Śmierć czai się za każdym drzewem (30)
Wróciłam do pracy, gdyż lekarz stanowczo odmówił dalszej
współpracy. Mój kierownik powitał mnie z miną zakłopotanego człowieka, jakby
nie wiedział, co ma ze mną dalej zrobić. Najpierw odesłał mnie do magazynu, bym
skatalagowała nowości, na czym upłynęło mi kilka dni. Potem oddelegował mnie na
targi książki do Poznania, bo zbliżał się okres przedświąteczny i miałam
pobuszować po stoiskach wydawców, by wypatrzyć co lepsze kąski, na które jakimś
cudem nasza biblioteka dostała fundusze. Trochę to mnie zdziwiło. Nie to, że
mieliśmy fundusze na zakup nowych książek, ale to, że na tę wydawniczą karuzelę
jechałam ja. Zwykle jeździł kierownik, uwielbiał te wyprawy, opowiadał potem o
nich tygodniami. Tym razem poświęcił się biedak i został między regałami,
podczas gdy ja przerzucałam kartki pachnące świeżą drukarską farbą, której
zapach uwielbiałam. Zakupiłam trochę książek dla najmłodszych, a także
skandynawskich i polskich kryminałów, które sama bardzo lubiłam. Wśród moich
zdobyczy nie zabrakło też coraz popularniejszych poradników jak do setki
zachować zdrowie, być piękną i młodą. Darowałam sobie poradniki dotyczące
cudownych diet, bo swojego czasu wypróbowałam wszystkie i jak pulchna była, tak
pulchną pozostałam. Zamierzałam wykorzystać fakt, że wyrwałam się z rodzimego
grajdołka i spędzę dwa dni w większym mieście. Chciałam pójść wieczorem do kina
i pooglądać wystawy sklepowe z nadzieją, że może jakaś przedświąteczna promocja
okaże się taką, że będzie mnie stać na zakup jakiejś kiecki. Od tak dawna
niczego sobie nie kupowałam, a ponieważ wstąpiła we mnie nadzieja na utrzymanie
pracy, pomyślałam, że osłodzę sobie życie, wzbogacając swoją szafę nowym,
choćby najskromniejszym ciuchem. Udało mi się zataszczyć ten papierniczy
nabytek na parking i upchać go w bagażniku i na tylnym siedzeniu z nadzieją, że
nikt nie połaszczy się na książki i nie wybije w moim autku szyby. Wróciłam do
galerii handlowej. Przez chwilę biłam się z myślami czy zjeść małą pizzę, czy
też obejść się smakiem pod pozorem ratowania figury przed koniecznością
noszenia ubrań w większym rozmiarze i już głos rozsądku dochodził do mojej
świadomości, gdy usłyszałam wesoły głos:
– No tak, gdzież bym mógł na ciebie wpaść jak nie przed
pizzerią! Jerzy. Stał obok mnie, wypachniony, wyelegantowany i śmiał się
serdecznie, a ja stałam jak słup soli. Nie wiedziałam, jak mam zareagować.
Ostatecznie, gdyby tak się dobrze zastanowić… Zerwał znajomość w ubiegłym roku,
bo skoro się nie odzywał, to znaczy, że zerwał, mimo że słowem zerwania nie
poparł. Przez sekundę zatliła się we mnie nadzieja, którą rychło zdusiłam,
myśląc z gniewem, że cham z niego, ale przystojny, bardzo przystojny, no ale
cham. Jerzy widocznie nie miał żadnych obiekcji, bo przyciągnął mnie do siebie
silnymi ramionami, wycałował z dubeltówki i stwierdził, że to fantastycznie tak
mnie spotkać. Następnie obejrzał mnie od stóp do głów i stwierdził z
zadowoleniem:
– Nic się nie zmieniłaś.
– Czyli że nie schudłam? – zaczęłam w tonie
zaczepno-bojowym.
– Dokładnie! – ucieszył się. – Ale i nie przytyłaś. Co tu
robisz? Jesteś z kimś? – zmrużył zadziornie jedno oko, a mnie o mało nie trafił
szlag. Ostatecznie przecież oficjalnie ze mną nie zerwał! Więc jak mógł zadawać
tego typu pytanie?
– Zapraszam na kawę! Moja dziewczyna jest u fryzjera, trochę
to potrwa, będziemy mieli chwilkę dla siebie. Ciekawy jestem, co u ciebie. Co?
Idziemy? – podał mi ramię, a ja pomyślałam, że teraz, mimo zaczynających się u
mnie oznak niedokrwienia mózgu, nie mogę odmówić, żeby mu nie dać satysfakcji.
Przecież gdybym nie poszła na tę cholerna kawę, od razu by wiedział, że czuję
się zawiedziona z powodu jego dziewczyny. No do tego dopuścić nie mogłam.
Komentarze
Prześlij komentarz