Śmierć czai się za każdym drzewem (27)
Na chwilę sąsiedzi o mnie zapomnieli, choć wieść o
zniknięciu pani Zofii rozeszła się lotem błyskawicy. Być może nikt jeszcze się
nie dowiedział, ze pół dnia stałam na posterunku w uścisku pana Huberta, bo
tego by przecież nie darowali, obwołując mnie naczelną zdzirą. Prędzej czy
później ta wiadomość i tak dotrze do wścibskich uszu, bo z policjantów to też
niezłe pleciugi, co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. Ostatecznie to
tylko ludzie. Ten nagły i niespodziewany brak zainteresowania moją osobą miał
inny powód, powód poważny, smutny i tragiczny w swoim wymiarze, jednakże wtedy na
moment egoistycznie odetchnęłam z ulgą, że choć przez moment będę mogła wyjść z
domu bez zawistnych spojrzeń. Moich sąsiadów zelektryzowała wiadomość o wypadku
jaki się przydarzył naszym wspólnym znajomym. Wprawdzie od kilku lat mieszkali
w miejscowości oddalonej od naszej o kilkanaście kilometrów, ale na prowincji takie
odległości nie miały znaczenia i ludzie i tak wszystko o sobie wiedzieli.
Wypadek był tragiczny, bo przydarzył się ludziom jeszcze młodym, dobrze wykształconym
i znanym w naszym małym miasteczku. Plotki o ich śmierci poruszyły nawet tych,
którzy nigdy wcześniej nie wyściubiali nosa za własny plot i trzymali się z
daleka od sąsiedzkich spotkań. Znałam oboje, lubiłam ich i ta historia też mnie
nieźle przygnębiła, potem zaczęłam się jednak zastanawiać, jak wykorzystać
chwilowy zastój w zbiorowej nagonce na mnie, a jeszcze później zauważyłam
analogię między ich przypadkiem a moim. Właściwie to tej analogii mogłam się dopatrzeć
tylko w jednym punkcie, bo przecież moje humanistyczne wykształcenie nijak się
miało do ich politechniki i ukończenia kierunków, które teoretycznie powinny im
zapewnić dobre miejsce pracy i jeszcze lepszą płacę. Oboje byli zdolni,
energiczni i poniekąd skazani na sukces, który jednak nigdy nie nadszedł. Co
więcej, ona straciła pracę, próbowała założyć coś swojego, on wspierał ją jak
mógł, ale im nie wyszło. Tragiczny wypadek z ich udziałem przypieczętował, a właściwie
zakończył długie pasmo ich niepowodzeń i smutków. Wiadomość o tym zdarzeniu
wytrąciła mnie z równowagi, aż dotarło do mnie, że moja sytuacja też nie była
ciekawa i bałam się, że ja także zmierzam po równi pochyłej ku klęsce, jaką
niewątpliwie byłoby zwolnienie mnie z pracy. I jeżeli nic się nie zmieni, to
rzeczywiście mogłam tę pracę stracić. Skoro ich nie uratowały inżynierskie
dyplomy, to co mogło pomóc mi? Czy poradziłabym sobie bez pracy? Czy
znalazłabym drugą i za ile? Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy też ten wypadek
nie stał się dla nich w pewnym sensie jakimś kuriozalnym wręcz wybawieniem.
Prawie potrafiłam wyobrazić sobie ich przygnębienie związane z brakiem nadziei
na lepsze jutro i stwierdziłam, że łaknę wina jak kania dżdżu, bo bez alkoholu
trudno mi przejść do porządku dziennego nad pewnymi rzeczami. Ten cholerny
Ziutek ulotnił się jak kamfora, w dalszym ciągu nie odbierał telefonów i nie
mogłam go prosić o pójście do sklepu, na mamie zdecydowanie nie mogłam polegać
w tej materii, bo zaraz zaczęłaby biadolić o rychłym pogrążeniu się w
alkoholizmie… Uświadomiłam sobie, że przecież mogłam sama pobiec do marketu,
ostatecznie ludzie zajmują się teraz czymś innym. Umarł król, niech żyje król.
Trzeba wykorzystać ten krótki czas ciszy przed burzą, bo ta niewątpliwie
nadciągała. Niech no tylko te harpie się dowiedzą o Hubercie przytulonym do
mnie jak kora do drzewa w dniu zaginięcia jego żony…
Komentarze
Prześlij komentarz