Śmierć czai się za każdym drzewem (40)
Święta minęły w atmosferze rozleniwienia. Baśka spędziła je
z nami, nawet Ziutek siedział spokojnie na tyłku i nigdzie go nie nosiło.
Zauważyłam, że oboje jakoś się ze sobą świetnie dogadują, co było nieco dziwne,
bo dotychczas Baska Ziutka nie zauważała. Czy Ziutek zauważał Baśkę, trudno mi
było powiedzieć, bo nie zwracałam na to uwagi. Sylwestra też spędziliśmy wspólnie
w domu. Styczeń zaczął się śnieżnie, mróz utrudniał mi nieco życie, bo czego
jak czego, ale zimna znieść nie mogłam. No i wróciłam do pracy. Na dobre.
Wróciłam do łask, nikt nie wydzwaniał, że demoralizuję, że się nie nadaję i
należy mnie wyrzucić na zbity pysk. Znowu uwijałam się między regałami
uginającymi się pod ciężarem książek, wdychając ich zapach i słuchając szelestu
przewracanych kartek w czytelni. To był mój świat, niczego więcej nie było mi
potrzeba.
Wieść o śmierci pani Zofii spadła na nasze małe miasteczko
jak grom z jasnego nieba. Pan Hubert pojechał na Śląsk, by dowiedzieć się, co
się stało. Gdy wrócił, zamknął się w domu i pogrążył w żałobie. Wprawdzie co
niektórzy złośliwcy twierdzili, że pewnie teraz pije na umór z radości, że
wreszcie uwolnił się od hetery, która jeszcze kilka tygodni wcześniej wydawała
się być niezatapialna niczym amfibia. Mama co kilka dni przynosiła nowe
wiadomości. Opinia publiczna rychło zapomniała o nieco kłótliwej naturze pani
Kuferkowej, wynosząc pod niebiosa jej odkrywane na nowo walory. Ktoś twierdził,
że pani Zofia rozchorowała się po porzuceniu pana Huberta i umarła z tęsknoty i
rozgoryczenia, gdy uświadomiła sobie, że ukochany mąż, za którym świata nie
widziała przez ostatnich dwadzieścia lat, ani nie tęsknił, ani prosił, by
wróciła. Co więcej, wykorzystał nadarzającą się sytuację do rozstania. Inni
zaczęli nawet podejrzewać czy ta śmierć była aby naturalna, bo ponoć stan
psychiczny pani Zofii był tak fatalny, że wcale by się nie zdziwili, gdyby w
końcu się wydało, że zrozpaczona kobieta targnęła się na własne życie. A mało
to takich przypadków? Nigdy nie wiadomo do czego zdolni są ludzie tracący
nadzieję na poprawę tego, na czym im naprawdę zależy. Znowu poczułam się
nieswojo, bo opinia ludzka zataczała coraz częściej krąg pomówień wokół pana
Huberta, który zaczął się jawić jako ten zdrajca wszeteczny i nic niewarty
łajdak, który złamał życie kobiecie bogatej w przymioty ducha i intelektu. A z
kim niby ten wszetecznik miał tego ducha i intelekt stłamsić? Kto miał mu w tym
dopomagać? Kogo to pani Zofia obwiniała o utrudnianie jej małżeńskiego pożycia?
Wiadomo. Mnie! Pomyślałam, że jeśli
jeszcze raz będę musiała przejść przez to, co przechodziłam dotychczas, to
chyba tego nie przeżyję w zdrowiu psychicznym i w końcu zamkną mnie w pokoju
bez klamek. Któregoś dnia mama przyniosła wiadomość z pierwszej ręki, bo od
samego pana Huberta, który postanowił podzielić się z sąsiadami posiadaną
wiedzą na temat śmierci swej małżonki. Pani Zofia nie targnęła się na swoje
życie, nie zmarła też wyniszczona tęsknotą za niewrażliwym na jej cierpienia
małżonkiem. Pani Zofia zginęła w wypadku. Pewnego dnia, gdy jak co dzień wyszła
na spacer, stała się ofiarą jakiegoś pirata drogowego. Znaleziono ją po kilku
godzinach w rowie biegnącym równolegle do pobocza. Nikt nie widział kierowcy.
Pan Hubert chciał ją pochować w naszym mieście, przecież spędziła w nim całe
swoje dorosłe życie, ale nie zgodziła się na to siostra pani Zofii. Wprawdzie
pan Hubert nadal był jej mężem i mógł zadecydować sam o miejscu pochówku, ale
nie chciał kłócić się z rozpaczającą szwagierką. I tak oto pan Hubert został
wdowcem, a plotki jeszcze jakiś czas krążyły po naszym mieście w przeróżnych
wersjach.
Komentarze
Prześlij komentarz