Śmierć czai się za każdym drzewem (52)
Hubert pojawił się niespodziewanie, przyszedł do biblioteki,
by zaprosić mnie na urodzinowego drinka. Nie omieszkał dodać z przekąsem, że ma
nadzieję, iż nie pogardzę jego zaproszeniem, bo pewnie mam lepsze towarzystwo i
ciekawsze propozycje na spędzanie urodzin od tego, co on miał mi do
zaoferowania, skoro bez uzgodnienia z nim pojechałam do tego Poznania. W
pierwszym odruchu chciałam zapytać, dlaczego niby miałam cokolwiek z nim uzgadniać,
ale po starciu z Jerzym nie chciało mi się rozpoczynać następnej kłótni, więc
bez oporów przyjęłam zaproszenie, co z kolei Hubert przyjął entuzjastycznie.
– Mam dla ciebie prezent urodzinowy, dam ci go już teraz.
Mam nadzieję, że przyda ci się na dzisiejszy wieczór. Poczekaj! – mrugnął do
mnie i popędził ku drzwiom do zaparkowanego pod biblioteką auta. Wrócił po
chwili, niosąc pięknie zapakowane pudło.
– Mam nadzieję, że ci się spodoba. Przyjadę o ósmej –
szepnął i ulotnił się jak kamfora, a ja zaczęłam rozdzierać ozdobny papier
skrywający karton. Suknia była piękna! Przepiękna i składała się z dwóch
części. Czarna góra o kopertowym kroju musiała podkreślać biust, jasna, marszczona spódnica z gęstym czarnym wzorem
oszałamiała strojnością. Musiała kosztować majątek, pomyślałam, szukając metki.
Wydawało mi się, że to cudo będzie na mnie za ciasne, ostatecznie swoje
ważyłam, nie mogłam się doczekać, gdy ją przymierzę. Wezwana telefonicznie
Baśka przybiegła w te pędy i aż zakwiczała z zachwytu.
– Ja pierdziu! Suknia od Tadashiego. Jedwab. Kobieto, toż to
szok! Tego gamonia stać na takie kiecki? Ciekawe czy rozmiar dobry, jak
myślisz? – Baśka głaskała materiał spódnicy. Nie wiedziałam, kto to ten
Tadashi, ale musiał być dobry, bo Baśka tandety nie znosiła.
– Nie wiem, jak wrócę, to przymierzę. Kurde, szkoda by było,
gdyby się okazało, że za mała. Jakoś tak na za małą wygląda, co? – zmartwiłam
się, bo zdążyłam już przywiązać się do myśli, że kiecka należy do mnie.
– No niechże pani już idzie mierzyć tę suknię – mój
kierownik zmaterializował się przy moim biurku. – Wejdźcie do mojego kantorka.
Przecież zawału mi tu pani dostanie.
– Dziękuję, panie kierowniku – wyjąkałam. – Pan jest
najlepszym kierownikiem na świecie – krzyknęłam w drodze do kantorka. Baśka
deptała mi po piętach.
– Jak na ciebie szyta – zachwycała się Baśka. Jak on ten
rozmiar dobrał? Mówiłaś mu, jaki nosisz?
– No skąd? – zaprzeczyłam. – Miałam się chwalić, żem
upasiona i noszę 44? Chyba zgłupiałaś.
– To jak on to zrobił? – Baśka nie mogła wyjść z podziwu. –
Buty! – krzyknęła.
– Jakie buty? – odruchowo zaglądnęłam do kartonu po sukni,
myśląc, że Baska znalazła w nim coś jeszcze.
– Buty do tej sukni są potrzebne. Szpilki. Czarne, a
właściwie to niekoniecznie. Może wiśniowe takie. Żeby przełamać tę biało-czarną
klasykę. Masz?
– Nie mam – zmartwiłam się, robiąc w myślach przegląd mojej
nader skromnej kolekcji butów na płaskim obcasie. Szpilek wśród nich nie było.
– Widzisz? – pogroziła mi palcem. – Mówiłam, że brak szpilek
się kiedyś na tobie zemści. Masz szczęście. Ja mam takie. Przyniosę. No chyba,
że chcesz kupić jakieś sobie? – zapytała, ale pokiwałam przecząco głową.
– Za co? Przecież wiesz, że krucho u mnie z forsą.
– Dobra. Biegnę – Baśka pomknęła jak wicher ku drzwiom,
zostawiając mnie w kantorku. Postanowiłam nie zdejmować sukni, żeby przymierzyć
w niej buty. Zapowiadał się fantastyczny wieczór.
Komentarze
Prześlij komentarz