Śmierć czai się za każdym drzewem (24)
I cóż było mi począć? Ogłosić światu, że Bacha się ujawniła? A może tylko Przystojniakowi? Bo przecież nie Jackowi? Po co Baśce wiedzieć, dokąd Jacek pojechał? Może chce sama się ujawnić najpierw przed mężem? Ostatecznie ma do tego prawo. Nie powinnam się wcinać między wódkę a zakąskę. Ale z drugiej strony… Kto najbardziej cierpiał na tym jej zniknięciu? Kto był najbardziej poszkodowany? Ośmielałam się sądzić, że ja. Ludzie patrzyli na mnie wilkiem, w pracy nie miałam się co pokazywać, środki płatnicze na utrzymanie topniały w zastraszającym tempie, a przecież oszczędności nie miałam, bo i skąd? Wypłata na tym chorobowym będzie mizerniutka. Przyjdzie mi żyć z renty matki, no cyrk jakiś. Ale… No właśnie, w moim życiu zawsze pojawiało się jakieś „ale” i to w najbardziej newralgicznych momentach. To cholerne „ale” prześladowało mnie od najmłodszych lat. I teraz też to „ale” mówiło mi, że moja chęć ujawnienia prawdy o ujawnieniu się Baśki mogła spalić na panewce. Ostatecznie, jaki miałam dowód, że ta małpa do mnie zadzwoniła? Wprawdzie policja miała podobno już swoje sposoby na identyfikacje numerów, ale czy mogła namierzyć numer po zakończeniu rozmowy? Cholerna Bacha cwana była i zadzwoniła na stacjonarny. Żmija jedna. Biłam się z myślami, nie wiedząc, co robić w tej sytuacji. W końcu postanowiłam uraczyć Przystojniaka opowieścią o zmartwychwstaniu Baśki i zabić mu ćwieka. Niech dochodzi prawdy, guzik mnie to obchodzi. Wcisnęłam się w dżinsy i wyszłam z domu bez makijażu. Wiedziałam, że wyglądam niewiele się różnię od wypławka białego, ale ewentualną opinię świata miałam w głębokim poważaniu. To świat sprawił, że nawet umalować mi się nie chciało. Gnałam ulicą niczym rączy koń i będąc w połowie drogi przypomniałam sobie o ludzkiej zawiści. Świadomość tego, że sąsiedzi być może obserwują mnie skryci za firanami w swoich domach sprawiła, że byłam bliska ataku paniki. Pomyślałam też sobie, że nie mogę pokazać tym ludziom, że się boję, więc podniosłam głowę do góry i szłam z groźnym wyrazem twarzy typu „bez kija nie podchodź”. Zwykle, gdy bardzo się czegoś bałam, zaczynałam głośno śpiewać, żeby dodać sobie animuszu. Przez ułamek sekundy zaświtał mi taki pomysł, ale się szybko zreflektowałam, że wkroczenie na miejscowy komisariat policji ze śpiewem na ustach nie zostanie zbyt dobrze odebrane i zamiast osiągnąć założony cel, mogę wylądować w kaftanie bezpieczeństwa w pokoju obitym białą i miękką materią. Po przekroczeniu progu przybytku praworządności stanęłam bezradnie przed okienkiem, zorientowałam się bowiem, że nie znam nazwiska Przystojniaka. O kogo miałabym zapytać?
– Tak? Słucham? – przez okienko spoglądał na mnie policjant, a mnie zablokowało.
– Chcę rozmawiać z funkcjonariuszem – wypaliłam wreszcie, nie wiedząc co dalej.
– Z którym? – spytał uprzejmie mundurowy. Ponieważ stałam bez słowa, próbował mi jakoś pomóc.
– Z obojętnie jakim czy może którymś konkretnym? – podpowiedział życzliwie.
– Z konkretnym – odparłam z niejaką ulgą, wierząc, że teraz to już pójdzie z górki.
– No to z którym? – policjant nadal zachowywał godną pochwały cierpliwość.
– Nie wiem – odparła zgodnie z prawdą.
– Czyli jednak z obojętnie którym – odpowiedział sam sobie. – Zaraz zobaczę, który jest teraz wolny. Proszę sobie usiąść, zawołam panią.
– Ale ja nie chcę z obojętnie którym – zaczęłam się denerwować. – Chcę z konkretnym, tylko nie wiem, jak się nazywa. Nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska. Ale chodzi bez munduru! – dodałam z mocą.
– Aha! – ucieszył się facet po drugiej stronie okienka. – Trzeba było tak od razu. Może gdy podam pani kilka nazwisk, to sobie pani skojarzy? – zapytał z nadzieją. Wlazło, Dostał, Kędzierski czy Szczypał?
Patrzyłam na niego oniemiała. Facet robił sobie ze mnie jaja. Wymyślił te idiotyczne nazwiska, żeby zrobić ze mnie kretynkę. Jeszcze mi tylko tego brakowało. Gliniarz dowcipniś.
– Kojarzy pani któregoś? Wlazło, Dostał, Szczypał i Kędzierski?
– Nic nie kojarzę – odpowiedziałam, bo gdy powtórzył te nazwiska po raz drugi stwierdziłam, że istnieje szansa, że jednak nie wymyślił ich na poczekaniu. Postanowiłam schować godność osobistą do kieszeni i opisać interesującego mnie policjanta.
– Przystojny taki – wydukałam cicho w nadziei, że nikt inny mojego opisu nie usłyszy.
– Aaaaaaaaaa! – mundurowy wydarł się jakby go kto ze skóry odzierał. – Przystojny, mówi pani? Trzeba było tak od razu. Dostał! Pani poczeka, zapytam czy może panią przyjąć.
– Michał? Jest tu u mnie taka, eee…pani, mówi, że chce konkretnie rozmawiać z tobą. Czyli z przystojnym – zachichotał, a ja oblałam się rumieńcem gniewu, bo przecież nie wstydu. – Masz czas? – zaświergolił do słuchawki, a ja zastanowiłam się, co miało znaczyć to „eee”? czyżby chciał powiedzieć na przykład „ładna” i w ostatniej chwili się powstrzymał? Popatrzyłam na niego spode łba, ale gdy przypomniałam sobie, że nie mam makijażu, przestałam mieć pretensje. Widać, niestety, facet miał dobry wzrok.
– Jak pani godność? – uśmiechnął się do mnie, trzymając słuchawkę przy uchu.
– Maria Stańczuk – odparłam wyniośle. W tym czasie drzwi wejściowe się otworzyły i do środka wpadł roztrzęsiony pan Hubert.
– Dzień dobry – krzyknął, dopadając okienka. Zobaczył mnie, ukłonił się głęboko, i załamał ręce.
– Nieszczęście, pani Majeczko, nieszczęście! – zawołał. – Zofia, moja małżonka. Zaginęła! Nie ma. No zaginęła! – krzyknął rozdzierająco, a mnie pociemniało w oczach. Że też musiałam wleźć na ten cholerny komisariat w chwili, w której pojawił się w nim pan Hubert? I co teraz ludzie powiedzą?
Komentarze
Prześlij komentarz