiedział? – zaczęła się zastanawiać. – Wydawało mi się, że zerwali ze sobą wszystkie kontakty.
– Dzieliło ich tylko niecałe pięćdziesiąt kilometrów, mieli wspólnych znajomych, ktoś pewnie musiał powiedzieć, że Marcie się dobrze powodzi. A ktoś, kto jest łasy na pieniądze, wywęszy je z większej odległości niż kilkadziesiąt kilometrów.
– Co robimy? – spytała Lilka. – Udajemy, że nic się nie dzieje? Przemawiamy do rozsądku? Odpędzamy dupka?
– Gdyby to było takie łatwe – westchnęła Emilia. – Nie zdołałam odpędzić Grażyny od Marka, chociaż się bardzo starałam. Właściwie to oni oboje odpędzili mnie od Eli i Marty.
– Kurczę, chyba nie dam rady tak siedzieć i nic nie mówić, udać, że nic nie wiem…
– A kto mówi, że mamy udawać? Musimy porozmawiać z Martą. Spytać, czy nie zastanawia jej fakt, że Oliwier zjawił się dokładnie wtedy, gdy jej stan posiadania znacznie się poprawił. Myślę, że zacznie zastanawiać…
– A jeśli nie? Miesiącami się nad nią psychicznie znęcał, a ona przy nim trwała.
– Lilu, każdy musi przeżyć swoje życie sam. Nic na to nie poradzimy – podsumowała Emilia, zastanawiając się w myślach, czy dobrze zrobiła, pozbywając się willi i zdając na łaskę i niełaskę wnuczki.

75.

Po awanturze z Anielą Magda starała się nie rzucać w oczy sąsiadom. Było jej zwyczajnie wstyd. Że też wdała się w taką pyskówkę z tą okropną babą! Wiedziała, że Aniela była wścibską plotkarą, która musiała zajrzeć do każdego kąta, ale nie przypuszczała, że będzie ją stać na coś takiego. Zresztą samej sobie też się dziwiła. Widocznie drzemały w niej jakieś uśpione wulkaniczne lawy, potrzebujące tylko odpowiedniej podpałki, aby się wydostać na zewnątrz, a tej dostarczyła we właściwym momencie Aniela. Magda zauważyła, że niepokój o Leona ewoluował: najpierw się rzeczywiście o niego martwiła, nabierając pewności, że coś mu się stało, gdy jednak po tej nieszczęsnej kłótni zaczepił ją mieszkający naprzeciwko Leona pan Stanisław, pytając, kiedy Leon wraca z wczasów na Mazurach, poczuła się wręcz znieważona. Nie była zła, wkurzona, wkurwiona, zniesmaczona, poczuła się znieważona. Jak on śmiał? Biegał za nią, zaczepiał ją, adorował, zapraszał, spędził z nią noc, a potem wziął nogi za pas i zwiał! Zostawił ją z nadzieją na ciekawszą przyszłość, z niepokojem o niego, ze zdziwieniem, że gdy nie miała już na nic nadziei, spodobał jej się jakiś facet; na koniec zostawił ją z tą cholerną Anielą i tym całym bajzlem, jaki po sobie pozostawił. Nie odbierał telefonów, nie odpowiadał na SMS-y, nie zostawił choćby karteczki z informacją, że go nie będzie. Nie powiedział, że wybiera się na Mazury. Przespał się z nią i porzucił. Kurważ twarz! Wyrolował ją stary dziad, pomyślała jednocześnie rozbawiona, zdziwiona i zła. Stary pierdziel, emeryt pieprzony, kutafon zajechany! Jak on śmiał? Jak on miał czelność wleźć z kopytami do jej łóżka, żeby zaraz potem ją porzucić, uciec i zawinąć żagiel? Chodziła po swoim małym mieszkanku zdenerwowana, ciesząc się, że Jakub nie wrócił jeszcze z wakacji. Spaliłaby się ze wstydu, gdyby Kuba był świadkiem jej niechlubnego starcia z sąsiadką, z tą głupią, zazdrosną i starą kobietą. Samotną i nieszczęśliwą kobietą, której się wydaje, że Leon dałby jej wsparcie, ochronił przed samotną starością i wniósł trochę radości w jesieni życia. A toby się kobieta miała z pyszna, gdyby Leon poleciał na te jej knedliki i rosołki. Teraz targałaby pewnie ten swój misternie zaczesany kok z rozpaczy i wstydu. Właściwie to stare babsko powinno Magdzie podziękować za wybawienie z kłopotów i oszczędzenie sromoty i upokorzenia. Niech no ten cholerny Leon wróci! Niech no tylko spróbuje się do niej odezwać, już ona mu pokaże!, odgrażała się w myślach. Już nawet wyobraziła sobie, jak Leon kłania jej się na klatce schodowej, próbuje zagadać jak gdyby nigdy nic, a ona przechodzi obok niego z wysoko podniesioną głową i minie jakby nikogo obok niej nie było. Prześliźnie się po nim niewidzącym wzrokiem, dla niej Leon przestał wszak istnieć. Albo nie. Nie da mu tej satysfakcji, niech sobie dziad nie myśli, że tak jej na nim zależy. Ten cholerny Stanisław i tak mu streści awanturę, więc udawanie, że jest dla niej niewidzialny, mogłoby mu tylko sprawić przyjemność, że dwie durne baby tak za nim szaleją, że się o mały włos nie pozabijały. Już wiedziała, co zrobi po powrocie Leona. Ukłoni mu się z szerokim i serdecznym uśmiechem, zapyta głośno o wczasy na Mazurach, o pogodę w krainie jezior, o podróż, ścierpi jego zdawkowe odpowiedzi, pozazdrości mu odpoczynku, a potem pożyczy mu wszystkiego dobrego na tyle głośno, żeby sąsiedzi słyszeli i zniknie za drzwiami. Niech no on tylko spróbuje się do niej zbliżyć! Niech no znowu podlezie pod jej drzwi! Już ona mu wtedy pokaże, co o nim myśli. Zachowa się jak prawdziwa zimna suka. Ten stary pryk nie miał pewnie dotąd pojęcia, jak zimną potrafi być zraniona kobieta, to się przekona. A jeśli Leon nie wróci? Jeśli będzie przechodził, udając, że jej nie zna? Jeśli zacieśni swoją znajomość z panią Anielą? Na samą myśl o tym jej twarz i dekolt oblała fala gorąca, a potem zakłuło ją coś boleśnie w okolicy mostka aż się przestraszyła, że dostanie jakiegoś zawału. Tego by jeszcze brakowało. Zawał po porzuceniu przez emeryta. I zaraz potem stwierdziła, że gdy Leon wróci, jeżeli wróci, to ona zrobi wszystko, by nie poznał, jak bardzo ją dotknął. Gdyby się okazało, że ten stary dureń zechce związać się z Anielą, to proszę bardzo. Pies im obu mordy lizał! Tylko na to zasłużyli. Potem zaczęła się zastanawiać, czy powiedzieć o wszystkim Lilce i Iwonie. Najchętniej pominęłaby to zajście milczeniem, ale dobrze wiedziała, że w tak małym miasteczku nic się nie ukryje, więc powinna raczej wyprzedzić plotki i sama opowiedzieć o tym, jak zrobiła z siebie blokowego błazna. Z ciężkim sercem wybrała numer Iwony, żeby zaprosić ją i Lilkę do siebie.


76.

– Ty wiesz, co ten gamoń, Gawlak, mi powiedział? – krzyczała Iwona przez telefon, rozmawiając z Lilką.
– Skąd niby mam wiedzieć? I kiedy rozmawiałaś z Gawlakiem? – zdziwiła się Lilka. Po ostatnim spotkaniu z Gawłem doszła do wniosku, że dziwny z niego facet. Niewątpliwie inteligentny i oczytany, ale i trochę szorstki, czasami nieokrzesany, ale momentami fajny. Doszła do wniosku, że ostatecznie ideały nie istnieją, ona też do nich się nie zaliczała, więc znajomość z Gawlakiem być może miała jakąś tam nikłą szansę na pozytywny rozwój, cokolwiek on znaczył. Gdy zadzwoniła do niej oburzona Iwona, początkowo nie mogła skojarzyć, o czym ona mówi, a potem zaczęła się zastanawiać, dlaczego Iwona dzwoni właśnie do niej. Czyżby dowiedziała się o tych spotkaniach z Gawłem?
– Dzisiaj rozmawiałam, rano, gdy byłam u niego. Co to za cham! – żaliła się Iwona roztrzęsionym głosem.
– Byłaś u niego? Po co?
– Jezusie, Lilka! Ty trzeźwa jesteś? Słuchaj, przecież opowiadam. Odezwała się moja alergia. Kaszlę tak, że mi płuca wyrywa, poszłam więc do tego gamonia, żeby mi dał coś na ten kaszel. Słyszysz mnie? – Iwona upewniała się, że koleżanka słucha tego, co ma do powiedzenia.
– Słucham, mów dalej.
– A ten gamoń, rozparty za tym swoim biurkiem, nawet mnie nie osłuchał! Popatrzył tylko, potarabanił palcami po blacie biurka i mówi do mnie: „ Czyżby nauczycielka po zwolnienie przyszła?” Rozumiesz? Kutafon jeden! A potem jeszcze stwierdził: „Pewnie koleżanki ze szkoły na urlopie, to się z dzieciakami siedzieć w przedszkolu nie chce”.
– Co ty mówisz? Tak ci powiedział?
– A jak! A to jeszcze nie wszystko, moja droga. Wytrzymałam te przytyki i mówię do niego, że nie potrzebuję zwolnienia, bo urlop właśnie zaczynam i nad morzę jadę, ale że mnie ten kaszel męczy, więc żeby mi jakieś leki przypisał. A ten cham do mnie, że skoro nad morze się pcham, to mi nad morzem samo przejdzie. A na koniec mówi do mnie: „Nauczycielki, psia kość. Martyrologia. Paluszek zaboli i już u lekarza kolejkę blokują. A Niemcy kobiety w Oświęcimiu na mrozie wodą polewali i te heroiczne kobiety to wytrzymywały”, a potem dodał, że niejednej z nas, czyli nauczycielek, taki trening by się teraz przydał. „Postałaby która tak na mrozie z pół godziny, oberwała wiklinową witką po gołym tyłku, krążenie od razu by wróciło, a wapory na zawsze przeszły”, mówił. Mówię ci, Lilka, on jest walnięty!
– No rzeczywiście, normalny to on nie jest – przyznała jej rację Lilka.
– A potem zaczął mi wmawiać, że nie powinnam nigdzie wyjeżdżać, bo nauczycielka to może tylko innym wakacje zepsuć tym swoim utyskiwaniem i martyrologią, więc powinnam zostać raczej w domu, zamiast włóczyć się po świecie. Zaraz po wyjściu z jego gabinetu poszłam do apteki i poprosiłam o coś skutecznego na kaszel. Byłam tak roztrzęsiona, że opowiedziałam o tej wizycie, stojąc w aptece, na co odezwał się jeden facet, że widocznie źle trafiłam, bo doktorowi jego plany wakacyjne nie idą po jego myśli. Ponoć jakaś kobieta, na którą zagiął parol, woli jechać na wczasy z koleżankami niż z nim i stąd pewnie takie zachowanie. Ja ci powiem, że jestem na drania taka wściekła, że chyba złożę na gnoja jakąś skargę. Tylko gdzie to się te skargi składa? Do dyrektora szpitala, czy do tej izby lekarskiej? Jak myślisz? – Lilka nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, zastanawiając się, na jaką kobietę Gawlak zagiął parol i czy przypadkiem nie chodzi właśnie o nią.
– No nie chciałabym być kobietą, na którą ten cały Gawlak ma oko. Co to musi być za kobieta? Musi być taka sama pokręcona jak ten jej popieprzony kochaś, bo nikt normalny by się z nim nie zadał – perorowała nadal Iwona, ale Lilka nie słuchała jej uważnie. Przypomniała sobie, że Gaweł rzeczywiście ją pytał, jakie ma plany na wakacje i dziwił się, że zamierza jechać nad morze z koleżankami, z którymi spędziła już przecież majówki.  Zaczęła się zastanawiać, czy na dłuższą metę odpowiada jej to przaśne poczucie humoru Gawlaka i czy warto brnąć z nim w dalszą znajomość. Powinszowała sobie nawet, że nie powiedziała dziewczynom o kawie z Gawlakiem. Teraz miałaby się z pyszna.

77.

Wreszcie się udało. Pojechały razem nad morze, chociaż tuż przed samym wyjazdem sprawy zaczęły się jakoś dziwnie komplikować i Lilka pomyślała nawet, że chyba będą musiały ten oczekiwany przez cały rok wypad nad Bałtyk odwołać. Magda czuła się znieważona przez Leona, który nadal nie dawał znaku życia, do tego stopnia, że dosłownie zamknęła się w swoim mieszkaniu. Ta cholerna baba mieszkająca piętro niżej dokładała jej nieźle do pieca. Po pierwszym szoku wywołanym interwencją policji bardzo szybko doszła do siebie i zaczęła Magdę szykanować. Czuwała przy wizjerze i wychodziła na klatkę schodową za każdym razem, gdy Magda wchodziła lub wychodziła z mieszkania, kładąc rękę teatralnym gestem na klatkę piersiową w okolicy serca i wzdychając przy tym dramatycznie. Pozwalała sobie na jeszcze więcej. A to krzyczała rozdzierająco „Leosiu mój, Leosiu, ach, gdzie jesteś, gdzie?”, a to znowu śpiewała rzewnie „Ta ostatnia niedziela, dzisiaj się rozstaniemy”. Magda wyniośle udawała obojętność, ale kosztowało ją to zszargane nerwy, starała się wychodzić z domu jak najrzadziej. Iwona po kolejnym nieudanym związku popadła w jakąś apatię, stwierdziwszy, że jest do niczego. Powiedziała nawet, że mężczyźni zauważają tę jej beznadziejność i to dlatego od niej uciekają. Po co więc ma jechać nad jakieś morze, wydawać niepotrzebnie pieniądze, skoro nikogo nie pozna, a tylko się zdenerwuje, widząc wokół siebie same szczęśliwe, zakochane pary? Lilka włożyła wiele wysiłku w nakłonienie przyjaciółek do skorzystania z wcześniejszej rezerwacji. Wylegiwały się teraz na plaży, korzystając z pięknej pogody. Postanowiły po prostu odpocząć. Lilka przekonała Iwonę, że nie warto ganiać od dancingu do dancingu w poszukiwaniu nowych znajomości, bo nawet jeśli je zawrą, to nie będą one miały szansy na przetrwanie. Wakacyjne romanse zaczynały się i zwykle kończyły na urlopie, a po nim skruszeni mężowie, którym udało się samotnie wyjechać na wczasy, wracali stęsknieni do swoich żon. Po jaką cholerę więc wdawać się w kolejny nieudany romans? Jeszcze gdyby o to właśnie im chodziło, to pal sześć romans. Po prostu by się bawiły, ale przecież celem żadnej z nich nie były romanse. Marzyły raczej o stałym związku opartym na przyjaźni i wspólnych zainteresowaniach. Każda z nich chciała raczej poznać kogoś, z kim nie tylko można by romansować i dobrze się bawić, wspólnie spędzając czas, ale wszystkie chciały poznać kogoś, kto byłby wsparciem w trudnych chwilach, a na takie znajomości nie mogły liczyć na urlopie. Spały więc do dziewiątej, po porannym prysznicu szły na przepyszną kawę z gorącym spienionym mlekiem, zjadały lekkie śniadanie, kupowały gazety i ruszały na plażę, planując, gdzie pójdą na obiad i co zjedzą. To był ich poranny rytuał. Po obiedzie spacerowały brzegiem morza, zachodziły na zimne piwo i na oszklonym przed wiatrem tarasie obserwowały połyskujące w blasku słońca morze, nie spiesząc się, rozmawiając i obserwując rodziny z małymi czy też nastoletnimi dziećmi, które siedziały przy stolikach z naburmuszonymi minami i co chwilę kłóciły się z rodzicami. Wieczorami zmierzały do portowej knajpki, gdzie jakiś wynajęty grajek rozpraszał smutki gości, grając jazz i robiąc za gwiazdę. Już po czterech dniach czuły się odprężone i wypoczęte, a ich skóra zaczynała nosić ślady intensywnych kąpieli słonecznych.
– Ciekawe, co by Gawlak powiedział, widząc nas rozłożone na plaży w pełnym słońcu? – zaczęła się zastanawiać Iwona.
– Nic. Nazwałby nas trzema fokami i odwróciłby wzrok ku ciałom dwadzieścia pięć lat młodszym – zapewniła Magda.
– Ciekawe, z kim on chodzi? To musi być jakaś cierpiętnica, nie uważacie? – drążyła Iwona. Lilka zasłoniła twarz bluzką, nie biorąc udziału w tej dyskusji. Miała nadzieję, że koleżanki nie zauważą jej zmieszania. Serce waliło jej jak oszalałe i sama nie wiedziała, co jest tego powodem: czy fakt, że Gawlak mógł z kimś chodzić, czy też możliwość, że tą jego wybranką mogła być ona?
Lilka? Śpisz? – Magda dotknęła jej ręki, bojąc się, że zasnęła na słońcu.
– Nie, ale nie chce mi się gadać. Mówcie, mówcie, ja słucham.
– Nie macie dość? Czuję, że się zaraz upiekę. Może piwo? – Iwona zaczęła zbierać swoje rzeczy, nie czekając na odpowiedź koleżanek. Lilka odetchnęła z ulgą, mając nadzieję na zmianę tematu. Nie chciała brała udziału w tej dyskusji o Gawlaku. Sama nie wiedziała, co ma myśleć o tym człowieku i o ich spotkaniach. Nie powiedziała o nich dziewczynom na początku, więc teraz byłoby jej trudno.
– No nie, kurwa! – usłyszała Magdę.
– Co się dzieje? – Iwona stała tuż za jej plecami, podążając za wzrokiem koleżanki.
– To ten ciul, kurwa! Patrzcie – wyciągnęła przed siebie rękę, wskazując leżącego na kocu szczupłego, spalonego słońcem mężczyznę, nacierającego leżącą na kocu kobietę, z którą o czymś wesoło rozmawiał.
– Za mną, kurwa! I podnosić te giry wysoko – zarządziła Magda, kierując się prosto na nich i obsypując kobietę obficie piaskiem. Jej śladem ruszyły Iwona z Lilką, nie przejmując się głośnymi protestami wysmarowanej olejkiem kobiety.
– Kultury trochę! – upomniał zdecydowanym tonem opalony facet.
– Że co? – warknęła Magda, zginając się w pół i nachylając nad facetem, który zaniemówił.
– Kto to był? – zapytała zaciekawiona Iwona, chociaż Lilka już się tego domyśliła.
– Leon – wysyczała Magda. Jej twarz, purpurowa ze złości, świadczyła o ogromnym wzburzeniu. Lilka pomyślała, że jedno piwo tutaj nie pomoże.


78.
– To na pewno był Leon? – Iwona poddała w wątpliwość słowa Magdy. – Nie pomyliłaś się aby? Czasami ludzie tak się potrafią na kimś zafiksować, że wszędzie go widzą, nawet tam, gdzie go nie ma. Mówię ci, znam to z własnego doświadczenia.
– Tobie odbiło? Ty naprawdę myślisz, że nie poznam faceta, z którym spałam trzy tygodnie temu? Noż kurwa! Może i nie jestem do końca normalna, ale Leon mi się nie przywidział! A skurwesyn! Wił się przy tej babie na piasku jak wąż jakiś. Jak taki gad!
– Gad? A nie płaz? – zaczęła się zastanawiać Lilka.
– Możliwe, że płaz – ucieszyła się Iwona. Płaz to nawet od gada gorszy, bo w wyglądzie oślizgły taki.
– No jakie to ma znaczenie? – zdenerwowała się Magda. – Gad, płaz, chuj wie kto jeszcze? Szuja, szuja! I co tu z takim zrobić? Jak ja się w tym moim bloku pokażę? Aniela już teraz nie daje mi żyć, wyobrażacie sobie, co będzie robić po jego powrocie? Jak ja się będę przemykać do własnego mieszkania?
– Nie denerwuj się – Lilka zaczęła ja uspokajać. – Po pierwsze, Aniela ośmiesza samą siebie. Z tego co wiem, nie afiszowałaś się z Leonem w stopniu, który można by nazywać zażyłością, więc, gdy go spotkasz na klatce schodowej, uśmiechniesz się życzliwie, zachwycisz się jego opalenizną, zapytasz o samopoczucie, pożyczysz mu miłego wieczoru czy też popołudnia i zamkniesz za sobą drzwi. Czyli zrobisz dokładnie to, co miałaś w planach, pamiętasz? 
– A opalony jest na fest – przytaknęła Iwona, pociągając piwo prosto z butelki. – I mówisz, że to on, tak? Że to ten cały Leon, tak?
– Ty chcesz mnie jeszcze bardziej wkurwić? Czy ja już nie jestem wystarczająco wnerwiona?
– Pytam, bo coś mi się tutaj nie zgadza.
– Ale co ci się może nie zgadzać, co? Coś się tak tego Leona czepiła?
– Nie zgadza się, bo mówiłaś, że ten Leon to stary dziad. Znaczy się pierdziel lat sześćdziesiąt pięć miał mieć, tak?
– No coś koło tego. Rok mniej, rok więcej, jakie to ma znaczenie?
– Duże znaczenie to jednak ma, bo ten facet na plaży na pierdziela nie wyglądał, a wręcz przeciwnie. Szczupły, opalony – podkreśliła z mocą Iwona – dobrze zbudowany. Jednym słowem przystojny i jakby młody. Wyglądał najwyżej na pięćdziesiąt parę, więc gdzie mu do starego dziada?
– Ty dobijasz pięćdziesiątki, a wszyscy dają ci czterdzieści – zauważyła Lilka. – A ten Leon rzeczywiście dobrze wygląda. Ciekawe, kim jest ta kobieta? Znał ją wcześniej, czy poznał już tutaj, nad morzem? Czy on nie miał być na Mazurach?
– Podobno. Tak mówił nasz sąsiad, ale może czegoś nie zrozumiał, pomylił? Zresztą, Mazury, morze, góry… Przecież nie o miejsce tu chodzi.
– Wyglądali na starych znajomych – ciągnęła Iwona. – Przynajmniej ona czuła się przy nim bardzo swobodnie. Ale z tych chłopów ciule. Żeby takie rzeczy robić? – Komórka Magdy rozbrzmiała krótkimi piknięciami SMS-ów. Dziewczyny patrzyły na nią w skupieniu, gdy wzięła aparat do ręki.
– Czyżby coś napisał? – zgadywała Lilka, słuchając serii SMS-owych piknięć.
– Nie, to raporty doręczeń. Skurczybyk włączył swoją komórkę i dostał wszystkie moje wiadomości – zajęczała Magda. – Po co ja je pisałam? Ależ mi wstyd. Nic, tylko się zabić uderzeniem własnej pięści.
– Daj spokój. Spójrz na to od strony korzyści – pocieszyła Lilka.
– Korzyści? Jakich?
– Jak to jakich? Sama mówiłaś, że przeżyłaś seks swojego życia! Ja do tej pory nie doświadczyłam niczego podobnego.
– Ja też nie! – krzyknęła Iwona. – Prawdę mówiąc, to sama nie wiem, co w tym seksie takiego zachwycającego? Wiem, że facet lubi, że bliskość, że sraty pierdaty, więc wyjścia nie ma. Ale bez fajerwerków.
– O, i to jest argument. Wniosek jest taki, że tylko ty te fajerwerki widziałaś i czułaś – Lilka zwróciła się do Magdy. – Czyli? Warto było? Warto! – Stuknęły się butelkami piwa, wznosząc toast.



79.

– Wiesz, babciu, czasami myślę, że nie jestem stworzona do związku partnerskiego. – Marta wyglądała na zmartwioną. Emilia zauważyła, że jej wnuczka od jakiegoś czasu najprawdopodobniej nie spotykała się już z Oliwierem, bo wracała do domu prosto po pracy, nie wychodziła wieczorami i nie rozmawiała godzinami przez telefon. Emilia nie miała odwagi, by zapytać wnuczkę o Oliwiera, więc gdy Marta sama zaczęła rozmowę, poświęciła jej całą swoją uwagę.
– Martusiu, skąd taki wniosek? Dlaczego tak o sobie myślisz? – zapytała z niepokojem, przeczuwając, że musiało się stać co nieprzyjemnego.
– Albo ja jestem do niczego, albo mężczyźni, którzy mi się podobają, nie są najlepszym wyborem, a skoro nie umiem wybrać, to znaczy ponownie, że jestem do niczego, prawda?
– Kochanie – zaśmiała się babcia – gdyby to było takie proste. Człowiek samego siebie nie zna, a chciałby umieć wybrać kogoś, z kim spotyka się tylko raz na jakiś czas? Niektórzy mówią, że człowieka poznaje się, zamieszkując z nim pod jednym dachem, ale to też nieprawda. Przecież mieszkamy ze sobą, dzielimy się wszystkim, a w ważnych dla nas chwilach i tak się zastanawiamy, jak ta druga osoba postąpi, co zrobi, jaką podejmie decyzję, prawda? Gdybyśmy znali tego swojego mężczyznę czy swoją kobietę, to nie musielibyśmy się nad tym zastanawiać, po prostu byśmy to wiedzieli. A tak nie jest. – Marta spojrzała na babcię, myśląc, że jest ona naprawdę mądrą kobietą.
– No dobrze, ale jeśli się wybiera drugi raz tę samą osobę, chociaż już wcześniej było źle, to czy to nie świadczy o braku rozsądku, czy nawet o głupocie?
– To świadczy przede wszystkim o potrzebie miłości, moje dziecko. Chcemy być kochani, wszyscy, bez względu na płeć. Chcemy mówić o sobie „my”, myśląc o przynależności do drugiego człowieka. Chcemy wiedzieć, że ktoś za nami tęskni, że dobrze o nas myśli, sami chcemy tęsknić za kimś. Miłość ma ogromną moc. Może budować, może niszczyć. Trzeba z nią ostrożnie.
– Właśnie, a ja nie zachowałam ostrożności – westchnęła Marta, a Emilii mocniej zabiło serce. Odczekała chwilę, żeby zapanować nad drżeniem głosu i nie przestraszyć Marty.
– Martusiu, jesteś w ciąży? – zapytała cicho, czując, jak krew pulsuje jej w skroniach.
– To jeszcze nic strasznego, przecież sobie poradzimy. Nie jestem już wprawdzie najmłodsza, ale jest jeszcze Lilka, obie pomożemy – zapewniła.
– W ciąży? Babciu, proszę! W jakiej ciąży?
– To już nie rozumiem – Emilia odetchnęła z ulgą.
– Babciu, kilka miesięcy temu znowu zaczęłam się spotykać z Oliwierem. Napisał do mnie kiedyś maila, potem zagadał na GG, wysłał SMS… Poszliśmy na kawę, do kina i zapomniałam, jak się przy nim męczyłam, jak mnie potrafił upokorzyć. Zaczął znowu o mnie zabiegać, był taki szarmancki, uwierzyłam, że się zmienił, dojrzał… Aż któregoś dnia, pisząc ze mną na GG, pomylił się i wysłał mi tekst przeznaczony dla innej dziewczyny. Próbował to jakoś odkręcić, ponoć chciał wiedzieć, jak zareaguję…
– A jak się domyśliłaś, że nie pisał do ciebie? – zaciekawiła się Emilia.
– Bo chyba napisał do niej o mnie…, że jestem głupia i niczego nie rozumiem. A zrozumiałam.
– Wiesz, Martusiu, lepiej dowiedzieć się wcześniej niż za późno.
– Mnie się wydaje, że on jakimś sposobem dowiedział się o tym domu i pieniądzach, więc postanowił skorzystać. Innego powodu nie widzę. Oli zawsze był bardzo… – zastanowiła się – obliczony. Gdy razem mieszkaliśmy, dzieliliśmy się kosztami życia. Dziwnym trafem moje zakupy zawsze były droższe. Potem mi brakowało pieniędzy, a on mi zarzucał rozrzutność.
– No to jak się dzieliliście? Nie rozumiem.
– On wymyślił, że w jednym tygodniu zakupy robię ja, w następnym on. Lista moich zakupów zawsze była dłuższa. A ja się na to godziłam, bo gdy zaczynałam się buntować, on przestawał ze mną rozmawiać, więc dla świętego spokoju udawałam, że wszystko jest w porządku.
– Czyli dobrze, że się w końcu od niego uwolniłaś. Bo się uwolniłaś, prawda?
– Tak, ale nie po tym tekście na GG. Zakończyłam znajomość zaraz po tym, jak zaczął planować, że się pobierzemy, sprzedamy dom i kupimy inny w większym mieście. Wtedy mi łuska spadła z powiek. – Emilia uśmiechnęła się do wnuczki. Pomyślała, że Marta jest jeszcze bardzo młoda i nie raz popełni jakiś błąd, ale skoro umie się w porę zatrzymać, to nie powinno jej grozić żadne niebezpieczeństwo.

80.

Kończył się dzień, słońce zaszło, nastał bardzo ciepły wieczór. Iwona usiadła z kieliszkiem wina na balkonie. Wróciły przed tygodniem znad morza, opalone i wypoczęte. Mimo że świetnie się bawiły, czuła się zawiedziona: nikogo nie poznała, wróciła sama, czuła się samotna. Zdawała sobie sprawę z tego, że mężczyzna nie gwarantował ani dobrego życia, ani bezpieczeństwa, ani rozrywek, ale po prostu chciała kogoś mieć. Zazdrościła koleżankom, którym się w życiu udało. Słuchała ich opowieści o wyjazdach zagranicę, o wypadach do kina, dancingach, grillach i marzyła o tym, żeby żyć tak jak one, niestety, nie było jej dane. Radzio był jej życiową porażką. Chwała Bogu, że tak to się skończyło, odszedł i mogła się od niego uwolnić, inaczej tkwiłaby teraz po uszy w długach, a Radzio obracałby pewnie kolejną panienkę. Adam też nie stanowił jej chluby. O mały włos nie sprzedała mieszkania i nie wyprowadziła się na drugi koniec Polski, uzależniając swój los od kaprysów nieznanego faceta, któremu najwyraźniej chodziło tylko o prawo do jej mieszkania. Wstydziła się na sama myśl o tym, co chciała zrobić Kacprowi. Być może dlatego Kacper ograniczył ich kontakty, co okazało się bolesne. Za jakiś czas postara się, żeby odbudować ich relacje i odzyskać zaufanie syna. Na razie musiała odczekać, żeby zapomniał, jak chciała go skrzywdzić. A potem, jakby tego wszystkiego nie było dość, wdała się jeszcze w ten nieszczęsny romans z Jackiem i znowu się nie popisała. Nie miała szczęścia do mężczyzn, a właściwie to prześladował ją jakiś cholerny pech, co trafienie, to niewypał. Może powinna porzucić marzenie o udanym związku u boku faceta, który okaże się kimś odpowiedzialnym, dobrze zarabiającym i wygłodniałym seksualnie brunetem z nieprzeciętnym poczuciem humoru, ale sama myśl o porzuceniu marzeń ją przerażała. Zaczęła się zastanawiać, co może jeszcze zrobić, żeby kogoś poznać. Może i nie była już młoda i pewnie nie można jej było zarzucić wspaniałej urody i świeżości, ale przecież takich jak ona, były tysiące innych kobiet, do tego głupich jak buty, które spotykały na swojej drodze sensownych ludzi. Dlaczego jej się to nie udawało? Pewnie robiła coś nie tak. Czyżby Lilka miała rację, mówiąc, że nie może być taką nachalną, bo facet tracił przy niej oddech i zaczynał się dusić? Znowu pomyślała o Lilce. Dziwna z niej kobieta. Jej nie był potrzebny mężczyzna, radziła sobie sama, wychowując Martę i godząc opiekę nad małą z pracą. Wprawdzie wdała się w ten krótkotrwały romans, ale wszystko wskazywało na to, że już go zakończyła. Ciekawe czy czuła się spełniona i szczęśliwa? Teraz, gdy Marta się wyprowadziła i zamieszkała ze starą Manowiczową? Naprawdę dziwna z niej kobieta, tak całe życie sama, bez chłopa. Może z nią coś nie tak? Ale skoro tak chce, to jej wola. Nawet Magdę poniosło z tym starym piernikiem. Wydawało się, że po śmierci Karola zamknęła się na świat i nie zamierzała już wiązać się z nikim innym, a tu proszę. Zawierzyła temu jakiemuś Leonowi, a ten ją wykołował na cacy. Ci faceci. Beznadziejni jacyś. Po cholerę się tak za nimi uganiać, skoro żadnego z nich pożytku? Dopiła drugi kieliszek wina i przeszła do pokoju. Włączyła laptopa, wpisała adres jednego z modnych portali randkowych z zamiarem założenia na nim konta.  
81.

Gawlak nie wiedział, co ma robić: zadzwonić do Lilki, czy czekać cierpliwie aż nadarzy się okazja do spotkania. Wiedział doskonale, kiedy Lilka wróciła znad morza od swojej gosposi, sąsiadki Lilki, która uwielbiała mówić. Odpowiednio ukierunkowana znosiła mu plotki z całego miasteczka, stąd też Gawlak wiedział, kiedy i z kim Lilka wyjechała, kiedy i z kim wróciła, w jakim stopniu się opaliła, co zrobiła od razu po powrocie i tak dalej. Kiedy już stara Kubiakowa opowiedziała mu wszystko to, co chciał usłyszeć, profilaktycznie się oburzał na jej plotkarską naturę i burczał, żeby przestała wreszcie oplotkowywać ludzi, których on i tak przecież nie zna.
– Zna, nie zna, to nie ma znaczenia – odpowiadała wówczas Kubiakowa. – Siedzi pan samiutki jak ta sowa jakaś, to zawsze jest ciekawie co nieco wiedzieć o życiu innych ludzi.
– Ale pani mi tylko o tej nauczycielce zawsze opowiada, o żadnych innych ludziach, tylko o niej. Pani wie, że ja nauczycielek nie za bardzo lubię, to po co pani mi ciągle o tej Lilli plotki znosi? – oburzył się któregoś razu, gratulując sobie w duchu sprytu.
– Nauczycielka nauczycielce nierówna – odpowiedziała Kubiakowa, biorąc się pod boki. – Ta Lilla to by się może i panu nadawała, co? Nie myślał pan nigdy, żeby się drugi raz ożenić? Co tak pan będzie do emerytury sam i sam? Taki fajny chłop się marnuje, a tyle samotnych kobiet wokół. Pan jest, jak to się mówi? Aspołeczny doktor jest. Z taką pensją to całą rodzinę mógłby pan utrzymać, a pan na siebie tylko pieniądze wydaje.
– Czyli będę prospołeczny, gdy się Lillą zainteresuję? – Gawlak specjalnie powrócił do tematu Lilki, bojąc się, że Kubiakowa zacznie mu prezentować inne samotne kobiety.
– A żeby pan wiedział. Ale ta Lilla jakby taka dziwna jest – kobieta zamyśliła się, patrząc w okno. – Ona by się do pana chyba nie nadawała. Panu baba potrzebna, ale inna. Jest taka jedna, fajna, ładna, zbudowana, co to ma i cyc i pic, i ja ją doktorowi spatrzę … – Kubiakowa najwyraźniej zaczynała się rozkręcać.
– Pani Kubiakowa! – Gawlak pogroził jej palcem. – Pani mi nikogo tam nie zapoznaje, ja żaden matoł nie jestem. Jak będę chciał, sam sobie spatrzę. A czemu ta Lilla dziwna? Wariatka jakaś pewnie, jak każda nauczycielka, co?
– A co się doktor tak na te nauczycielki zawziął? – Kubiakowa machnęła ścierką jakby odpędzała od siebie muchę. – Każdy chłop taki sam, czy ma szkołę, czy nie ma, wszystko jedno. Wy się boicie mądrych kobiet.
– No co też pani opowiada? Pani Kubiakowa? My się boimy nie mądrych, ale przemądrzałych i wrednych.
– Lilla przemądrzała nie jest – zaprzeczyła Kubiakowa. – Ona też samotna, jak doktor. Zwłaszcza teraz, gdy Martusia już na swoim. Wiele w życiu przeszła. Najpierw ten wypadek, rodzice zginęli, młodzi przecież. Też nauczyciele. Została sama z Elą. Szanowały się obie, kochały. Jak Ela za mąż wyszła za tego pieruńskiego Manowicza, to zostawiła mieszkanie po rodzicach Lilli, od razu w sądzie przerobiły wszystko, żeby jej nikt nie wyrzucił. I patrz pan, jak dobrze zrobiła, bo po jej śmierci ten Manowicz by pewnie Lillę z mieszkania wyrzucił, żądając spadku po żonie.
– Przecież już się rozeszli?
– I co z tego? Rozwodu jeszcze chyba nie mieli, a Martusia była już na świecie, jej by się po matce należała część.
– A tak, prawda. To rzeczywiście ta pani Lilla nie miała łatwo – Gawlak zachęcił Kubiakową do dalszej rozmowy.
– Oj, nie miała. Co ona biedna nie robiła, gdy Ela zachorowała! Po lekarzach jeździła, pożyczki na jej leczenie brała, bo ten skurwysyn się wypiął i poszedł do tej łachudry. A ona biedna tylko z Lillą została i z maleńkim dzieckiem. A gdy umarła, Lilla o dziecko się bała. Nie chciała, żeby ta łachudra maleństwo wychowywała, ale na szczęście oddali jej małą. A teraz to taka piękna dziewczyna wyrosła. Żeby to doktor ją widział – rozmarzyła się Kubiakowa.
– I co jest w Lilli dziwnego? Że siostrę kochała? Że dziecko jej jak swoje wychowała? – kontynuował Gawlak.
– No co też doktor wymyśla? Dziwne jest to, że Lilla nigdy nie miała żadnego chłopaka. Żadnego! Nikt się koło niej nie kręcił. A przecież ładna, mądra, wykształcona. A nigdy nikt nie chciał się z nią ożenić. Ludzie tam różnie mówią, jak to ludzie…
– Ale co mówią? Nie rozumiem.
– Ale co ja tam będę plotki roznosić?
– Plotkuje już pani od godziny, to niech pani powie do końca, co ci ludzie mówią.
– Ja nie plotkuję, tylko rozmawiam! – oburzyła się Kubiakowa. – A ludzie czasami coś tam bąkną, że może Lilla mężczyzn nie lubi, tylko koleżanki woli albo że wymagania miała za wysokie i nosem kręciła. Ale ja bym w to tak nie wierzyła. Ona po prostu nie ma w sobie tego czegoś i już.
– Pani Kubiakowa, a niech mi pani powie, czemu pani na nią Lilla mówi? Przecież inni chyba Lilka na nią wołają?
– A wołają, rzeczywiście. Ale wie pan, doktorze, ona zawsze taka poważna i smutna chodzi. Ona po prostu wygląda jak Lilla, nie jak Lilka.

82.

Madziu!
Proszę, przeczytaj tego maila, mimo że chcesz go pewnie już teraz skasować. Daj mi szansę na wytłumaczenie. Wiem, że zachowałem się jak sztubak, czy raczej szczeniak i masz prawo myśleć o mnie jak najgorzej, ale daj mi szansę na wyjaśnienie mojego zachowania, proszę! Wiem, że to, co teraz napiszę, pewnie Cię zdenerwuje albo rozśmieszy, albo jedno i drugie, ale mimo wszystko zaryzykuję ­– jesteś mi bardzo bliska. Zauważyłem Cię już w pierwszych dniach po przeprowadzce. Pomyślałem, że jesteś piękna, naturalna i zupełnie inna od kobiet otaczających mnie dotychczas, mimo tego nie planowałem rozpoczynania znajomości. Jeśli mi dasz szansę i przeczytasz ten list, zaraz wytłumaczę dlaczego. Moje życie nie było sielanką. O dzieciństwie pisać nie zamierzam, bo to by było komiczne: sześćdziesięciopięciolatek użalający się nad nieudanym dzieciństwem zdominowanym przez matkę alkoholiczkę i ojca despotę. Ważniejsze jest to, co zrobiłem potem. Ożeniłem się, zdradziłem, rozwiodłem, porzucając żonę i synka, ożeniłem i… wpadłem jak śliwka w kompot. W przeciwieństwie do pierwszej żony ta druga nie była ani ugodowa, ani przyjacielska, ani gospodarna. Gospodarna? Śmieszne słowo, prawda? Taki staroć, który w małżeństwie nabiera całkiem aktualnego znaczenia. Drugie małżeństwo to pasmo awantur, długów, policyjnych interwencji i żądań ze strony drugiej żony. To udręki i nieustanne wyciąganie pasierba z kłopotów. To tragedia po samobójstwie mojego syna z pierwszego małżeństwa. To krzyk jego matki na pogrzebie, że mój jedyny syn zabił się przeze mnie. To nieustannie towarzyszące mi poczucie winy, zżerające mnie od środka rozpacz i ból, których nie sposób ukoić; to przeświadczenie, że zepsułem wszystko i niczego nie da się już naprawić, bo i jak? Próbowałem się po raz drugi rozwieść, ale się nie udało. Moja druga żona w sądzie zagrała mistrzowsko: płakała, krzyczała, że kocha, że się nią bawiłem, że chcę porzucić, bo znalazłem inną i rozwodu nie dostałem. Tak, Madziu, ja nie jestem wolnym człowiekiem. Dlaczego nie chciała się rozwieść? Jestem od niej dużo starszy, powiedziała mi, że po mojej śmierci będzie mieć po mnie emeryturę, która jest godna uwagi, a ta jej się należy jak psu micha, poza tym miałem piękne mieszkanie. Zbieg okoliczności sprawił, że moja żona zgodziła się na rozdzielność majątkową, a właściwie nie tyle się zgodziła, ile ja ją do tego przymusiłem, używając szantażu. Stawką w naszej chorej grze stał się jej ukochany syn i nie miała innego wyjścia jak zgodzić się na moje żądania. Chciałem uciec, więc uciekłem, oddając jej mieszkanie. Nie wiem, czy przy rozdzielności majątkowej będzie mogła przejąć po mnie emeryturę, ale to już mnie nie interesuje. Mam dość. Byłem kiedyś w Waszych okolicach, bardzo mi się spodobały. Ten ogrom lasów mnie zachwycił. Za odprawę emerytalną i oszczędności kupiłem mieszkanie i… poznałem Ciebie. Niczego nie planowałem, po prostu samo wyszło. Odkryłem w Tobie wspaniałego towarzysza rozmów, z którym można dzielić pasje, rozterki, ale i zainteresowania. Nasze wspólne wypady do kina, nasze kolacje, nasze spacery… Przy Tobie odżyłem, znowu poczułem się mężczyzną, zacząłem dbać o zdrowie, bo nie jest ono w najlepszym stanie. Wmawiałem sobie, że po tym, co zrobiłem ze swoim życiem i po tych wszystkich krzywdach wyrządzonych moim najbliższym nie mam prawa do szczęścia, ale byłem szczęśliwy, myśląc o Tobie, rozmawiając z Tobą, będąc blisko. A potem nastąpiło to, co nastąpić musiało… Nasz seks… Nigdy wcześniej nie byłem tak szczęśliwy! Zasnęłaś, a ja czuwałem nad Twoim snem, całując Twoje ciało tak, by Cię nie zbudzić. A potem, nad ranem, uświadomiłem sobie, że nie mam prawa! Jakie miałem prawo wprowadzać w Twoje życie moją szaloną żonę, moje choroby, moje koszmary? Czy nie miałaś dość własnych? Spanikowałem. Wyobraziłem sobie, jak moja przeszłość mnie odnajduje i wdziera się z impetem w Twój spokojny świat, burząc go i sprowadzając do poziomu rynsztokowych awantur i uciekłem. Uciekłem jak tchórz. Nim się poznaliśmy, przyjąłem zaproszenie od przyjaciół, miałem spędzić z nimi parę tygodni na Mazurach, a potem jechać nad morze. Wykorzystałem to zaproszenie. Nie myśl, że uciekałem nieświadomy tego, co robię. Dobrze wiedziałem, że Ciebie zranię, znikając bez śladu, wyłączając komórkę i nie odpowiadając na maile, a jednak to zrobiłem. Wtedy, na plaży… Ta kobieta to żona mojego przyjaciela. Znamy się od zawsze, chociaż nie będę zaprzeczać – moi znajomi przedstawili mi swoją znajomą, która zabrała się z nami nad morze… Myślałem, że dzięki niej uwolnię się od myśli o Tobie, bo nie chciałem o Tobie myśleć. Pomyślisz, że łajdak ze mnie, skoro naraziłem kolejna kobietę na złudne nadzieje i będziesz mieć rację. Jestem łajdakiem. Ja wiem, że nie mam prawa prosić Cię o wybaczenie, ale jednak zaryzykuję. Jeżeli mi wybaczysz, jeżeli zniesiesz to, że mam żonę, od której nie umiałem się dotychczas uwolnić i prawdopodobnie nie zdołam się uwolnić, bojąc się ujawnić miejsce mojego pobytu, jeżeli dasz radę żyć z moim nadciśnieniem, kołataniem serca i siennym katarem, to jestem gotów kochać Cię i być z Tobą aż do mojej śmierci. Po tej rozłące wiem, że jesteś wszystkim, czego mi potrzeba do życia. Wybaczysz mi? Nie żądam odpowiedzi natychmiast, wiem, że na właściwą decyzję muszę poczekać, ale ja jestem cierpliwy.
                                                                            Z miłością
                                                                                                            Leon

83.

– Nie wiem, co mam o tym myśleć, naprawdę – stwierdziła Lilka po przeczytaniu maila Leona. – Może rzeczywiście coś w tym jest? Różnie to bywa w tym naszym życiu, nie wszystko jest czarne albo białe.
– Ale pisze dobrze, co by nie mówić – pochwaliła Iwona. – Do mnie nigdy żaden chłop takiej epistoły nie wydziergał. Co najwyżej jakiegoś SMS-a, a ten tu prawdziwy poeta. I co z tym zrobisz? – zapytała milczącą od dłużej chwili Magdę.
– Jak to co? Pogonię!
– I nie dasz mu szansy? Żadnej? – Iwona była naprawdę zdziwiona.
– Ależ wy obie naiwne jesteście! – zdenerwowała się Magda. – Facet emablował mnie prawie rok, ganiał za mną jak kot z pęcherzem, zapraszał, czarował, wkradł się w łaski mojego syna, wlazł do mojego łóżka, a zaraz na drugi dzień po prostu zniknął. Gdyby było tak, jak napisał, że wywarłam wrażenie, stałam się ważna, chciał ze mną być, to na pewno by nie wiał w tak podłym stylu.
– Ale przecież wyjaśnił, że wyjechał, bo… – Magda nie pozwoliła Iwonie dokończyć.                     – Przestań pieprzyć! Facet planował ze mną urlop, słowem się nie odezwał o żadnych Mazurach, raptem rzucił wszystko i pojechał. On po prostu się ze mną przespał i pojechał na dalsze podboje. Teraz napisał ckliwy list, bo zbliża się koniec sezonu urlopowego, wraca do domu i jest pewny, że znowu rozłożę ramiona i nogi. Nie rozumiesz?
– Wiesz – Lilka ocknęła się z zamyślenia – wydaje mi się, że coś w tym jest. Ja rozumiem, że mógł się zaniepokoić, zdenerwować, przestraszyć, ale on nie wyjechał, on po prostu uciekł. Sam przyznał, że czytał twoje maile i specjalnie wyłączył komórkę, żeby z Tobą nie rozmawiać.
– A mnie nie to zastanawia – Iwona podjęła temat. – Mnie zastanowiły informacje zawarte w tym liście. Facet jest żonaty, mieszka w tym bloku prawie rok i nikomu o tym nie wspomniał. Ciebie – wskazała palcem Magdę – adoruje, nie odstępuje na krok, a potem raptem przypomina sobie, że jest żonaty. Ale nie to jest dla mnie najgorsze. Co to było z tym samobójstwem syna? Ile miał lat, gdy to samobójstwo popełnił? I coś jest niejasnego z tym uwalnianiem się od drugiej żony. Facet załatwił sobie rozdzielność majątkową, a rozwodu nie może dostać?  To się jakoś kupy nie trzyma.
– Może on ma problemy z odpowiedzialnością? – zastanowiła się Lilka.
– Też tak myślę – przytaknęła Magda. – Porzucił pierwszą żonę i malutkie dziecko. Ożenił się drugi raz i też mu nie wyszło, więc porzucił ją i zwiał. Poznał mnie i znowu porzucił. On nie jest w stanie udźwignąć odpowiedzialności za inne osoby, to cholerny egoista.
– To co robimy? – zapytała Magdę Iwona.
– A co mamy robić? Ja nie zrobię nic. Nie odpowiem nawet na ten ckliwy list. Niech ciul żyje sobie w spokoju i mnie też w spokoju ma zostawić.
– A co zrobisz z Anielą? Ona ciebie w spokoju nie zostawi – przypomniała jej wyraźnie zmartwiona Lilka.
– No właśnie, teraz najbardziej mi o tę cholerną Anielę chodzi. Babsko jest rozgoryczone i pluje jadem na odległość. Wydaje jej się, że razem z Leonem złapałaby Pana Boga za nogi, a tu klops. Stanęłam jej na drodze do szczęścia.
– Może by jakoś obłaskawić babę? Na kawę ją zaprosić, pogadać, pożartować, co?
– Iwona, przy tej babie Cerber wysiada, a ty chcesz ją obłaskawiać? Nie da rady. Muszę coś innego wymyślić. Tylko co?
– Może pozostań przy pierwotnym planie, pamiętasz? Leon wróci, uśmiechniesz się, pożartujesz głośno, żeby larwa słyszała, a potem… Przestaniesz żartować. – Lilka nie miała innego pomysłu.
– Tak, też o tym myślę, ale rozwinę ten plan. Zrobię tak, jak mi radzisz, a potem zejdę na półpiętro, zapukam do Anieli i powiem jej głośno, że ja już się nim nacieszyłam, niech ona teraz się pocieszy, bo co ja jej Leona żałować będę? Nie jestem egoistką.
– Daj spokój, toż to dziecinada – Lilka była wyraźnie zniesmaczona.
– Ale jaja – ucieszyła się Iwona. – Za jednym zamachem odegrasz się na niej i na nim.
– Cóż, nie mam innego wyjścia. Oby tylko mi starczyło odwagi, bo jeśli nie starczy, będę się przed Anielą ukrywać aż do emerytury.

84.
Leon wrócił w pierwszych dniach września, opalony, jakby młodszy o dziesięć lat, uśmiechnięty i wypoczęty. Pokonał schody do swojego mieszkania w kilku susach, nie zatrzymując się nawet przed drzwiami Magdy, co nie uszło uwadze Anieli. Magda zauważyła samochód Leona, wracając ze szkoły i przyłapała się na tym, że się po prostu boi spotkania z nim i najchętniej by go unikała jak najdłużej, a to raczej nie mogło się udać. Właściwie to nie tyle bała się spotkania z Leonem, co natknięcia się na Anielę. Cały czas miała w pamięci ich awanturę i wizytę policji, a te wspomnienia w dalszym ciągu powodowały, że się najzwyczajniej w świecie wstydziła. Miała tylko nadzieję, że Kuba się o niczym nie dowie. W ich bloku nie było poza nim młodzieży w jego wieku, więc istniała duża szansa na to, że Jakub nie zostanie przez nikogo wtajemniczony w wakacyjny występ matki z policją w tle. Weszła do klatki schodowej i wbiegła na schody z kluczem w ręku, żeby jak najszybciej otworzyć drzwi i nie szukać go, stojąc na półpiętrze. Ta cholerna Aniela na pewno wykorzystałaby ten moment do tego, żeby rozedrzeć się na cały blok i sprowokować kolejną kłótnię, a tego chciała uniknąć i to nie z powodu pokojowego nastroju, ale wiedziała, że usłyszałby ją Leon. Dochodząc do drzwi mieszkania, usłyszała odgłos otwieranego zamka i Aniela stanęła w progu w całej swej okazałości, podpierając obfity biust założonymi na brzuchu rękami.
– Kochaś wrócił!– rozdarła się na całą klatkę Aniela.
– Pani ma kochasia? – Magda nie wytrzymała i zamiast wejść do mieszkania, odwróciła się do kobiety. – Kto by pomyślał, że przysłowia mówią jednak prawdę. – Pokiwała w zadumie głową.
– Ciekawe jaką? – zaśmiała się Aniela, wygładzając bluzkę na brzuchu.
– A taką, że każda potwora znajdzie w końcu swego amatora. Pani gratuluję, kochasiowi współczuję. Musi być chłop w ogromnej desperacji, skoro się na panią połaszczył, pani Kochańska. – Magda nie czekała na odpowiedź Anieli i czmychnęła do mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Do Anieli dopiero po minucie dotarł sens jej słów.
– Ty cholero jedna! – wrzasnęła Kochańska, wygrażając pięścią w kierunku jej drzwi. Ruszyła nawet za Magdą po schodach w górę, jednak przystanęła w połowie, jakby się rozmyślając, i nadal wygrażała, krzycząc raz po raz obraźliwie.
– Nauczycielka się znalazła! Jak takie nauczycielki teraz w szkołach pracują, to nie dziwota, że szkoła schodzi na psy! Jakie to studia trzeba skończyć, żeby tak chamsko się odzywać do ludzi, co? – Magda stała przy wizjerze, śledząc poczynania sąsiadki. W pewnym momencie zaczęła się śmiać. Pomyślała, że obie są siebie warte. Dwie idiotki, jedna starsza, druga młodsza, ale obie jednakowo głupie. Chciała nawet wyjść na schody, żeby podzielić się tymi wnioskami z Anielą, gdy zauważyła schodzącego po schodach Leona.
– Na kogóż to, pani sąsiadko, pani tak wygraża? – zapytał, podchodząc do niej z uśmiechem i całując ją w dłoń. Rozpromieniona Aniela zapomniała o kłótni z Magdą i całą swoją uwagę poświęciła Leonowi.
– Panie Leosiu, jak pana długo nie było. Już się martwiłam, że pan nie wróci – zaszczebiotała przymilnie, przytrzymując jego dłoń.
– Odwiedzałem rodzinę, byłem też trochę u przyjaciół. Wie pani, samotny mężczyzna musi czasami z kimś pobyć, bo inaczej zdziczeje.
– Panie Leosiu, pan samotny? Tyle wolnych kobiet wokół, a pan samotny? Co też pan? To tylko od pana zależy, czy będzie pan samotny, czy nie. Pan dzisiaj wrócił? To pewnie obiadu pan nie jadł jeszcze? – zapytała, patrząc na niego z nadzieją. – A ja mam dzisiaj taką pyszną zupkę, pomidorową na rosole ugotowałam i pierogi ze szpinakiem mam. Zapraszam.
– A wie pani? Zjem i to z przyjemnością. Nie dość, że obiad jest na pewno pyszny, to i w dodatku towarzystwo przednie. – Zniknęli oboje za drzwiami mieszkania Kochańskiej. Magda postała jeszcze przez chwilę przy judaszu, by wycofać się powoli z przedpokoju do kuchni i zaczęła przygotowywać obiad. Pomyślała, że czekają ją ciężkie dni, bo wszystko wskazywało na to, że Leon, chcąc pewnie zrobić jej na złość albo wzbudzić jej zazdrość, zacznie bywać u Anieli. A potem doszła do wniosku, że jeśli Leon zajmie się Anielą, to ta da jej wreszcie spokój. A przecież tego w tej chwili chciała najbardziej.


85.

– Dzień dobry kogo nie widziałam – głos Mirki, donośny i energiczny, niósł przez pokój nauczycielski jak echo. – Witam na radzie rozpoczynającej nowy rok szkolny. Jak państwo już wiecie, od września pełnię funkcję dyrektora. Dyrektor Brzan przeszedł na emeryturę. Chce państwu przedstawić nowa wicedyrektor, która razem ze mną będzie realizować podjęte przeze mnie zadanie…
– Nową? Jak to nową? – dotychczasowa wicedyrektor Kubalska przerwała Mirce jej przemówienie.
– A czego pani nie rozumie? – Mirka patrzyła na nią ze zdziwieniem.
– Chwileczkę, proszę państwa. Cos musimy sobie wyjaśnić. – Wstała z miejsca, by być lepiej widoczną. – ja oczywiście wiem, że każdy dyrektor ma prawo wybrać sobie zastępcę, który będzie go wspierać i tak dalej, ale ja mam prawo do zdziwienia i już wyjaśniam dlaczego.
– Proszę sobie dać już spokój i usiąść – Mirka próbowała nie dopuścić Kubalskiej do głosu.
– Ja jednak wyjaśnię, o co chodzi, pani dyrektor i pani mi w tym nie przeszkodzi. Gdy dyrektor Brzan przegrał konkurs, a pani go wygrała, zaprosiła mnie pani na rozmowę, pamięta pani?
– To nie ma nic do rzeczy, pani Kubalska, pani mi przeszkadza w prowadzeniu rady…
– Ależ owszem, ma! Zaprosiła mnie pani na rozmowę i obiecała mi pani, że nie będzie pani wprowadzać żadnych zmian przez najbliższe osiem miesięcy, których brakuje mi do pełnej emerytury. Powiedziała pani, że będę mogła dopracować do emerytury na stanowisku wicedyrektora i że to nawet dobrze, bo wprowadzę panią w obowiązki, pomogę z dokumentacją…
– Pani wybaczy! Pani miałaby mnie uczyć obowiązków i wypełniania dokumentacji? To po prostu komiczne. Od pani to ja mogłabym się jedynie zamiatania spraw pod dywan nauczyć, ale tego nie chce, bo to już było i zapewniam, ze się nieodwołalnie skończyło. – Słuchający dotąd trzy po trzy skupili całą swoją uwagę na dwóch kłócących się kobietach i zaczęli obserwować rozwój akcji. Ostatnia uwaga zelektryzowała obecnych. Lilka spojrzała na Mirkę zszokowana, nie wiedziała, że stać ją na tego typu zachowanie. Kubalska może i nie była zbytnio lubiana, jak to dyrektor, ale nie zasłużyła sobie na tego typu uwagi, zwłaszcza, że nie można jej było odmówić kompetencji. Miny koleżanek świadczyły o tym, że również nie podobało im się wystąpienie Mirki.
– Pani Mirko! – kontynuowała Kubalska. – Ja rozumiem, że pani ma obecnie inną wizję swojej pracy, taką, w której nie ma dla mnie miejsca. Ja to naprawdę rozumiem, ale elementarne zasady kultury wymagają, by powiadomić mnie o zmianie zdania przed radą. Naprawdę zasłużyłam sobie, żeby potraktować mnie w taki sposób? Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek sobie zasłużył.
– Nigdy pani niczego nie obiecywałam, pani po prostu kłamie! Być może to kwestia wieku, pani Kubalska, więc dobrze by było, żeby pani przemyślała, czy nie lepiej dla pani będzie przejść na świadczenie kompensacyjne?
– Tak pani zamierza zarządzać szkołą? – nie wytrzymał Orynkiewicz. – Będzie pani znieważać ludzi, pogardzać nami i wyganiać na świadczenia kompensacyjne? Pani wicedyrektor przepracowała w murach tej szkoły trzydzieści dziewięć lat i teraz nie ma dla niej tu miejsca? Nie może dopracować do emerytury, bo pani sobie wymyśliła, że wyśle ją na świadczenie kompensacyjne? A potem na kogo przyjdzie kolej, co? – Magda spojrzała na Orynkiewicza z szacunkiem. Wprawdzie miał swoje za uszami, wysługiwał się młodszymi kolegami, ale gdy trzeba było, potrafił wygarnąć ludziom prawdę w oczy. Mirka najpierw spłonęła rumieńcem, Magda pomyślała, że ten rumieniec na twarzy ma więcej wspólnego z gniewem niż ze wstydem, a potem zaczęła łagodzić swoje wcześniejsze wystąpienie.
– Drodzy państwo, może rzeczywiście się zagalopowałam. Jeśli tak, to przepraszam, ale nie lubię, gdy mi się wmawia, że zrobiłam coś, co nie miało miejsca. Więc jeśli państwo pozwolicie, to przejdziemy jednak to dalszych spraw… – Lilka nachyliła się do siedzącej obok niej Magdy.
– Mirka nie mówi prawdy, wiem od Marii – szepnęła, wspominając szkolna sekretarkę.                    – Maria była pełna uznania dla Mirki za to, że poczeka z powołaniem nowego wicedyrektora te kilka miesięcy. A teraz Mirka się publicznie tego wypiera.
– Coś mi się wydaje, że wpadliśmy z deszczu pod rynnę…
– Tak myślisz? – zastanowiła się Lilka. – Ja myślę, że będzie jeszcze gorzej. Brzan był śmierdzącym i niekompetentnym leniem, ale nie chował urazy. Do nikogo, nawet po największej kłótni. Z Mirką tak nie będzie. Niestety.

86.

– Musimy porozmawiać. – Emilia zadzwoniła do Lilki, gdy ta wychodziła ze szkoły.
– Co się stało? – Lilka przestraszyła się, że Marcie przydarzyło się coś złego, bo po co innego dzwoniłaby Emilia? Spotykały się przecież regularnie, więc musiało się coś stać, ale Emilia nie chciała nic więcej powiedzieć. Lilka zaparkowała przed jej domem i weszła do środka, drżąc z niepokoju. Przywitała ją uśmiechnięta Emilia i zapach świeżo upieczonego ciasta.
– Gdzie Marta?
– Uspokój się, Marta jest w pracy. Nic jej nie jest – zapewniła. – Ale rzeczywiście chcę pomówić o niej. Wiesz, Lilu, wydaje mi się, że Martusia jest w ciąży.
– Co? – Lilce zrobiło się słabo. Rany boskie! Jej dziecko, jej Marta w ciąży?! – Z kim?
– Podejrzewam, że z tym Oliwierem, niestety. I tu zaczynają się problemy. Dlatego musimy pomówić.
– Czyli ciąża nie jest problemem, tylko Oliwier, tak? – Lilka nie zapanowała nad sarkazmem w głosie. Emilia westchnęła, pokręciła w milczeniu głową i nalała kawy do filiżanek.
– Posłuchaj, Lilu – zaczęła spokojnie. – Powtórzę to już po raz setny. Jak wiesz, mam wiele lat, duże doświadczenie i śmiem twierdzić, że znam się co nieco na ludziach, więc będę się upierać przy tym, że to nie ciąża Marty jest problemem, ale Oliwier. I już wyjaśniam dlaczego. Po pierwsze, ciąża nie jest problemem, bo dziecko to nie problem. Przypomnij sobie dzieciństwo Marty. Przeżyłaś żałobę po Eli, bo nie miałaś czasu na użalanie się nad sobą czy Elą, bo była Martusia. To ona osłodziła ci życie, to ona dała ci tyle radości, miłości, tyle siły. Pamiętasz?
– Jasne, że pamiętam, ale ja byłam silniejsza od Marty. Jak sobie pomyślę, że będzie samotną matką… To jest trudne, bardzo trudne, chciałabym jej tego oszczędzić.
– Udane małżeństwo, dobry mąż będący oparciem, to niewątpliwa wartość, ale sama wiesz, jak to z tymi mężami bywa. I teraz wróćmy do Oliwiera. To nie jest materiał na męża, odnalazł Martę tylko w jednym celu, żeby czerpać z tego, co jej przypadło. Marta sama się zorientowała, o co mu chodzi, gdy zaczął robić plany sprzedaży tego domu. A teraz wyobraź sobie, jak ktoś taki zareaguje na wieść o ciąży. Będzie się cieszył z ojcostwa? Być może, ale raczej niekoniecznie, zwłaszcza że on Marty ani nie kochał, ani nie szanował. Upokarzał ją, znęcał się nad nią. Po ich rozstaniu wypisywał o niej jakieś bzdury w internecie, próbował grozić.
– Nic mi nie mówiła! – zdenerwowała się Lilka.
– Co byś poradziła? Tylko byś się zamartwiała i nic by to nie dało. Wieść o ciąży Marty będzie mu tylko na rękę. Może się stać drogą do dobrania się do jej konta.
– Jeśli Marta nie będzie chciała z nim być, to on na to nic nie poradzi.
– Ale może jej utrudnić życie.
– Bez przesady. Niby jak? Jeśli Marta nie będzie chciała, to da dziecku swoje nazwisko i nic Oliwierowi do tego.
– Lilu, to nie jest takie proste. Oliwier ma prawo żądać ustalenia ojcostwa przez sąd, ma prawo do ustalenia widzeń z dzieckiem, ma prawo zabierać je do siebie, ma nawet prawo żądać praw do opieki. Pamiętasz siebie i Marka? Wychowywałaś Martę w nieustannym strachu, że Marek i Grażyna ci ją zabiorą. Wprawdzie Marta jako matka będzie miała większe prawo, ale ten cały Oli i tak będzie mógł jej utrudnić życie.
– Ale co my możemy zrobić w tej sytuacji? – Lilka wydawała się bezradna. – Jak możemy jej pomóc? Biedna, samotna matka, moja Marcia. Rany boskie! Rany boskie!
– Przede wszystkim nie panikuj! – ostrzegła Emilia. – Najpierw musimy się upewnić, że Marta jest rzeczywiście w ciąży. I jeszcze jedno, Marta wcale nie będzie samotną matką, ma ciebie i mnie, nie zapominaj o tym.
– Może i racja. – Lilka nie wyglądała na przekonaną. – I co z tym Oliwierem?
– No właśnie, trzeba porozmawiać z Martą. Musimy przeanalizować całą sytuację i jej różne warianty, żeby wiedzieć, co robić. Marta zna go najlepiej. Jeżeli powie, że Oliwier może obrzydzić jej i dziecku życie, to, moim zdaniem, nie powinna się spieszyć z informowaniem Oliwiera o ojcostwie. – Lilka spojrzała na nią z niedowierzaniem.
– Kurcze, Emilia! Nie możemy ukryć przed nim, że zostanie ojcem! Tak nie można. Jaki jest, taki jest, ale on musi wiedzieć, że ma dziecko. Nie, nie! Tak nie można. Musimy wymyślić coś innego.
– Ty to taka prawa jesteś, że aż strach. Moim zdaniem należy ochronić Martę i dziecko przed tym draniem.
– Emilia, niech Marta sama zdecyduje. My pomagajmy, ale się nie wtrącajmy.
– Zobaczymy, może przedwcześnie cokolwiek planujemy, a moje podejrzenia o ciąży Marty są tylko przywidzeniem. To co? Poczekasz na nią ze mną i zapytamy, co się dzieje? Po co mamy się zastanawiać? Najlepiej wiedzieć i już.
– Dobra, raz kozie śmierć. Miejmy już to za sobą. Emilia, ale dlaczego podejrzewasz Martę o ciążę?
– A widzisz, jestem dobrą obserwatorką, a wiele symptomów wskazuje, że jest – Emilia zaczęła kroić przestygłe już ciasto, opowiadając Lilce o poczynionych obserwacjach.

87.

– No, no, aleś się odsztafirowała – zaśmiał się na jej widok, mrużąc oko, co pewnie miało oznaczać uznanie, co najpierw ją zdenerwowało, potem wprawiło w przygnębienie. Po jaką cholerę umówiła się na tę randkę? Ma tyle lat, syn dorosły, żenił się pewnie niedługo będzie, wnuki się pojawią, a ona się umówiła na randkę z jakimś dupkiem i to w dodatku przez Internet. Czy jej już całkowicie odbiło? Mało jej było tych nieudanych randek, tych zwodów, wariacji, przez które potem wstydziła się całe tygodnie spojrzeć w lustro? I znowu to zrobiła. Umówiła się z tym gamoniem, który teraz najwyraźniej z niej kpił, a przecież pisząc z nim na czacie, zauważyła, że ciągle trzymały się go żarty. Dlaczego jej to nie przeszkadzało? Dlaczego więc teraz się tak zdenerwowała? Powinna odwrócić się na pięcie i odejść, zostawiając tego idiotę na ulicy, ale się krepowała. Po prostu bała się, że facet zacznie się z niej śmiać, więc mimo zwarzonego humoru postanowiła zachować klasę, wypić kawę, porozmawiać i się ewakuować zaraz potem bez planów na następne spotkanie.
– Daj spokój, to był komplement – uśmiechnął się, domyślając się jej konsternacji.
– Cóż, poczucie humoru masz nieco przaśne, ale skoro inaczej nie umiesz… – spojrzała na witrynę księgarni, przed którą się spotkali. Pomyślała, że niezły z niego buc, zamiast umówić się od razu w kawiarni, poprosił, żeby przyszła pod księgarnię. Chciał jej pokazać, że taki z niego intelektualista? Komediant jeden.
– Z tyłu jest kawiarenka, idziemy? – zapytał z uśmiechem przylepionym do twarzy, co coraz bardziej ją wkurzało. Za księgarnią rzeczywiście znajdowała się kawiarenka ze stolikami wystawionymi na zewnątrz. Koniec września był tak ciepły, że z powodzeniem można było wypić kawę na powietrzu. Dopiero gdy poszedł do baru, przyjrzała mu się i stwierdziła, że nieciekawy z niego typ. Trochę wyższy od niej, siwy i ubrany jakoś tak dziwnie: jasne spodnie i koszula aż prosiły się o uprasowanie. Od razu było widać, że nie przywiązywał zbyt dużej wagi do własnego wyglądu. Później zauważyła, że ma zadbane dłonie i krótko przycięte paznokcie.
– Mam na imię Bogdan – powiedział, spoglądając na nią znad filiżanki z kawą.
– A mówiłeś, że Janusz – odparła z pretensją w głosie.
– Daj spokój, to takie czatowe imię. Przecież nie będę podawał prawdziwych danych na czacie. A twoje? Ale to prawdziwe.
– Iwona. Ja nie mam czatowego imienia.
– Naprawdę masz na imię Iwona? Ale jaja – zaśmiał się głośno, odchylając głowę do tyłu i pokazując białe zęby.
– Cóż, widzę, że to niewypał. – Iwona odstawiła filiżankę. – Zapłacę za siebie. I dziękuję za spotkanie. – Wyjęła portmonetkę, żeby zapłacić za kawę, ale jej nie pozwolił.
– No daj spokój, proszę. Czemu się denerwujesz? Może jednak porozmawiamy?
– Przepraszam, ale ty nie rozmawiasz.
– Kurczę, to jedna z moich wad, przepraszam. Daj mi szansę. Co ci szkodzi? Wypijemy kawę, porozmawiamy. – Przez chwilę biła się z myślami, nie wiedząc, co zrobić – wyjść, zostać? Najchętniej uciekłaby stamtąd gdzie pieprz rośnie, ale jednak usiadła, modląc się w duchu, żeby czas zaczął galopować.  
– To czym się zajmujesz? – zagadnął.
– Przecież pisałam, pracuje w przedszkolu. A ty? Jesteś kierowcą? Czy to też czatowe zajęcie?
– Nie, to prawda. Jestem kierowcą, pracuje w firmie kurierskiej. Rozwożę przesyłki – dodał jakby musiał wyjaśnić, czym zajmuje się kurier.
– To nie jest męczące zajęcie? Tak nieustannie jeździć, rozwozić te paczki?
– Nie, ja lubię jeździć. To mnie odpręża, mimo że za kierownicą ciągle trzeba uważać.
– A żonie jak na imię? – zagadnęła, co skwitował wybuchem śmiechu.
– Przebiegła jak lisica. Szkoda, że nie ruda.
– Dlaczego szkoda? Rude są wredne przecież.
– Ja lubię wyzwania. Chociaż, ty do potulnych blondynek nie należysz, więc jesteś w moim typie. – Popatrzyła na niego, kręcąc z dezaprobatą głową. On jej się zdecydowanie nie podobał.

88.

Lilka zamówiła sobie kawę, czekając na Gawlaka, który zadzwonił kilka dni wcześniej i zaproponował spotkanie w kawiarni. Trochę się zdenerwowała, gdy nie zauważyła na parkingu jego samochodu, ale gdy weszła do środka, przeczytała SMS-a, że Gaweł się trochę spóźni, bo jego dyżur w szpitalu się przedłużył. Przepraszał i prosił o cierpliwość. Siedziała przy dużym oknie, za którym rozciągał się piękny widok na jesienny park. Pomyślała, że to kolejna jesień, wyznaczająca nieubłaganie koniec roku zbliżający ją nieuchronnie do starości, której wyznacznikiem będą pięćdziesiąte urodziny. Ostatecznie, choć miała do nich jeszcze prawie pięć lat, po nich przejdzie w tak zwany szósty krzyżyk. Co może czekać kobietę w szóstym krzyżyku życia? Dopadnie ją nieubłagane prawo grawitacji, pod oczami pojawią się najpierw cienie, potem worki, owal twarzy się gdzieś rozmemła, a ramiona i uda zaczną przypominać zwiędłe kalafiory. Do tego dojdą pewnie jakieś dolegliwości typu nadciśnienie, ból stawów, kręgosłupa, nietrzymanie moczu i będzie mogła się bujać. Straszne jest to życie, tak naprawdę człowiek żyjący osiemdziesiąt lat ma do własnej dyspozycji tylko trzydzieści. O dzieciństwie nie ma co wspominać, nawet jeśli jest szczęśliwe, to przecież wiąże się z ograniczeniem wolności, koniecznością wypełniania poleceń, przymusem podporządkowania się rodzicom, dziadkom, nauczycielom, którym się wydaje, że wiedzą lepiej. Pewnie i wiedzą lepiej, ale gorycz z tą ich wiedzą związana tylko pogłębia frustrację. Gdy zaczyna się młodość, ta także wiąże się z koniecznością brania pod uwagę cudzych decyzji, jednak człowiek ma wtedy prawo wyboru. Czasami płaci za nie wysoką cenę, ale na tym to właśnie polega. Kiedy zaczyna się samodzielność? Gdyby przyjąć, że w wieku dwudziestu lat człowiek już jest samodzielny, to pozostaje mu tylko jakieś piętnaście lat tej młodości, która niepostrzeżenie przechodzi w wiek średni, ale i ten nie trwa za długo. Człowiek kończy pięćdziesiąt lat i zaczyna się starzeć i na wiele rzeczy jest już po prostu za późno. Wiele rzeczy już nie pasuje. Zaraz potem przypomniała sobie Martę. Dlaczego do tej pory nie spytała, czy jest lub nie jest w ciąży? Pewnie bała się usłyszeć odpowiedź. Marzyła, żeby w ich rodzinie pojawiło się dziecko, ale jednocześnie bała się o Martę. Chciała jej oszczędzić samotnego macierzyństwie, pragnęła, żeby Marta zakochała się w kimś opiekuńczym i odpowiedzialnym, żeby miała w nim oparcie, żeby razem budowali swoją rodzinę…
– Przepraszam – usłyszała, gdy Gaweł usiadł po drugiej stronie stolika. – Myślałem, że się nie wyrwę. Wypijesz jeszcze jedną kawę? – zapytał, dotykając jej dłoni. Poczuła ciepło płynące z jego palców i odwzajemniła uścisk, który wydał jej się całkiem naturalny jakby należał do ich codziennego rytuału.
– Nie, jeszcze jedna kawa i nie zasnę przez całą noc.
– Herbatę?
– Poproszę.
– A może… – zawahał się przez chwilę. – Słuchaj, nie pomyśl o mnie źle, ale zapraszam cię do siebie. Mam bardzo dobre wino, po nim na pewno nie będziesz mieć kłopotów z zaśnięciem. I odprowadzę cię do domu – uśmiechnął się, spoglądając na nią zza przymrużonych powiek.
– A jak nas ktoś zobaczy? – zapytała nieco zaniepokojona.
– No to co? – zdziwił się, wzruszając ramionami. – Czyżbyś ukrywała gdzieś męża i bała się jego ataku zazdrości?
– Kto, ja? No coś ty, ale wydawało mi się, że dbasz o dyskrecję – próbowała się tłumaczyć ze swojej reakcji.
– Nie przesadzajmy – zaczął się podnosić. – Oboje jesteśmy dorośli i wolni. Mamy prawo wypić lampkę wina w swoim towarzystwie. Jedziemy – zakomenderował, zasuwając za nią krzesło. – Podjedziemy pod twój blok, zostawisz autko i jedziemy do mnie. Co powiesz na pizzę? Zamówię przez telefon, to nim dojedziemy, będzie już gotowa… – słuchała, jak sprawnie organizował im wieczór ze świadomością, że nigdy wcześniej by nie przypuszczała, że u progu starości zainteresuje się nią przystojny lekarz.

89.
– Madziu, ty nadal się na mnie złościsz? Kobieto, opanuj się! – Leon uniósł teatralnym gestem ramiona w górę. Magda miała wrażenie, że czekał na nią przed blokiem, udając, że majstruje coś przy aucie. Wyszedł zza podniesionej maski, gdy szła w stronę drzwi. Przystanęła przy nim, poprawiając reklamówkę z zakupami. Nie zamierzała okazywać mu publicznie, że jest zła. Jak znała życie, ktoś z sąsiadów zawsze czuwał przy oknie lub wizjerze. I nie myliła się.  Firanka w oknie Anieli zafalowała i Magda pomyślała złośliwie, że babsztyl zaraz wypadnie na dwór jak pocisk wyrzucony z katapulty.
– Ale za co mam się gniewać? Nie rozumiem? – Magda popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
– Madziu, proszę, zachowujmy się jak dorośli. Przecież wszystko ci wytłumaczyłem w mailu, przeczytałaś go. Przepraszam, naprawdę.
– Ale ja wszystko rozumiem i się nie gniewam, i nie ma mnie pan za co przepraszać. Wszystko jest w porządku.
– O, czyli wróciliśmy do starej formy pan, pani? – zaśmiał się.
– Ależ skądże znowu. Proszę mi mówić po imieniu, starszym wolno…
– Leosiu, zaraz obiad będzie – Aniela wychyliła się przez okno, eksponując swój przepastny biust, rozłożony teraz okazale na parapecie. – O, widzę, że nasza sąsiadka z pracy wróciła. No to się pani za dużo dzisiaj nie napracowała, prawda? Dobrze macie w tej szkole, oj, dobrze… Nie tak jak my.
– My? Czyli kto? Przecież pani chyba nigdy nie pracowała? Pracowała pani kiedykolwiek? – zapytała Magda, idąc w kierunku drzwi.
– Coś podobnego, pani to bezczelna jest! – Aniela rozdarła się na całe gardło.
– Dlaczego bezczelna? Mieszkam w tym bloku od kilkunastu lat, a pani od zawsze jest na emeryturze czy rencie. Czyli wychodzi na to, że pani nigdy nigdzie nie pracowała, pewnie siedzi pani na emeryturze po zmarłym mężu i jeszcze pani mi godziny pracy wylicza. To jest dopiero komedia.
– To ci poziom, to ci elegancja Francja – zaczęła biadolić Aniela, zwisając z parapetu. – I ktoś taki nauczycielem jest? To teraz takich w szkołach zatrudniają? Bezczelna taka… – perorowała, patrząc na Leona, u którego szukała poparcia, ale ten odwrócił się tyłem, udając, że szuka czegoś w bagażniku. Magda pomyślała niemal z satysfakcją, że na niego żadna kobieta nie może liczyć. Żadna kobieta nie zainteresuje go sobą na tyle, żeby stanął po jej stronie, zawsze będzie szukał znajomości tylko na chwilę. Ta jego nieszczęsna żona też pewnie czuła się samotna i porzucona. Ciekawe czy Aniela wie, że Leon jest żonaty? Przez chwilę kusiło ją, żeby uświadomić kobiecie, z kim ma do czynienia, a potem stwierdziła, że cała złość na Leona gdzieś wyparowała. Zaczęła żałować, że dopuściła między nimi do intymnych relacji, bo przez to nie mogła się z nim przyjaźnić, a brakowało jej ich wspólnych wypadów do kina i rozmów. Zerknęła po raz ostatni na pochylonego nad autem mężczyznę, gdy zamykała za sobą wejściowe drzwi. Wysoki, opalony i silny zwracał na siebie uwagę. Nigdy nie dałaby mu tylu lat, ile faktycznie miał. Szkoda, że zmieniła ich relacje. Jako sąsiad, kolega, znajomy czy przyjaciel był świetnym kompanem. No trudno, jak to mówią, człowiek całe życie się uczy i umiera głupi. Ściągnęła buty w przedpokoju i boso przeszła z torbą zakupów do kuchni. Przez chwilę zastanawiała się, co ugotować na obiad, a potem stwierdziła, ze ogórkowa i placki ziemniaczane to dobry pomysł. Zerknęła na zegar wiszący w kuchni. Kuba wróci dopiero za dwie godziny, więc zdąży ze wszystkim. Usłyszała trzaśnięcie drzwi na klatce schodowej i donośny głos Anieli. To Leon poszedł do niej na obiad.

90.

Marta rzeczywiście była w ciąży. Ta informacja, którą Marta przekazała jej telefonicznie, na moment pogrążyła ją w rozpaczy.
– I co? Nic nie mówisz? Nie cieszysz się, nie krzyczysz ze złości? – w głosie siostrzenicy usłyszała ni to kpinę, ni gniew, a może i strach? Nie wiedziała, jak ma zareagować, co powiedzieć, żeby dodać otuchy.
– A co mam powiedzieć? To nie koniec świata. Dziecko to szczęście, sama zobaczysz. Nie zamieniłabym tych lat spędzonych z tobą na żadne sukcesy, luksusy, podróże po świecie i filmowych amantów, więc co mam ci więcej powiedzieć? Sama się przekonasz. – Usłyszała płacz Marty, która nic nie odpowiedziała, tylko po prostu zaczęła głośno płakać.
– Ciociu, boję się – wykrztusiła, szlochając. – Ja sobie nie poradzę, nie umiem obchodzić się z małymi dziećmi. Ja nie dam rady.
– Oj, Marta, Marta, ty to zawsze wyszukujesz dziury w całym. – Starała się nadać głosowi lekki ton, choć początkowo, w przypływie bezradności, miała ochotę spytać, czy nie pomyślała o konsekwencjach, uprawiając seks bez zabezpieczenia. Na szczęście ugryzła się w język. Pomyślała, że wzbudzanie u Marty poczucie winy teraz może tylko pogłębić jej katastroficzną wizję świata i nic dobrego nie przyniesie.
– Marta, czy ty widziałaś jakąś dziewczynę, którąś ze swoich koleżanek, która po zajściu w ciążę od razu nabywała umiejętności zajmowania się noworodkiem? Dziecko, to wszystko przyjdzie samo i to bardzo szybko. Dlaczego już teraz się martwisz czymś, co wcale nie jest żadnym problemem?
– A mama?
– Mama? Nie rozumiem?
– Moja mama, jak sobie radziła ze mną?
– A widzisz, to jest dobre pytanie – Lilka zaczęła się śmiać. – Twoja mama była większą panikarą od ciebie. Chyba masz to po niej. Jak ona się bała, że nie będzie umiała ciebie wykąpać i zarośniesz brudem. Potem płakała, że nie umie ugotować kaszy manny, więc pewnie będziesz przymierać głodem… Co ja z nią przeszłam! A w wymyślaniu różnych przeciwności losu twoja mama była mistrzynią.
– No i jak sobie poradziła? – Marta cały czas płakała, chociaż już nie tak spazmatycznie.
– Konkursowo! Jak na mistrzynię przystało! Nikomu nie pozwoliła się do ciebie zbliżyć, bojąc się, że nikt sobie nie poradzi. Kąpała cię, karmiła, ubierała, tuliła, nosiła na rękach. Nic nie stanowiło dla niej problemu. Z tobą będzie tak samo.
– Tak myślisz? – spytała z nadzieją w głosie.
– Nie, ja nie myślę, ja to wiem. Kochanie, przestań się zadręczać.
– Nie zapytasz o ojca? – spytała cicho jakby się bała, żeby nikt inny nie usłyszał.
– Czekam aż mi sama powiesz, ale chyba się domyślam. Oliwier?
– Tak.
– Czy on już wie?
– Nie, nie wiem, co mam robić.
– Rozmawiałaś z babcią?
– No właśnie. Możesz do nas przyjechać? Babcia ma na ten temat swoje zdanie, a ja nie za bardzo się z nim zgadzam. Z drugiej strony…
– Wiem. Babcia nie chce, żebyś powiedziała Oliwierowi o ojcostwie.
– Wiesz o tym?
– Jasne, babcia domyślała się twojej ciąży od jakiegoś czasu.
– I tak długo czekałyście?
– Życie uczy cierpliwości. Zaraz u was będę, a ty się niepotrzebnie na zapas nie zamartwiaj. 


91.
Marta czekała na nią przy bramce. Stała tam taka bezbronna, zapłakana i biedna, że serce Lilki skurczyło się na jej widok. Jej mała dziewczynka zostanie matką, na dodatek samotną. Postarała się o promienny uśmiech, by nie dawać Marcie powodu do kolejnego wybuchu paniki.
– Gratuluję, kochanie – szepnęła, przytulając ją do siebie. – Weszły do domu, w którym Emilia już nakryła stół serwisem do kawy i postawiła ciepłe jeszcze ciasto.
– I czego tu gratulować? Moje koleżanki będą studiować, podróżować, romansować, a mnie będzie rósł brzuch.
– Z tego, co wiem, studia nie są i nigdy nie były twoim priorytetem – głos Emilii był stanowczy i silny. – A jeśli kiedykolwiek zechcesz uzupełnić wykształcenie, to nic nie stanie ci na przeszkodzie. Lila gratuluje ci macierzyństwa, bo jest czego. Macierzyństwo to dar, to błogosławieństwo, a ty ciągle rozpaczasz, jeszcze tym nieustannym zadręczaniem się zaszkodzisz sobie i dziecku.
– Babciu, tylko bez tych sloganów. Macierzyństwo to pieluchy, kaszki, kupki. Błogosławieństwo? Chyba w filmie.
– Nie bluźnij, dziecko, nie bluźnij! Miliony kobiet na świecie marzą o własnym dziecku i na marzeniach się to kończy. Leczą się, szukają lekarzy, znachorów, cudotwórców. Niektóre z nich są tak pocięte po kolejnych operacjach, że ich ciała przypominają patchwork i nic to nie daje. Wiec przestań wreszcie biadolić!
– Łatwo powiedzieć. Będę samotną matką. Moje koleżanki… – Lilka nie pozwoliła jej dokończyć. – Nie jesteś sama, masz babcię i mnie. Jest jeszcze ojciec dziecka. Jaki by nie był, moim zdaniem, powinien o ciąży wiedzieć, ale decyzję o tym pozostawiam tobie. Nigdy nie byłaś i nie będziesz sama, bo gdy nas zabraknie, będziesz miała swoje dziecko. – Marta westchnęła głęboko i otarła oczy.
– Będziesz ze mną przy porodzie? – spytała, patrząc na Lilkę, która zakrztusiła się kawałkiem ciasta.
– Gdzie? W szpitalu? Na sali porodowej? – upewniła się, czy się nie przesłyszała.
– Zamierzam rodzić w szpitalu.
– Lilu, może to nie jest najgłupszy pomysł? – pochwaliła Emilia. – Marta nie będzie sama, a ty zobaczysz, jak wygląda poród. Przez tyle lat byłaś matką, że ci się też coś od życia należy, prawda? –  Mrugnęła do niej porozumiewawczo. Lilka siedziała jak ogłuszona. Miała towarzyszyć Marcie przy porodzie? Rany boskie! Co ta dziewczyna wymyśliła?  
– Zgódź się, proszę! Teraz rzadko która kobieta rodzi sama, przy każdej jest mąż czy partner. Nie chcę być tam sama, boję się.
– Oczywiście, że będę. Jakoś sobie tam razem poradzimy chyba, co? – Lilka spojrzała z nadzieją na Emilię, oczekując otuchy. Ostatecznie z ich trójki, to tylko Emilia była wcześniej na sali porodowej, więc nawet po kilkudziesięciu latach mogła na ten temat cokolwiek  powiedzieć.
– Wy obie to trochę jakby nienormalne jesteście. Inne przed wami dały radę, po was będą dawać radę, to dlaczego wy nie miałybyście dać rady? Pewnie, że poród to żadna przyjemność, strach, ból, ale przecież minie. A dziecko zostanie. I da nam wszystkim tyle szczęścia, że po tym porodzie pozostaną tylko mgliste wspomnienia, więc przestańcie mnie denerwować, bo jak wy się denerwujecie, to ja się też denerwuję, a ktoś w tej rodzinie musi zostać rozsądny!
– Ciekawe jak Graża zareaguje na wieść, że Marek zostanie dziadkiem? – zapytała Lilka, sięgając po kawałek sernika.
– Może ją trafić – stwierdziła Emilia.
– A to dlaczego? Co Graża ma do mojego dziecka?
– Niby nic, ale gdyby to był chłopiec, to twój ojciec widziałby w nim przyszłego sukcesora, nazwisko byłoby komu przekazać… Sama rozumiesz… – Emilia mrugnęła porozumiewawczo do Lilki.
– Babciu, nie gniewaj się, ale wolałabym, żeby ojciec trzymał się z daleka od mojego dziecka. Nie był mi ojcem, nie będzie też dziadkiem, a na samą myśl o Graży w pobliżu kołyski, ciarki mnie przechodzą. Niech ta kobieta trzyma się od nas z daleka. – Lilka zauważyła, że Marta, przed chwilą roztrzęsiona i płacząca, weszła w inną rolę, w rolę matki walczącej i pomyślała, że wszystko się jakoś ułoży. Odpędziła od siebie myśl od asystowaniu Marcie przy porodzie. Jakoś to będzie, pocieszyła sama siebie. Jakoś to będzie. Jak zawsze.

92.

– Chodzisz z Gawlakiem? – Oczy Iwony mało nie wyszły z orbit, gdy Lilka napomknęła o winie w towarzystwie lekarza. Magda dostała ataku śmiechu. Położyła się na kanapie i raz po raz uderzała dłońmi o uda, śmiejąc się do rozpuku.
– Z czego się śmiejesz, wariatko? To poważna sprawa jest – zezłościła się Iwona, obserwując Magdę, do której dołączyła Lilka. Obie śmiały się głośno, ocierając spływające po policzkach łzy.
– Szurnięte jesteście. Obie! Uspokójcie się wreszcie. Lilka, ty chodzisz z Gawlakiem? Serio?
– Oj tam, zaraz tam chodzę. Żadne chodzę, od czasu do czasu spotykam się na wino lub na kawę. Czasami na lody. Czy to już chodzenie?
– Na jakie lody? – ożywiła się Iwona. Magda znowu zaczęła chichotać.
– Cholera jasna! Tobie to tylko jedno w głowie. Na normalne lody, ja lubię z kawałkami czekolady, on preferuje sorbety, bo mają mniej kalorii, a on uważa, żeby się nie roztyć.
– Poczekaj. – Magda spoważniała i postanowiła włączyć się do rozmowy. – Porozmawiajmy na serio. Jak to się stało, że chodzisz z Gawlakiem na kawę?
– Sama nie wiem. Kiedyś poszłam do przychodni, nastawiłam się na reprymendę, a ten mnie zaskoczył propozycją kawy. Zrobił to w taki niewymuszony sposób, że głupio mi było odmówić. Poza tym, same rozumiecie, Gawlak, który nigdy nie przepuścił okazji, żeby dowalić belfrom, raptem zaprasza na kawę. Takiej okazji nie mogłam przegapić.
– Patrz, co za cholerny dziad! A mnie żadnych leków na grypę nie chciał dać i jeszcze mnie do krematorium wysyłał! – oburzyła się Iwona. – Ale…jakby się zastanowić… To on o ciebie już kiedyś mnie wypytywał.
– Wypytywał? I nic mi nie powiedziałaś?
– Kurczę, nie wiem dlaczego. Początkowo nie zwróciłam na to uwagi. Ostatecznie Gawlak zawsze się czepiał nauczycielek, więc gdy zaczął z taką jakąś ni to kpiną, ni to z humorem o ciebie pytać, pomyślałam, że znowu szuka jakiejś zaczepki. Potem się zdziwiłam, na końcu zapomniałam. A on był po prostu zainteresowany! Ale powiedz, jaki on jest prywatnie? Też taki sarkastyczny?
– Trudno mi ocenić. Właściwie to jest błyskotliwie inteligentny, oczytany, ma poczucie humoru i bardzo się stara.
– Ale? – zapytała Magda, słuchająca uważnie Lilki.
– No właśnie, jest jakieś ale, którego nie jestem w stanie nazwać. Jest w nim coś takiego obcego. On naprawdę się stara, ale mam wrażenie, że dużo w tym sztuczności. Jakby nie potrafił być spontaniczny i wszystko brał na poważnie.
– To zdecyduj się: ma poczucie humoru, czy jest poważny? I żeby tak to przed nami ukrywać? – Iwona pokręciła z niedowierzaniem głową.
– Krępowałam się wam powiedzieć. Zresztą, Magda była zajęta Leonem, a ty ciągle kogoś poszukujesz… Postanowiłam, że powiem, kiedy nadarzy się okazja.
– Leon znowu zniknął. Tym razem chyba przez Anielę – zachichotała Magda. – Niebacznie spędził z nią noc, o czym Aniela powiadomiła cały blok, gdy rano od niej wychodził. Potem tak go zaczęła prześladować, że facet zwiał. Ale w jakim stylu! Zaaranżował taką scenę, że ho, ho!
– Jaką scenę, co ty mówisz? – Iwona otworzyła wino i przyniosła kieliszki.
– Po wspólnie spędzonej nocy Aniela nie dawała mu stanąć: albo czyhała na klatce schodowej i wciągała go do siebie, uwieszona na jego szyi, albo gnała na górę i dobijała się do niego. Jakoś tak ze cztery dni temu, gdy wracał z miasta, ona już czekała przed swoimi drzwiami. Jak się na niego nie rzuci, jak nie zacznie obcałowywać, a ja przy wizjerze, bo mnie ciekawość zżerała, to od razu przyznaję. On stanął jak słup soli, a ta go ciągnie do siebie, i ciągnie, wrzeszczy głośno, żeby wszyscy słyszeli w jakiej to oni komitywie. I raptem Leon mówi do niej, że musi się przebrać, bo za godzinkę ma wizytę u lekarza, już się zarejestrował. Ta od razu chciała iść z nim, ale on wtedy zmarkotniał i mówi, że właściwie to miał nadzieję, że ona po wino pójdzie, żeby na wieczór było. Aniela jak się nie zakręci, raz jeszcze go cmoknęła i pobiegła się przebierać, żeby po to wino pójść, a on poszedł do siebie i…
– I? – spytała Lilka.
– Gdy mijał moje drzwi, puścił oko! – zaśmiała się, krztusząc się winem. – Aniela zamknęła swoje mieszkanie i ze śpiewem na ustach pomknęła jak gazela do marketu po wino, a ten pięć minut później zaczął znosić walizy! Dwa razy obrócił. Na koniec wetknął mi kartkę pod drzwi z jednym słowem „Przepraszam”. I pobiegł.
– A co z Anielą?
– Wróciła. Czekała. Pewnie najpierw dzwoniła na komórkę, potem pobiegła na górę. Sterczała pod drzwiami. Zaczęła też się do mnie dobijać, wredna baba. Aż w końcu oświecił ją pan Stanisław, mówiąc, że Leon do przyjaciół pojechał, bo jego żona z zagranicy przyjechała i tam się mają spotkać!
– O cię choroba! Jak Aniela zareagowała? – zaciekawiła się Lilka.
– Normalnie! Zabarykadowała się w mieszkaniu. Nie wychodzi od czterech dni. Ale spokojnie, żyje. Dzisiaj słyszałam, jak śpiewała smętnie.
– Kara za grzechy babę dopadła. – Iwona uniosła kieliszek do toastu.
– Zranione serce, co zrobić? Musi swoje przecierpieć. Na to rady nie ma – podsumowała Magda, wznosząc toast z uśmiechem na ustach.

93.

Iwona szykowała się na randkę z Bogdanem. Spotykali się już od trzech miesięcy i z każdym dniem coraz bardziej cieszyła się z tej znajomości, bo Bogdan okazał się być fajnym facetem. Miał poczucie humoru, cierpliwie znosił jej humory, a przede wszystkim – był wolnym człowiekiem. Rozwiódł się z żoną kilka lat wcześniej, zostawił jej mieszkanie i utrzymywał przyjacielskie kontakty. Kupił sobie dwupokojowe mieszkanko, pomógł też kupić takie swojej dorosłej córce – sympatycznej, ładnej dziewczynie, bardzo do niego podobnej. Taka zaradność bardzo podobała się Iwonie, która nie mogła zapomnieć, że jeszcze nie tak dawno chciała wyeksmitować Kacpra na bruk, żeby kupić mieszkanie sobie i Adamowi. Bogdan dzięki swojej trosce i zaradności dodatkowo zyskał w jej oczach. Zastanawiała się, jak to było możliwe, że w ciągu kilku czy kilkunastu lat stać go było na kupno dwóch mieszkań, ale nie miała odwagi, by go o to zapytać. Raz tylko spytała dlaczego nadal utrzymuje kontakt z byłą żoną. Bogdan spojrzał na nią ze zdziwieniem i odpowiedział, że wprawdzie przestali być małżeństwem, ale nadal są rodzicami, a to zobowiązuje. Poza tym nie rozstali się w gniewie, nie kłócili się przed rozwodem. Rozstali się, bo miłość wygasła i poza dorastającą córką, która szykowała się do studiów, już nic ich nie łączyło. Iwona nie mogła sobie wyobrazić, że przyjaźni się z byłym mężem, w ich przypadku było to niemożliwe. Tak więc w porównaniu z nieodpowiedzialnym Radziem, próbującym ją naciągnąć Adamem czy pompatycznym Jackiem, Bogdan wydawał się być skałą, na której można budować bez strachu o pomyłkę; ten emanujący z niego spokój sprawił, że Iwona przestała się spieszyć. Ostatecznie przemijania nie da się zatrzymać, a człowiek i tak na końcu zostaje sam, więc doszła do wniosku, że nie warto się szarpać i robić coś na siłę. Lepiej pewne rzeczy, zwłaszcza te, od których zależy życie, zostawić własnemu biegowi. Bogdan się nie spinał, nie walczył z wiatrakami, nie próbował przebijać głową muru. Lubił pracować, dużo czytał, umiał gotować, regularnie spotykał się z córką, zapraszał Iwonę do kina, a w wolne dni zwiedzał małe miasteczka. Iwona początkowo nie mogła zrozumieć, co może być ciekawego w zagubionych gdzieś wśród pól i lasów wsiach i miasteczkach, jednak już po kilku tygodniach znajomości zauważyła, że szykuje się do tych wspólnych wyjazdów z prawdziwą przyjemnością. Bogdan się nie spieszył z zacieśnieniem ich znajomości i nie nalegał na fizyczną bliskość. Iwona sama nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć; ucieszyła się, gdy doszła do wniosku, że Bogdan nie widzi w niej tylko obiektu seksualnego. Przerobiła to już z Jackiem. I przystojny, i wykształcony, i bogaty, a do niczego. Interesował go tylko seks i to tylko okazjonalnie. Kto wie, ile kobiet miał jednocześnie, a że była jedną z wielu, raczej nie miała wątpliwości. Na samą myśl o tym, jak zakończyła z nim znajomość, robiło jej się gorąco. Wspomnienie bójki z tą dorodną blondyną przed jego domem paliło ją wstydem, ale i sprowadzało lęk, że ta sprawa kiedyś wyjdzie na światło dzienne i Bogdan się o wszystkim dowie. Jak wtedy zareaguje? Czy podejdzie do tego z poczuciem humoru, czy też może odwrotnie – stwierdzi, że ona jest wariatką i nie warto się upierać przy znajomości z kimś takim? Miała tylko nadzieję, że skoro Jacek mieszkał w innej miejscowości, a Bogdan nie znał nikogo z miasta, w którym mieszka Jacek, to jest duża szansa na utrzymanie tajemnicy. Coraz bardziej zależało jej na dobrych relacjach z Bogdanem. Fajnie było móc myśleć o nim jak o przyjacielu, na którego można liczyć, gdyby znalazła się w trudnej sytuacji. Zobaczyła go, stojąc przy oknie; podjechał pod jej blok i zaparkował blisko wejścia do klatki schodowej. Gdy ją zauważył, wyszedł z samochodu. Mimo niskiej temperatury miał na sobie czarną koszulkę polo z krótkim rękawem. Przystrzyżone włosy, gładko ogolone policzki, dopasowane dżinsy… Pomyślała po raz kolejny, że fajny z niego facet. 

94.

Ucieszyła się, gdy Marta jej powiedziała, że rozmawiała z Oliwierem. Oboje postanowili, że Oliwier będzie utrzymywał kontakt z dzieckiem i w miarę możliwości łożył na nie. Lilka nie bardzo wiedziała, co miało oznaczyć to „w miarę możliwości”, ale już się nie czepiała, zadowolona, że jednak Oliwier będzie mieć prawo do bycia ojcem, jeśli tylko tego zechce. Zaczęła się zastanawiać nad tym, co dalej. Marta zostanie matką, z pomocą jej i Emilii powinna szybko stanąć na nogi i radzić sobie z codziennością, a co z nią? Jutro wydawało się być przyszłością jawiącą się w niezbyt różowych barwach. Coraz częściej myślała, że może zostać bez pracy i nie miała pomysłu, co dalej. Na zatrudnienie w szkole nie miałaby już żadnych szans, więc co mogłaby robić? Kto zatrudni blisko pięćdziesięcioletnią kobietę? Czasami budziła się w nocy zdjęta niepokojem o własny byt. Siedziała wówczas po ciemku, wpatrując się w ciemność za oknem i popijając herbatę. Może nie bałaby się aż tak bardzo, gdyby nie była sama i miała jako takie oparcie w mężu. Chociaż, czy pozostawanie na pensji męża może być jakimkolwiek oparciem? Pomyślała o Gawlaku. Po początkowym, dość intensywnym rozwoju ich znajomości, zaczął się wycofywać, trzymając wyraźny dystans. Lilkę trochę to zabolało, bo przecież nie zrobiła niczego, co mogłoby spowodować taki stan rzeczy. Ostatecznie decyzja o wspólnym zamieszkaniu była na tyle poważna, że musiała ją dobrze przemyśleć. Widocznie Gaweł nie tego się spodziewał. Pewnie miał nadzieję, że Lilka potraktuje jego propozycję jak dar niebios, a gdy zaczęła się wahać, zorientował się, że nie jest ona kimś, kogo wprowadza się do swojego towarzystwa i w swoje życie. Spotykali się wprawdzie od czasu do czasu, coraz rzadziej, a te ich spotkania były coraz krótsze. Rozmawiała o tym z Magdą, nie chcąc na razie wtajemniczać w swoje rozterki Iwony. Siedziały we dwie w maleńkim saloniku Magdy, popijały wino i dyskutowały o życiu. Magda też się bała o pracę; wprawdzie nie była tak zaniepokojona jak Lilka, jednak poczucie zagrożenia towarzyszyło jej od dawna. Razem doszły do wniosku, że najbardziej boją się samotności. Dzieci w końcu odejdą, założą swoje rodziny, wyjada, a one zostaną same. Dokąd jeszcze będą mogły utrzymywać ze sobą kontakt, to nie będzie źle, ale kiedyś nastanie taki dzień, w którym i to się zmieni.  Ostatecznie człowiek umiera w samotności nawet wtedy, gdy otaczają go inni udzie. Magda przyznała, że sprawa z Leonem wytrąciła ją z równowagi. Najpierw opłakiwała śmierć Krzysztofa, nie mogąc się z nią pogodzić. Nie myślała nawet o żadnym innym mężczyźnie, sekundując Iwonie w nieustannych poszukiwaniach. Żal je było Lilki, gdy jej relacje z Błażejem rozlazły się jak zelżały materiał. Podejrzewała, że ten tajemny romans, w który się wdała, ma w sobie coś zakazanego, więc nie zdziwiła się, gdy Lilka w końcu przyznała się, że romansowała z żonatym mężczyzną.
– I co? Zmieniłam się w twoich oczach? Jestem godna potępienia? – spytała, patrząc jej w oczy.
– Trochę tak – przyznała. – Nareszcie wierzę, że jesteś normalną kobietą, taką z krwi i kości, bo ten twój idealny obraz lilii bez skazy i zmazy trochę mnie męczył. A tak poza tym… Romansem z żonatym chwalić się nie ma co, ale to również nie powód do rozrywania szat. Czasami w życiu tak się po prostu zdarza i nie ma na to mądrych. Kamieniem rzucić mogą tylko ci, co sami są bez skazy, pamiętasz? A co Gawlakiem? Będzie coś z tego?
– Chyba nie, wygląda na to, że on wycofuje się z tej znajomości.
– Ale jeszcze się spotykacie?
– Czasami, właściwie to sporadycznie. Sama nie wiem po co, chyba jednak podświadomie mam jakąś nadzieję? – przyznała się z wahaniem.
– Ale nadzieję na co? Facet zaprosił cię pod swój dach, a ty kaprysisz. Pewnie czuje się z tym źle i dlatego trzyma dystans. Gdyby chciał zerwać całkowicie kontakt, już by to zrobił.
– Cholera, to co ja mam robić? Chciałabym zacząć jakoś spokojniej, wspólne weekendy, wczasy, sylwester…. A ten od razu chciałby z przytupem.
– I ciebie to mierzi? Dziwne – Magda zaśmiała się. – Jedne się wkurzają, że faceci nie traktują ich poważnie, a ty odwrotnie. A swoją drogą… Szkoda, że nam się jakoś nie udaje w tej mierze, nie sądzisz? – Magda puściła do niej oko i obie się zaczęły śmiać.
– Przyznam szczerze, że odchorowałam tę sprawę z Leonem. Kurczę, z niego naprawdę jest fajny facet. Otworzył mi świat! To człowiek ciekawy świata, ciągle czegoś chce, czyta, uczy się. I raptem… Wystarczyło, że się zbliżyłam i koniec. No czy to nie jakieś fatum? Sama powiedz?
– Takie jest życie. Jedni z nas się dorabiają fortuny, inni całe życie klepią biedę, mimo że ciężko pracują. Tak samo jest z kobietami, jedne nie pracują, siedzą na utrzymaniu mężów i pachną, inne muszą zasuwać, a jeszcze inne, takie jak ja, no dobrze, takie jak my, nie są w stanie zainteresować sobą mężczyzny. Czy warto się nad tym zastanawiać? A poszli wszyscy w cholerę jasną! Bierzmy życie takim jakie jest. Jak się ktoś trafi, to będzie, nie trafi się? I co z tego?
– Nie przesadzaj! Ty zainteresowałaś sobą mężczyznę, fajnego, lekarza, przystojnego, mądrego… Złośliwy cholernik, ale fajny! I co?
– Jezu, nie wiem. Myślisz, że popełniłam błąd?
– Dokładnie! Ale możesz go jeszcze naprawić. Wystarczy zadzwonić do niego jutro z pytaniem, czy jego propozycja jest nadal aktualna. Najwyżej powie, że nie. Korona z głowy ci nie spadnie. A ja zamierzam sobie też kogoś zapoznać, to znaczy, zamierzam się otworzyć na znajomości. Ale szaleć w Internecie jak Iwona nie będę. Kurczę, to już jest desperacja – stwierdziła Magda.
– Jak myślisz, uda jej się tym razem? Ten Bogdan wydaje się być rzeczowym człowiekiem.
– Jeżeli go nie stłamsi, to kto wie? Ona ma takie zapędy dyktatorskie, chciałaby mieć faceta nieustannie na smyczy, oddychać jego powietrzem, pilnować, a tak się nie da. Może te wcześniejsze doświadczenia ją czegoś nauczyły, ale to dopiero się okaże.
– Boję się o pracę. Nie mam pomysłu, jak by to wszystko poukładać po ewentualnym zwolnieniu – westchnęła Lilka.
– Daj już spokój. Po co ty się tak katujesz? Możesz się zamartwiać godzinami, tygodniami, a i tak nie unikniesz tego, co ma być, więc po jaką cholerę ciągle myśleć o tym, co ma nastąpić? Daj spokój i żyj. Kto wie, ile tego życia nam jeszcze zostało. Wypijmy za przyjaźń. To jedno nam wychodzi. – Wzniosły kieliszki, by się nimi stuknąć. Wypiły za siebie, swoje nadzieje i marzenia, za wszystkich Gawlaków, Leonów i Bogdanów tego świata, wypiły za przeszłość i przyszłość, za miłość, nawet tę nieodwzajemnioną, na koniec za prawo do błędów, bo przecież to one w jednakowym stopniu uprzykrzają życie, co urozmaicają, czyniąc je wciąż wspaniałą przygodą.


95.

I znowu spotkały się we trzy, jak to miały w zwyczaju już od kilkunastu lat. Czas płynął, świat się zmieniał, zaznaczając też zmiany na ich twarzach, ale jedno jak dotąd było niezmienne – miały siebie. Wprawdzie różnie to od czasu do czasu z tymi ich relacjami bywało, ale mimo wszystko jak dotąd mogły na siebie liczyć. Lilka opowiedziała im o Gawlaku, a właściwie o Gawle. W końcu jednak odważyła się zadzwonić do niego, tak jak poradziła jej Magda. Bała się tej rozmowy, a gdy w jego głosie wyczuła chłód, pomyślała, że się wygłupiła. Chciała jak najszybciej zakończyć tę rozmowę, czując, że tej ich znajomości już nie da się uratować, ale nie mogła znaleźć odpowiedniego pretekstu. Uświadomiła sobie, że straciła ostatnią okazję na miłość i że zawsze już będzie sama, zgorzkniała, ząb czasu będzie ją nadgryzał coraz bardziej, coraz wyraźniej i głębiej. W końcu stanie się starą kobietą pesymistycznie patrzącą na świat, zgryźliwą i zadręczającą siebie i innych. Zaczęła wspominać tę rozmowę z Gawłem.
– Skończmy wreszcie z tym pierdu-pierdu – usłyszała w słuchawce i oblała ją naprzemian fala zimna i gorąca. Pomyślała, że oto nastąpi za moment to, czego się spodziewała – ostateczne pożegnanie z mrzonkami o wspólnej przyszłości z Gawłem.
– Lilka, ja długo byłem cierpliwy, dałem ci czas do namysłu, ale żyć w takiej niewiedzy nie umiem i nie chcę. Jakiś czas temu zapytałem, czy chciałabyś ze mną być i do dzisiaj nie doczekałem się odpowiedzi. Mam rozumieć, że nie jesteś zainteresowana? – Odetchnęła z ulgą, bo przecież to pytanie świadczyło o tym, że jednak Gaweł nadal o niej myślał, a ta jego rezerwa i dystans wynikały z jej niezdecydowania. Jednocześnie dostrzegła, że jeżeli od razu nie odpowie, to Gaweł zerwie połączenie i nie da jej więcej szansy na jakiekolwiek tłumaczenia.
– Dlaczego tak myślisz? – prawie krzyknęła. – No chyba, że ty się rozmyśliłeś, bo jakoś tak ostatnio nie byłeś zainteresowany spotkaniami ze mną – postanowiła odwrócić sytuację i przejść o ataku.
– No ty chyba żartujesz! – krzyknął, a pod nią ugięły się nogi. Mam cię, robaczku jeden, pomyślała z satysfakcją.
 – Boże, Lilka! Ja już nie wiem, co mam zrobić, żeby cię przekonać do siebie. Pomyślałem, że jak się nie będę zbytnio narzucał, to za mną zatęsknisz…
– No to ci się udało, rzeczywiście zatęskniłam – powiedziała wprost, dziwiąc się własnej odwadze.
Siedziała teraz razem z dziewczynami, streszczając im tę rozmowę, a Magda z Iwona zaczęły wiwatować na jej cześć.
– No dobrze, ale co postanowiliście? – zaciekawiła się Iwona. – Przenosisz się do niego? Sprzedajesz mieszkanie? Wynajmujesz?
– Nie, nic z tych rzeczy. Więc oboje postanowiliśmy, że zaczniemy się powoli przyzwyczajać do mieszkania razem. Na razie będziemy ze sobą mieszkać od piątku do niedzieli, raz ja u niego, raz on u mnie. Wiem, że może trochę to dziwne, ale oboje potrzebujemy trochę czasu – usprawiedliwiała się, widząc zdziwioną minę Iwony i zaciekawienie w oczach Magdy.
– Masz rację – poparła ją Magda. – Zamieszkać ze sobą na stałe zawsze zdążycie. Ważne, że jednak się zdecydowałaś.
– Widzę, że mnie odstawiłyście z informacjami na boczny tor – zauważyła z przekąsem Iwona. – Właściwie powinnam się czuć urażona.
– Daj spokój – Magda nie pozwoliła jej się rozczulać nad sobą. – Sama się odstawiła, ganiając za facetami. To my powinnyśmy się czuć odsunięte. Adam, Jacek, Bogdan…
– Dobra, nie zrzędź. Słuchajcie teraz. Ja nie jestem tak strachliwa jak Lilka. Przeprowadzam się do Bogdana. Spokojnie! – uprzedziła pytania. – Nie sprzedam mieszkania. Wynajmę je.
– A co z pracą? – zapytała Magda.
– A co ma być? Będę dojeżdżać. To tylko trzydzieści kilometrów stąd.
– Dobrze to przemyślałaś? – Widać było, że Magda jest wyraźnie zmartwiona.
– Tak, chcę być z Bogdanem. To świetny facet. On to bezpieczeństwo, spokój. Chcę jeszcze raz spróbować. I wiesz co? – Spojrzała na Magdę. – Chcę, żebyś poznała Romka. Nic nie mów! Chodź z nami do kawiarni. Romek jest fajny, może akurat ci się spodoba? No co? Sama chcesz zostać? Lilka wkrótce przepadnie z Gawlakiem, ja będę trzydzieści kilometrów stąd, a ty zostaniesz sama. Kuby już teraz nie ma, a wkrótce wyjedzie na studia. Magda! Naprawdę nie chcesz chociaż spróbować? Co ci zależy?
– Magda, spróbuj – poparła ją Lilka. – Ja wkrótce nie przepadnę z Gawlakiem! – powiedziała z naciskiem – ale zacznę pomagać Marcie. Będzie miała córeczkę. Może rzeczywiście powinnaś dać sobie szansę? I co z tego, że Leon okazał się nie tym, z którym mogłabyś się zestarzeć? I tak wiele ci dał. Dzięki niemu wyglądasz o dziesięć lat młodziej. – Zaczęły się śmiać.
– Może i prawda? Ostatecznie to Leon niczego mi nie obiecywał, sama zaczęłam snuć jakieś plany z nim związane. A ten Romek to kto?
– Elektronik, ma taki nieduży zakład naprawczy sprzętu elektronicznego. Rozmawiałam z nim kilka razy, sympatyczny, z poczuciem humoru. I wolny! Po rozwodzie.
– A wracając do Leona – zaczęła Lilka – to co z Anielą?
– O, chyba kiepsko. Nie wychodzi z mieszkania, po zakupy przemyka tylko, gdy nikogo nie ma na klatce schodowej. Nie rozmawia z sąsiadami, nawet na tym swoim parapecie nie wisi. Pan Stanisław się o nią martwi, nawet mnie zachęcał, żebym razem z nim do niej zaszła… Ale moje pokłady altruizmu nie są aż tak duże. Za bardzo mi zalazła za skórę.
– I patrzcie, jak to jest – westchnęła Iwona. – Wszystko się zmienia. My też. Lilka w końcu zamieszka z Gawlakiem, zostanie babciociocią, ja wyjeżdżam, Magda zacznie się wreszcie umawiać. Kacper zamierza się żenić, Kuba rozpocznie studia…
– Smęcisz – zaśmiała Magda.
– A skąd! – oburzyła się Iwona. – Po prostu mówię, że idziemy naprzód. Poddajemy się zmianom. Czyli nie stoimy w miejscu, to jest przecież fantastyczne, że ciągle nam się chce coś zmieniać, nie uważacie?
– No, coś w tym jest – potwierdziła Lilka. – A jeśli Magdzie nie spodoba się ten Roman? Albo Roman nie będzie nią zainteresowany?
– Umówię się z kimś innym – powiedziała Magda. – Wbrew wcześniejszym deklaracjom zapisałam się na pewien portal randkowy i już umówiłam się na randkę w ciemno. Oczywiście z Romanem też się umówię, a co mi tam? Może naprawdę poznam kogoś, z kim będę mogła jeździć do kina?
– I tylko o to kino ci chodzi? – Iwona przymrużyła oko.
– Nie, ale od czegoś trzeba zacząć. Niczego nie mogę planować za siebie i kogoś bez wiedzy tego kogoś. Ale jestem otwarta na nowe znajomości. I to jest najważniejsze. Ostatecznie, tej względnej młodości czy wieku średniego, jak chcą niektórzy, jeszcze nam trochę zostało. Trzeba je dobrze wykorzystać.
– A jeśli nam się nie powiedzie? Jeśli będzie jak dotąd? – Iwona wpadła w pesymistyczny nastrój.
– Boisz się, że wrócimy do swoich mieszkań i znowu będziemy się regularnie spotykać, żeby razem pić wino? – zdziwiła się Lilka. – Naprawdę uważasz, że to najgorsza opcja? Toż końca świata nie będzie, jak mawia Emilia. – Znowu zaczęły się śmiać i stuknęły się kieliszkami. Bo i rzeczywiście – cóż mogło się stać? Na pewno nie koniec świata.



                                                     Koniec


Komentarze

  1. Bardzo ciekawie napisane. Super wpis. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć, jestem taka szczęśliwa i przepełniona RADOŚCIĄ. Nazywam się Gordon Rees i pracuję jako taksówkarz. Uwielbiam grać na loterii, ale nie wygrałem żadnej wielkiej sumy poza kilkoma funtami. Postanowiłem poszukać w Internecie pomocy, jak mogę bardzo dużo wygrać, ponieważ gram w lotto od 10 lat. Potem zobaczyłem post o dr Ibinobie, która specjalizuje się w zaklęciach loterii. Skontaktowałem się z nim i powiedział mi wszystko o tym, jak zrobić dla mnie zaklęcie i zgodziłem się. Przygotował dla mnie zaklęcie na loterię iw ciągu 3 dni dał mi numery do gry na loterii, którą zrobiłem, a po 2 dniach powiedziano mi, że wygrałem sumę 178 000 funtów na loterii, w którą grałem. Byłem tym zaskoczony i musiałem upewnić się, że wszystko zweryfikowałem, zanim uwierzyłem, że zostałem zwycięzcą 178 000 funtów i od tego czasu moje życie się zmieniło i jestem bardzo szczęśliwy, żyjąc swoim wymarzonym życiem. Jeśli potrzebujesz pomocy, aby wygrać swoją loterię, WhatsApp Dr Ibinoba pod numerem: +2348085240869, e-mail: dromionoba12@gmail.com

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty