Śmierć czai się za każdym drzewem (46)
Ziutek się postarał. Opłacił nam Hotel Rzymski w centrum
Poznania, którego jasny, estetycznie urządzony pokój wprawił mnie w dobry
nastrój, a bliskość Starego Rynku tylko spotęgowała to uczucie. Jego
specyficzny klimat zawsze działał na mnie kojąco, a także romantycznie,
sprawiając wrażenie jakbym przeniosła się w czasie. Zostawiłyśmy swoje rzeczy i
spacerowałyśmy ulicami, nie spiesząc się donikąd. Pogoda była cudna. W
powietrzu czuć było wiosnę, gałęzie drzew oblepiały jasnozielone pąki; mijały
nas roześmiane pary i grupy młodych ludzi, pewnie studentów, którzy jeszcze
mieli nadzieję na to, że po studiach świat stanie przed nimi otworem. Tak
kiedyś myślałam i ja. I Baśka. Szła obok mnie uśmiechnięta i milcząca. Nie
chciało nam się psuć tej chwili zbędnym gadaniem. Pomyślałam trochę jakby
mentorsko, a może i z niejaką satysfakcją, że już wkrótce większość tych
beztroskich dzieciaków zderzy się z rzeczywistością, ale póki co, niech śnią
swój sen o wielkich karierach, dobrych pensjach, żelaznym zdrowiu, lojalnych
przyjaciołach i prawdziwej, dozgonnej miłości. Ja też tak marzyłam. Chciałam
robić różne rzeczy, nawet prowadzić malutką, przytulną księgarenkę z miejscem
na szerokie kanapy, na których można by było czytać, popijając jaśminową
herbatę. Lubiłam wyobrażać sobie wtedy siebie jako kobietę sukcesu otoczoną
przyjaciółmi, jeżdżącą niepsującym się autem, zwiedzającą świat. Marzyłam o
zwiedzeniu Rzymu, Krety i Barcelony. Cóż. Niektórzy z nas potrafią swoje
marzenia zrealizować, inni wciąż tylko marzą. Głos Baśki wyrwał mnie z zamyślenia.
Szeptała coś do mnie, uderzając boleśnie łokciem w bok.
– Nieźle wygląda, co? A ta jego pinda gdzie? Ponoć bez niej
się nie rusza, może już ją porzucił? Po takim wszystkiego można się spodziewać.
Popatrzyłam na nią nieco bezmyślnie. Przygarbiła się dziwnie
i szarpała mnie za rękaw, patrząc przed siebie.
– O kurwa mać! – zaklęła pod nosem. – Widzi nas. Widzi.
Udawaj, że go nie zauważyłaś – syczała mi do ucha.
– Co ty wyprawiasz? – nie wiedziałam, o co jej chodzi. –
Odbiło ci? – postanowiłam ją przywołać do rozsądku.
– Witam panie! – radosny głos Jerzego przerwał mi próbę
połajania Baśki. Stał przed nami uśmiechnięty, wesoły i chyba zadowolony z
naszego spotkania. Stał tam taki przystojny, odpicowany jak na noworoczny bal,
a mnie zabiło mocniej serce. Zaraz potem przypomniałam sobie nasze ostanie
spotkanie, tę jego odsztafirowaną Joannę, późniejszy cios w czaszkę na parkingu
i bicie serca jakby przygasło. Zerknęłam ponuro na Baśkę, podejrzewając ją
nawet o sprokurowanie tego spotkania, bo w takie zbiegi okoliczności nie
chciało mi się wierzyć. Wystarczyło jednak na nią spojrzeć, by wiedzieć, że nie
miała z tym nic wspólnego, stała tam z zaciętą miną, nieskora do żartów.
– Jakże mi miło was tutaj widzieć – zagrzmiał ciągle radosny
Jerzy. – Zakupy, rozrywka?
– Nic takiego – odparowałam. – Tak sobie wypadłyśmy do
miasta.
Jerzy zaśmiał się donośnie.
– Wypadłyście? No to ja na was wpadłem! Zapraszam na kawę.
Nie przyjmuję odmowy – pogroził palcem Baśce, która wziąwszy się pod boki,
zamierzała mu pewnie powiedzieć, gdzie ma sobie wsadzić tę kawę razem z
ekspresem.
– No nie nabzdyczajcie się dziewczyny – nie ustępował. –
Przecież i tak będę się za wami wlókł, więc lepiej pójść ze mną na tę kawę,
żeby szybciej mieć mnie z głowy. Ja bym tak zrobił. Żeby się siebie pozbyć,
oczywiście. Bo wiem, jaki jestem namolny.
– Co robimy? – Baśka szturchnęła mnie po raz któryś łokciem
w bok, co zaczęło mnie wyprowadzać z równowagi. – Pijemy z nim kawę, potem
idziemy do kina. Jak było mówione, co?
– I do kawy wybieramy deser. Tanio nie będzie – pogroziła
Jerzemu palcem, a ja westchnęłam ciężko, bo mi się zrobiło za tę małpę wstyd.
Jerzy śmiał się głośno, nie spuszczając ze mnie wzroku. Starałam się zachować
minę królowej lodu.
Komentarze
Prześlij komentarz